Moja oficjalna żona/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział X
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Uległość jej wzruszyła mnie. Wsunąłem liścik przeklętego Saszy do kieszeni fraka i zwróciłem się do towarzyszki mojej, która opanowawszy swą wesołość zamilkła, przy­stępna i poufna. Ten nastrój wydał mi się korzystnym, to też przedstawiłem jej gałgaństwa uwodzicielstwa młodego gwardzisty, upiększając je nawet potrosze, by ich potworność uwypuklić lepiej jeszcze towarzyszce mojej.
— Poza tem, — zakończyłem — to baraszkowanie jest niebezpieczne, Heleno!
— Dla mnie wcale nie! — odrzekła z czarującą obojętnością.
— Ale dla nas obojga! — zauważyłem. — Czy pani zwróciła uwagę na pannę de Launay?
— Na tę guwernantkę? — powiedziała spokojnie. — Zaledwo ją zauważyłam.
— Trzeba to było uczynić! Pewny jestem, że zabiegi Saszy zdobyły serce tej dziewczyny. Jest oburzona jego bijącą w oczy niewiernością, a zazdrość miewa u kobiet najprzedziwniejsze skutki.
— A u mężczyzn, czyż jest inaczej? — wtrąciła ostro.
Nie zwracając uwagi na tę uwagę, zgoła nie na czasie, ciągnąłem dalej:
— W naszem położeniu nie należy sobie robić wrogów. W razie najlżejszego podejrzenia, odkryje policja nasz rzeczywisty stosunek. Wszędzie pełno szpiegów. Któż wie, jakie kłamstwa może szerzyć o pani ta przez zazdrość podrażniona Francuzica, a złośliwe kłamstwo może pani w tej chwili zaszkodzić tak bardzo, jak i prawda. Pod tym względem są kobiety całkiem nieobliczalne.
— W każdym razie, wezmę sobie do serca twe ostrzeżenie przed Francuzką, drogi mój! — powiedziała, opierając się o mnie poufale. Co więcej, raz po raz miękkie jej ramię otaczało mój kark, a palce igrały z połą fraka, tak że me rycerskie serce tętniło żywiej.
Dziwiłaby mnie ta nagła zmiana może więcej, gdybym nie był obeznany z kaprysami kobiet, które obrałem za temat specjalnych studjów, rzec można zabawy.
Tak dotarliśmy do naszego hotelu, gdzie mnie czekała świeża niespodzianka, gdyż Helena szepnęła łagodnie:
— Chodź, drogi mój! Pomogę ci zdjąć płaszcz.
Dokonała tego w sposób powabny, ale nie miało to w mych oczach wielkiej wartości, bowiem była zawsze czułą małżonką wobec służby, a właśnie zjawił się kelner, czekając poleceń co do herbaty a la russe, który to napój lubiła do poduszki. Ja wolałem coś mocniejszego, oczywiście.
Wydawszy rozkazy, zawołała, gdy kelner znikł:
— Tak, Arturku! A teraz przebierz się prędko w szatki domowe, ja uczynię to samo i zejdziemy się tu za dziesięć minut. Przy herbacie udzielę panu dobrej wieści, która ci w zupełności ukoi nerwy.
Rzekłszy to, znikła w swej sypialni, ja zaś uszczęśliwiony jej spojrzeniami wykonałem zle­cenie i wróciłem rychło do saloniku, przybrany we wspaniały szlafrok z egipskim fezem na głowie.
Zaraz potem ukazała się Helena w koronkowej sukni domowej, tak urocza że niemal straciłem zmysły i wszystkie obawy oraz męki doby ostatniej wymazane zostały z mej duszy, chociaż jej pierwsze słowa powinny były je powołać do życia.
Nalewając herbatę, szepnęła znacząco:
— Dzisiaj zakończyłam sprawy moje, moje wszystkie sprawy.
W radosnem uniesieniu powiedziałem:
— Nawiązała pani tedy łączność...
— Cicho! Jak najmniej na ten temat.
— Gotowa pani tedy opuścić Rosję? — spytałem z ulgą niezmierną.
— Tak, gdy tylko wydostaniesz pan paszport nasz.
— Doskonale! — rzekłem odsapnąwszy należycie, słysząc to. — Jutro posunę sprawę córki z adwokatem tak daleko, że wyjazd bę­dzie usprawiedliwiony, zaraz z rana oddam naszą kartę pobytu i poproszę o wystawienie zezwolenia na wyjazd zagranicę, zaś pojutrze wymkniemy się z pułapki.
Ogarnięty nagłą radością, objąłem mą oficjalną żonę, gotów zasypać jej usta bezlikiem pocałunków, ona zaś, ku memu zdziwieniu, rzekła, usuwając się:
— Dość tego, mój kochliwy pułkowniku!
— Dość tego... czego? — bąkałem nie wierząc uszom, chociaż odrazu zrozumiałem, że mnie odpycha. Stała przede mną chłodna i gniewna.
— Proszę mnie nie całować, gdy jesteśmy sam na sam! — rzekła szyderczo. Wargi jej były blade, a policzki pałały. — Na to już zapóźno teraz.
— Zapóźno? Cóż to znaczy?
— Znaczy: Zapóźno! — powtórzyła. — Wczoraj jeszcze zdana byłam na dobrą wolę pańską, gdyż nie dostarczyłam w zupełności tajnego alfabetu i dla sprawy naszej gotowa byłam poświęcić wszystko, samą nawet siebie. Ale teraz, łączność jest dokonana! — zakończyła triumfująco — i zanim ścierpię bezpotrzebny pocałunek pański, wolę raczej przedtem...
— Cóż? — spytałem wyzywająco, gdyż szyderstwo jej i piękność pozbawiły mnie w zupełności zmysłów.
— To!
Jednocześnie uczułem na czole lufę małego rewolwera. Palec miała Helena na odwodzie. Zaskoczony niespodzianką, cofnąłem się.
— Znasz pan teraz chyba uczucia moje. Porozmawiajmyż rozsądnie! — powiedziała.
Nie trudnoby mi było wyrwać jej z ręki broń, ale podczas szamotania mógł paść strzał, który­by skierował na nas uwagę ogólną, a może nawet policyjne śledztwo, gdyż w Rosji nie wolno nosić przy sobie broni. Dlatego słuchałem jej spokojnie, łamiąc sobie głowę nad pytaniem, z jakiego powodu dziwna ta istota, przed go­dziną niespełna tak tkliwa, okazuje tego rodzaju srogość.
— Zrozum pan, — ciągnęła dalej — że aż do wyjazdu z Rosji muszę chcąc, czy nie chcąc pozwalać panu przy ludziach na pieszczoty, przysługujące mężowi! — w tem miejscu skrzywiła się z tak widoczną odrazą, że wpa­dłem we wściekłość. — Gdy jesteśmy jednak sami, drogi pułkowniku, racz się pan trzymać w odległości ode mnie. Wobec tego, że o ile dobrze zrozumiałam, pojutrze opuszczamy Petersburg, cierpienie pańskie nie potrwa długo.
— Tak wzgardliwie traktuje pani człowieka, który dla niej naraził życie własne? — wybąknąłem.
— Byłeś pan wczoraj wieczór bardzo szlachetny! — szepnęła. — Pozostańże takim do końca. Nie kocham pana i chcę być panią ust moich.
— A Sasza! — krzyknąłem wściekły z zazdrości.
Zbladłszy na te słowa, rzekła cicho:
— Nie obrażaj mnie pan!
— Proszę nie zapominać, — podjąłem tonem sroższym — że jak długo nosisz pani moje nazwisko i uchodzisz za moją żonę, będę czuwał nad jej honorem, to znaczy nad honorem własnym, równie bacznie, jakgdybyśmy byli po­ślubieni u ołtarza.
— Jeśli postępowanie me, jako małżonki, nie podoba się panu, mój oficjalny mężu, to proszę się poprostu rozwieść ze mną! — zauważyła z drwiącym uśmiechem. — Zresztą tego rodzaju sceny są mi wielce niemiłe! — dodała tłumiąc ziewanie, ja zaś patrzyłem osłupiały tak wielką pewnością siebie. — Przytem jestem znużona, dobranoc, drogi Arturze! — W progu sypialni, ogarnięta gniewem przystanęła, wołając: — Nadużyłeś pan położenia mego u Weleckich, wyciskając mi płomienne pocałunki na ustach, mimo że wyraźnie dawałam do poznania wstręt swój. Tam, skutkiem łączącego nas stosunku nie było mowy o obronie, teraz atoli mszczę się!
— Tak! Z powodu Saszy! — odparłem. — Cierpiał on, patrząc na pieszczoty moje, a pani cierpiałaś także, oczywiście, kochając tego błazna, tego wyrzutka, tego...
Zatrzasnęła mi przed nosem drzwi, śmiejąc się urągliwie.
Ale nie całe zwycięstwo było po jej stronie. Posiadałem wszakże w rękach list tego złodzieja szczęścia mego i postanowiłem go teraz przeczytać, a w razie, gdyby zawierał coś nie nadającego się dla oczu męża, pociągnąć jego autora do odpowiedzialności. Uważał Helenę za żonę moją, nosiła ona moje nazwisko i uchy­bienie jej było jednocześnie uchybieniem mnie, jakgdyby była moją żoną naprawdę. Poszedłem tedy do siebie i sięgnąłem w kieszeń fraka, chcąc dobyć list.
Ach Boże wielki...! znikł ze szczętem! Piękne rączki syreny skradły mi ten billet doux, podczas gdy mnie obejmowały w powozie... To było przyczyną chwilowej czułości!
Chcąc koniecznie odzyskać list, pobiegłem pod jej drzwi i ze zdziwieniem usłyszałem, że nuci Star spangled Banner, wybuchając raz po raz śmiechem.
— List! — krzyknąłem. — Chcę mieć ten list!
— Niema go już, ukochany mój! — odrzekła. — Zniszczyłam tę karteczkę.
— Przeczytawszy przedtem?
— Oczywiście.
— Tedy muszę z panią pomówić! — oświadczyłem stanowczo.
— Jutro, jutro, drogi mój! Teraz idź lepiej spać. To ci przywróci równowagę. Dzisiaj nie dam już żadnej odpowiedzi. Raz jeszcze: dobranoc!
Spać? Jakże mogłem spać, targany wściekłością i szałem zazdrości. Biegając po pokoju, miotałem przekleństwa na Saszę. Duszno mi było w sypialni, przeto wziąwszy płaszcz, wypadłem z hotelu i jąłem biegać po ulicy tam i zpowrotem, a każdy, napotkany policjant przypominał mi o niebezpieczeństwie, które wisiało nade mną, z powodu tej kobiety, która ośmielała się urągać mi i gardzić mną.
Po półgodzinnej wędrówce, umyśliłem pójść do Jacht-Klubu, ale zatrzymałem się przed jasno oświetlonym portalem.
Spotkałbym tam napewno Saszę i mogłem się unieść, wyzwać go może nawet, coby spowodowało śledztwo, złowrogie w wysokim stopniu. Zawróciłem tedy.
Ujrzawszy niespodzianie na Newskim szyld francuskiego aptekarza, pomyślałem, że bezprzytomność jest nierównie lepsza, niż szarpiące mną uczucia, i wszedłem do apteki.
— Cierpię na bezsenność — powiedziałem po francusku młodemu człowiekowi, który spytał czego sobie życzę — a koniecznym jest mi spoczynek nocny. Czy mógłbym dostać coś, co sprowadzi pożądany skutek?
— Oczywiście! — odrzekł. — Przyrządzę zaraz kilka proszków.
Podczas gdy się tem zajął, rozmawiałem z nim, by odpędzić myśli.
— Jak długo wypadnie czekać na działanie?
— Około godziny.
— To długo. Czy nie możnaby tego przyspieszyć?
— Naturalnie! Proszę wziąć dwa proszki, a w ciągu półgodziny zaśniesz pan.
— A jeślibym wziął trzy? — spytałem, gdyż zależało mi na tem, by pokonać fatalny nastrój.
— Trzy? Za kwadrans już, przypuszczam, nastąpiłby rezultat... ale trzy...
— Mogłyby być niebezpieczne?
— O nie! — rzekł młody człowiek w zadumie. — Mimo to, nie radziłbym panu brać trzech.
— A w razie zbyt wielkiej dozy? — spytałem, gdyż zawsze chcę być należycie poinformowany o narzędziu, którem operuję.
— Wówczas, trzeba zastosować zwykłe andidota przeciw opjum.
— Mianowicie?
— Kawa, nieustanny ruch a w ostateczności belladonna — powiedział, wręczając mi proszki. — To wystarczy na kilka nocy.
— Czy byłbyś pan skłonny dać mi belladonny?
— Oczywiście! Widzę, z kim mam do czynienia.
Rzekłszy to, nalał mi małą flaszeczkę belladonny.
— Ile kropel trzeba wziąć?
— Dziesięć, a w razie potrzeby można tę dozę powtórzyć po godzinie.
Zapłaciwszy, połknąłem zaraz jeden proszek. Za powrotem do hotelu wziąłem drugi. Znalazłszy się w łóżku, utraciłem zaraz świadomość sytuacji i zasnąłem.
Gdym się zbudził nazajutrz, słońce rzucało pęki promieni do pokoju. Czułem się niemal szczęśliwy, nic sobie nie robiąc z tajnej policji, czy cara, a nawet straszliwe kwiczenie katarynki brzmiało mi w uszach jak niezrównana muzyka włoskiej opery. Opjum, jakimże jesteś po­cieszycielem niezrównanym cierpiącej ludzkości!
Wstawszy, ubrałem się i poszedłem do saloniku. Stół, zastawiony śniadaniem, był opuszczony, a kelner zawiadomił mnie, iż małżonka moja wyszła już.
Prędko wypiłem filiżankę kawy i spożyłem jajko na miękko, pocieszając się po moich wczorajszych przejściach tem, że niebawem zabiorę stąd moją oficjalną żonę, rozdzierając serce Saszy. Pojechałem potem do mego adwo­kata, z którym spędziłem cały dzień, niemal. Dokumenty, potrzebne dla załatwienia spraw córki mojej, były już gotowe, przeto jako przedstawiciel jej położyłem swe podpisy. W ten sposób załatwiwszy rzecz główną, mogłem już wyjechać z Petersburga.
Powędrowałem do hotelu, by polecić Helenie spakowanie kufrów. U wejścia do naszego saloniku natknąłem się na Mlle de Launay.
— Małżonki pańskiej niema! — powiedziała, odpowiadając na me pytające spojrzenie. — Przybyłam z polecenia pani Weleckiej, która prosi o adres krawcowej paryskiej.
— Żona moja prześle ten adres, gdy tylko wróci do hotelu, bowiem jutro wyjeżdżamy.
— Jutro? — wykrzyknęła guwernantka z ulgą.
— Oczywiście! Proszę się kłaniać ode mnie pani Weleckiej i zawiadomić o tem.
— Jutro... — powtórzyła Francuzka cicho, jakby niedowierzając tak pomyślnej wieści i odeszła lekkim krokiem, z rozbłysłemi oczyma.
Ponieważ nie było Heleny udałem się do hotelowego biura, oddałem kartę pobytu, prosząc jednocześnie o wyrobienie zezwolenia na wyjazd z Rosji.
— Załatwię to! — oświadczył sekretarz. — A którymże pociągiem zamierzacie łaskawi państwo odjechać?
— O pierwszej w południe, przez Ejdkuny, prosto do Berlina.
— Łaskawy pan wyjeżdża wcześniej, niż zamierzał! — zauważył funkcjonarjusz z grymasem, spozierając jednocześnie ku wejściu, gdzie zjawiła się właśnie Helena w bardzo gustownym kostjumie, a towarzyszący jej Sasza nalegał na coś słowami i spojrzeniami.
Spłonąłem rumieńcem wstydu. A więc nawet służba zauważyła zaloty miłosne tej damy, która nosiła nazwisko moje, i szelma sekretarz był pewny, że dlatego opuszczam Rosję, by usunąć żonę od towarzystwa człowieka, wobec którego uroku czułem się bezsilnym.
Miotając straszliwe spojrzenia, podszedłem do Heleny, która przystanęła, zagryzając usta. Zaraz jednak rysy jej nabrały innego wyrazu i rzekła z uroczym uśmiechem:
— Arturze! Szkaradny człowieku! Nie wstałeś dzisiaj do śniadania nawet. Chciałam cię zbudzić, ale spałeś tak smacznie!
— Ha! ha! — wykrzyknął wesoło Sasza, wyciągając rękę. — Pewnie zbyt długo byłeś, kochany kuzynie, w Jacht-Klubie.
Cóż za komedjanci z tych Słowian! Wiedziałem dobrze, iż mnie nienawidzi, nie chcąc się atoli dać obałamucić sztuczkami dyplomatycznemi, mimo wstrętu, uścisnąłem podaną prawicę, mówiąc:
— Drogi kuzynie, nie narzucam się nigdy bogini szczęścia, pozyskawszy poprzedniego wieczoru uśmiech jej! — Potem, chcąc udręczyć oboje, dodałem: — Ale jesteś mi jeszcze winna ranne powitanie, droga żoneczko!
Gdym się pochylił nad piękną kusicielkę, by ucałować jej usta, spojrzała na mnie tak błagająco cudnemi oczyma, że poprzestałem na muśnięciu wąsami białego czoła, za co szepnęła mi podziękę.
— Dopiero co oddałam wraz z Olgą wizyty! — powiedziała, uśmiechnięta wdzięcznie. — Kuzynek Sasza był łaskaw towarzyszyć mi do księżnej Palicyn! — Tu rzuciła przeklętemu gwardziście spojrzenie poufne, które mnie doprowadziło do pasji. — Wiesz, że przyobiecałam spędzić z nią resztę popołudnia. Na kolację oczekuje księżna także ciebie. Przejeżdżając, wstąpi­łam tylko, by wziąć cięższe futro, gdyż temperatura spadła znacznie, oraz by cię zawiadomić, że Konstanty radby pomówić jeszcze z tobą dzisiaj.
— Właśnie miałem iść do niego! — odrzekłem. — Sprawa córki naszej jest na tak dobrej drodze, że możemy wyjechać.
— Wyjeżdżamy więc? — spytała żywo.
— Jutro, o pierwszej w południe.
— Ach! — westchnął Sasza ze szczerym żalem. — Jedziecie już, tak prędko.
— Ha, ha! — mruknąłem do siebie. — Nie podoba ci się to, widzę!
Wąsy jego zadrgały ze wzburzenia w chwili gdy wykrzyknął:
— Wszakże jutro wieczór jest bal hrabiny Ignacjew! Zostałabyś, kuzynko, królową jego! Nie wolno państwu odjeżdżać!
— Nie mogę dłużej zostać! — szepnęła Helena, starając się go pocieszyć słowami i spojrzeniami.
— O, tak — rzekłem — żona moja tęskni za uciechami Paryża! — a chcąc zaostrzyć udrękę rywala, dodałem: — Jakże zachwycony będzie Henryk de Saint Germain, gdy cię zobaczy, mia cara sposa. Tedy do widzenia, dziś wieczór.
Chciałem odejść, gdy nagle przypomniałem sobie Mlle de Launay.
— Muszę zamienić z tobą słów parę na osobności! — powiedziałem żywo. — Kuzynek zechce przebaczyć tę krótką zwłokę.
Wyczytawszy coś widocznie w twarzy mojej, usłuchała bezwłocznie.
— Zaczekaj na mnie, kuzynku, w powozie! — oświadczyła. — Pan małżonek chce mi udzielić admonicji, zapewne z powodu kufrów, nieprawdaż?
Za chwilę była u mego boku, pytając:
— Cóż takiego?
— Chodźmy do siebie! — odrzekłem.
Poszła, bez słowa sprzeciwu.
— Proszę obejrzeć rzeczy swoje! — powiedziałem, gdyśmy byli na miejscu. — Mam wrażenie, iż je przetrząsano.
— Tak jest, w czasie nieobecności mojej! — odrzekła, rozejrzawszy się spiesznie.
— Czy nie było tam czegoś, co mogło zdradzić?
— Nic. Nie bój się pan. Jeszcze przed wyjazdem z Paryża kazałam poznaczyć każdą sztukę bielizny. Patrz pan!
Podniosła w górę garść batystów i koronek, co mi napędziło krwi do serca, i przekonałem się ze zdumieniem, że wszędzie widniał inicjał mej rzeczywistej żony L. M. L.
— Nie było papierów?
— Nie! Wszystko, co się odnosi do sprawy, mam w głowie.
— Co za przebiegłość!
— Oczywiście! — odparła spokojnie. — Ale co panu nasunęło myśl rewizji?
Opowiedziawszy spotkanie z Mlle de Launay, dodałem:
— Jak pani widzi, gruchanie z Saszą zrobiło pani drugą nieprzyjaciółkę.
— Drugą? — spytała zdziwiona. — A któż jest pierwszą?
— Oczywiście Dosia Palicyn! — odparłem surowym tonem.
— Ona mnie ubóstwia!
— A czyż nie może się stać wrogiem człowiek, z którego nazwiskiem igra pani lekkomyślnie, tak że się musi rumienić.
— O, pan nie czujesz do mnie nienawiści! — rzekła łagodnie, dodając po chwili ze smutkiem: — Myślę, że przebaczysz mi pan to, dowiedziawszy się niedługo o wszystkiem. Biorę na siebie tę szpiegówkę. Ale Sasza i księżna czekają mnie! — rzekłszy to, wybiegła na schody, wołając: — Nie troszcz się, drogi Ar­turze, kufry moje będą gotowe na czas do pociągu południowego.
Odjechała, ja zaś westchnąwszy, udałem się do Konstantego. Otrzymał on już od mego adwokata dokumenty danej sprawy i podpisał je, po krótkiej naradzie ze swoim doradcą prawnym. Po dokonaniu tej formalności, gwa­rzyliśmy swobodnie, przyczem wyrażał żal z powodu tak krótkiej bytności mojej, nie nakłaniając atoli do pozostania. Przeciwnie, zauważyłem, iż odetchnął z ulgą wielką, usłyszawszy, jak rychło zamierzam wywieźć żonę z Petersburga.
Potem przeszliśmy do salonu, gdzie była Olga Welecka, mała Zosia, oraz guwernantka, której oczy rozbłysły radośnie, gdym wspomniał, że wyjeżdżamy nazajutrz. Przy tej sposobności zawiadomiłem Olgę, że żona doręczy jej przy pożegnaniu adres swej paryskiej krawcowej.
— Paryskiej krawcowej? — zdziwiła się.
— Łaskawa pani pamięta pewnie, że wyraziła życzenie dowiedzenia się tego adresu! — wtrąciła nagle guwernantka, zarumieniona po uszy.
— Ach, rzeczywiście, teraz, gdy przypominasz to, pamiętam... pamiętam...
— Dlatego pozwoliłam sobie prosić o to, imieniem łaskawej pani! — odrzekła Mlle de Launay.
— Panna de Launay była nawet tak dobrą, że przybyła do naszego hotelu! — powiedziałem.
— Eugenja, to dobre dziecko! — rzekła z uznaniem Olga.
— To prawda! — potwierdziła Zosia, chcąc koniecznie wziąć udział w rozmowie. — Jest tu dopiero od dwu tygodni, a pokochała nas wszystkich, nawet tego nicponia Saszę...
— Cicho bądź! — zawołała matka. — Nie wolno ci wyrażać się w ten sposób o kuzynie.
— Któż naplótł dziecku tego rodzaju bredni? — spytał gniewnym tonem ojciec.
Nastało milczenie, ja zaś pożegnałem się, przekonany już zupełnie, że Mlle de Launay przedsięwzięła wizytę w naszem mieszkaniu na własną rękę, zgoła bez zlecenia Olgi Weleckiej. W każ­dym razie nie znalazła niczego podejrzanego. To też gwizdałem wesoło, idąc zwolna wzdłuż rzeki. Widok był niezwykle interesujący. Statki brały ostatnie ładunki, zanim mróz zetnie w lód srebrzyste fale.
Na placu Admiralicji prześcignął mnie baron Friedrich, uśmiechając się i dając znaki.
— Ach! — wykrzyknął. — Nie spożyjemy już tedy wspólnie tak miłego lunchu, kochany pułkowniku, gdyż chcesz nas pan opuścić jutro!
— Tak jest! — odparłem. — Ale skąd pan wiesz o tem? Oddałem kartę pobytu przed dwu zaledwo godzinami.
— Po dłuższym pobycie przekonałby się pan, że wiem wszystko i to jest całem zbawieniem mojem!
Podczas tej rozmowy, dreptał obok mnie, czyniąc dwa kroki na mój jeden.
— Wrócisz pan do nas później, w sezonie? — spytał.
— Tak jest! — odparłem. — Narazie wzywają mnie do Paryża pilne sprawy!
Chciałem mu wyjaśnić bliżej przyczynę mego nagłego wyjazdu, ale przerwał ze śmiechem, mówiąc:
— Ważne sprawy w Paryżu? To dobrze, to bardzo dobrze! O, ten nicpoń, Sasza!
To rzekłszy, podniósł palec z żartobliwem ostrzeżeniem i po krótkiem pożegnaniu, znikł w budynku administracyjnym, podczas gdy osłupiały i zarumieniony ze wstydu, patrzyłem za nim, dumając nad hańbą, jaka okryła na­zwisko moje.
— Wszyscy sądzą, że umykam, by ratować cześć żony. Niech djabli porwą przeklętego Saszę! — jęknąłem.
Za chwilę jednak doszedłem do przekonania, że zarówno dla rzekomej pani Lenox i mnie samego lepiej jest, jeśli szybki odjazd tym zostanie przypisany motywom.
Może ta sama myśl przyszła do głowy mojej dyplomatycznej, oficjalnej żonie, która była mądrzejsza, niż przypuszczałem? W każdym jednak razie podniesiony palec barona Friedricha i wzmianka jego o nicponiu Saszy na­pełniły mnie zazdrością szaleńczą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.