Nędznicy/Część pierwsza/Księga piąta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Ojciec Fauchelevent.

Pan Madeleine przechodził jednego razu uliczką niebrukowaną miasteczka M. — nad M. — gdy usłyszał zdaleka krzyki gromady ludzi. Poszedł tam. Starzec nazwiskiem Fauchelevent wpadł pod wóz, u którego koń się potknął.
Ten Fauchelevent należał do rzadkich nieprzyjaciół, których miał jeszcze w owym czasie p. Madeleine. Kiedy Madeleine przybył w te strony, Fauchelevent, dawny pisarz, włościanin dość wykształcony, zajmował się handlem, ale źle mu się wieść zaczynało. Fauchelevent patrzył na bogacenie prostego robotnika, kiedy on, gospodarz, upadał. Obudziło to w nim zazdrość i przy każdej sposobności jak mógł, szkodził Madeleinowi. Starzec zrujnowany zupełnie, bezdzietny, mając tylko wóz i konia, najmował się teraz za woźnicę.
Koń złamał obydwie nogi i nie mógł się podnieść. Starzec leżał między kołami. Upadek był najnieszczęśliwszy; ciężar całego wozu spoczywał na jego piersiach; wóz był dość ciężko naładowany. Ojciec Fauchelevent jęczał okropnie. Probowano go wydobyć, ale daremnie; jedno niezręczne pociągnienie lub wstrząśnienie wozu, mogło go dobić. Jeden był tylko sposób wydobycia go: podnieść wóz z pod spodu. Javert, którego wypadek ten sprowadził, posłał po liwar.
Nadszedł p. Madeleine. Rozstąpiono się z uszanowaniem.
— Ratujcie! — wołał stary Fauchelevent. Nie znajdziesz się poczciwy chłopak, coby ocalił życie staremu?
P. Madeleine obrócił się do obecnych.
— Macie liwar?
— Posłano po niego — odpowiedział wieśniak.
— Jak prędko przyniosą?
— Poszedł jak najbliżej do kowala; zawsze jednak upłynie dobry kwadrans nim powróci.
— Kwadrans! — zawołał Madeleine.
Poprzedniego dnia padał deszcz, ziemia była błotnista, wóz co chwila się w niej zagłębiał i bardziej gniótł piersi starego woźnicy. Oczywistem było, że nim pięć minut upłynie, będzie miał żebra połamane.
— Niepodobna czekać, kwadransu — rzekł Madeleine do wieśniaków, patrzących mu w oczy.
— Cóż robić?
— Ależ będzie już zapóźno! Nie widzicie, że wóz grzęźnie w ziemi?
— Do licha!
— Słuchajcie — mówił Madeleine — jest jeszcze dość miejsca pod wozem, może się wsunąć tam jeden człowiek i podnieść wóz plecami. Tylko pół minuty, a wyciągniecie biedaka. Nie znajdzież się między wami człowiek silny i odważny? Zarobi pięć złotych luidorów!
Nikt nie poruszył się z gromady.
— Dziesięć luidorów — rzekł pan Madeleine.
Obecni spuścili oczy. Jeden z nich szepnął:
— Trzeba być djabelnie mocnym. A przytem wóz na śmierć przygniecie!
— No! — namawiał Madeleine — dwadzieścia luidorów!
Znowu milczenie.
— Nie zbywa im na dobrej woli — odezwał się głos z tyłu.
P. Madeleime obrócił się i poznał Javerta. Nie spostrzegł go przychodząc.
Javert mówił dalej:
— Ale zbywa na mocy. Trzeba być strasznie silnym, żeby tak i wóz podnieść na plecach.
Potem, utkwiwszy wzrok w p. Madeleine, mówił dalej, kładąc przycisk na każde słowo:
— Panie Madeleine, znałem jednego tylko człowieka, który zdolny był zrobić, co pan żądasz.
Madeleine zadrżał.
Javert dodał obojętnie, ale nie spuszczając oczu z Madeleina.
— Był to galernik.
— A! — rzekł Madeleine.
— W galerach Tulońskich.
Madeleine pobladł.
Tymczasem wóz zwolna zagłębiał się w ziemi.
Ojciec Fauchelevent chrapał i wył:
— Duszę się! Żebra mi łamie! liwara! czegokolwiek! ach!
Madeleine spojrzał dokoła: Nikt więc nie chce zarobić dwudziestu luidorów i ocalić życie biednemu starcowi?
Żaden z obecnych się nie ruszył. Javert powtórzył:
— Znałem tylko jednego człowieka, który mógł zastąpić liwar, był to galernik.
— Ach! gniecie mnie, zabija! — krzyczał starzec. Madeleine podniósł głowę, spotkał sokoli wzrok Javerta, zawsze w nim utkwiony, spojrzał na nieruchomych wieśniaków i uśmiechnął się smutnie. Potem, nie rzekłszy słowa, padł na kolana, i nim tłum osłupiały miał czas wykrzyknąć, był już pod wozem.
Nastała straszna chwila oczekiwania i ciszy.
Madeleine leżał krzyżem pod okropnym ciężarem i dwa razy napróżno usiłował zbliżyć łokcie i kolana. Wołano na niego: — Ojcze Madeleine! wyjdźcie z pod wozu! wyjdźcie! Sam stary Fauchelevent mówił: — Panie Madeleine, wyłaź. Kiedy już mam umierać, niech sam umrę! Wóz zgniecie i pana! Madeleine nie odpowiadał.
Obecni zatrzymali oddech. Koła bardziej zagłębiły się w ziemi, zdawało się już niepodobieństwem, by Madelaine mógł wydobyć się z pod wozu.
Nagle poruszyła się ogromna masa, wóz podnosił się zwolna, koła na pół wyszły z kolei. Usłyszano głos stłumiony: spieszcie się! pomagajcie! Tak wołał Madeleine, czyniąc ostatnie wysilenie.
Rzucili się do wozu. Poświęcenie jednego dodało siły i odwagi wszystkim. Dwadzieścia ramion podniosły wóz. Stary Fauchelevent ocalał.
Madeleine się podniósł. Był jak trup blady, choć kroplisty pot spływał z jego czoła. Ubranie miał podarte, zabłocone. Wieśniacy płakali, starzec całował mu kolana, nazywając Panem Bogiem. On miał na twarzy jakiś nie do opisania wyraz szczęśliwego, niebiańskiego cierpienia i utkwił wzrok spokojny w Javerta, który nań patrzył nieustannie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.