<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Na Irtyszu
Pochodzenie Na Sybirze. Opowiadania z życia Polaków
Wydawca Wacław Pawłowski
Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1920
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA IRTYSZU
Świtało...

Na błękitno szarem tle firmamentu, z poza lekkich obłoczków opalowego koloru tu i owdzie ukazywały się jakgdyby świeżo rozkwitłe, blado różowe kwiaty.
Z delikatnych, przejrzystych obsłonek mgieł przedświtowych zaczynał na ziemię wyzierać pogodny, letni, gorący dzień, różowiąc wody Irtyszu, a na bezkresną panoramę kirgiskich stepów, ciągnących się po drugiej stronie wspaniałej rzeki, rzucając świetliste smugi, które zwiastowały, że już wnet ukaże się słońce.
Jakoż niebawem rozbłysło szczodrobliwe i promienne...
Wraz, powiał wietrzyk ożywczy... jakieś radosne szmery przeciągnęły ponad nurtami Irtyszu, ponad stepem, ponad dalekim aulem koczowników, ponad tabunem pasących się koni i ponad skalistem wybrzeżem, które w chwili wschodu słońca zaiskrzyło się, jakgdyby grubym, złotym piaskiem posypane.
Tem właśnie nadbrzeżem, o wczesnej porankowej godzinie, wataha katorżników z fortecy omskiej dążyła na roboty.
Bęben, dający więźniom hasło do wstawania, jeszcze dobrze przed świtem zawarczał w ostrogu.
Przecież nikt nie uskarżał się, że go zbudzono zbyt wcześnie, gdyż gorące letnie noce, w dusznej atmosferze kazamat były istną katuszą, po której, chociażby najcięższa praca, wykonywana pod otwartem niebem, na świeżem powietrzu, wydawała się nieomal pokrzepiająca rozrywką.
Mieliśmy tego dnia w mrocznym, prastarym borze wycinać gąszcze, plantować ścieżki, robić na drzewach „zaciosy”.
A to wszystko w tym celu, aby gubernator zachodniej Syberyi, Piotr, syn Dymitra, kniaź Gorczakow mógł z wszelką łatwością oryentować się w kniei, podczas polowań, które zamierzał wyprawiać ku zabawie i uczczeniu dygnitarzy, na inspekcyę z Petersburga przybyłych.
Z łopatami na ramionach, z toporkami w rękach maszerowaliśmy krzepcy i weseli.
Weseli, wszyscy bez wyjątku.
Nawet dozorca, chmurny i zgryźliwy zawsze, tym razem ani klął, ani naglił do pośpiechu, ani groził „kulą w łeb”, za usiłowanie ucieczki, ani oglądał kajdan, czy są dość mocne i nieprzepiłowane, co zwykł był czynić zwykle, ilekroć więźniowie pracowali w lesie, w stepie, nad Irtyszem, albo na odległych od Omska polach i gościńcach.
Czar malowniczej przyrody, wonnego powietrza uczynił dozorcę chwilowo łagodnym, ufnym, pobłażliwym, względnym, wesołym.
A do tego stopnia względnym, że przed godziną dwunastą w południe rozkazał bębnić na odpoczynek...
Tedy cała wataha wyszedłszy z boru pod cieniem drzew przydrożnych, na murawie roztasowała się grupami.
My, Polacy, usiedliśmy na uboczu, starając się, jak zwykle, jaknajmniej miejsca zajmować, nie krępować w niczem naszych współtowarzyszów katorgi, nie ściągać na siebie nietylko ich niechęci, lecz nawet ich spojrzeń i uwagi.
Teodor Dostojewskij i Sergiusz Durow przysiedli się do nas.
— Po raz pierwszy odkąd przebywam w ostrogu omskim, po raz pierwszy dziś, tutaj oddycham pełną piersią i doznaję miłych wrażeń. Wrażeń takich, jakgdybym nie jako katorżnik, w przymusowych robotach, lecz jako człowiek wolny brał udział, w jakiejś zamiejskiej wycieczce — rzekł po francusku powieściopisarz Teodor Dostojewskij.
Katorżnicy zbrodniarze nienawidzili „polityków”, szydzili z nas, jako najwyższą obelgę wytykając nam to, żeśmy nie za pospolite zbrodnie byli na katorgę skazani, a także wytykając nam, przy każdej sposobności, nasze szlacheckie pochodzenie.
Zwłaszcza, jeśli zdarzyło się, żeśmy pomiędzy sobą rozmawiali nie po rosyjsku, wprost wpadali w furyę.
Dziś przecież wyjątkowo francuzczyzna Teodora Dostojewskiego przebrzmiała, nie zwracając uwagi, lub może była nam przebaczoną łaskawie.
Tylko aresztant Suszylow splunął przez zęby w naszą stronę i, obrzucając nas pogardliwem spojrzeniem, na całe gardło zaśpiewał:

 „Pieter czres Maskwu prioł,
A tiepier wierjowki wjoł”.[1]


Zaledwie parę wybuchów śmiechu zawtórowało strofie urągliwej piosenki Suszylowa.
Ogólna uwaga zwróciła się ku nadchodzącym z miasta „kałasznicom”.
Nazywano kałasznicami dziewczęta, roznoszące „sajki”.
Dla wielu kobiet w Omsku wypiek tych pszennych bułeczek stanowił obfite źródło zysków, chociaż za sporą sajkę zaledwie pół kopiejki płacono.
Forteczni więźniowie masami kupowali sajki, chrupiące świeże pieczywo pochłaniając równie żarłocznie, jak pożądliwie wpatrując się w rumiane twarze i zgrabne postacie młodziutkich sprzedawczyń.
One też zalotnie i zachęcająco zerkały na lowelasów, z ogolonymi do połowy łbami, z piętnami wypalonemi na czole i policzkach, z kajdanami na nogach.
Gdziekolwiek poza obrębem ostrogu pracowali katorżnicy: w śródmieściu, czy na krańcach miasta, w cegielniach, w bałaganach, czy w kuźniach, czy przy naprawie gościńca po słotach jesiennych, lub po wiosennych roztopach, o każdej porze roku, w godzinach południowego odpoczynku, wszędzie i zawsze te dziewczyny z koszami bułeczek pojawiały się, witane burzliwemi manifestacyami radości, oraz dowcipkami sprośnymi.
I teraz zbliżające się sprzedawczynie bułeczek katorżnicy nawoływali wesoło:
— Czekunda! Maryaszka! Chawroszka! — my dawno już chcieli przetrzeć zęby sajkami. Czemu dziś przychodzicie tak późno?... gdzie wy się bałamuciły?
— Matuszkom my pomagały wysadzać z pieca sajki — odrzekły dziewczęta.
— Tak się bodaj was benderska zaraza wytłukła, jaka to prawda!
— Dzisz-go! będzie przeklinał! — z udanem oburzeniem odparły kałasznice, a Czekunda wyrzekła poważnie:
— Ja wam powiem prawdę. Prawda to szczera jak złoto: od wczorajszej północy, do dzisiejszego południa, my jednym ciągiem tańcowały...
— W kabaku, pod rudym pejsem — przerwał Suszyłow — u Eljaszki parszywego...
— A nieprawda! a łżesz — niby to zaperzyła się Czekunda — nie w kabaku i nie u Eljaszki, lecz u samego jenerała, z oficerami my zabawiały się pięknie.
— Niechaj będzie u jenerała — rzekł Suszyłow — jenerał wielka figura! ale jenerał jenerałowi nierówny!... ja wam powiem, mileńkie dziewoczki: wy u jakiego jenerała brodiagów[2] z jego oficerami hasały...
Ten żart przyjęty wybuchem śmiechu katorżnikow, a udanem oburzeniem kałasznic zakończył obustronną szermierkę słów.
Suszyłow jeszcze przygroził dziewczętom:
— Żebyście zaś słomiane krowy nie szczerzyły zębów do polityków!
— Właśnie że będziemy! „Prikaz” twój, wola nasza! — chichotały uszczęśliwione rozmową z kawalerami, a zapewne w równej mierze i tem, że groszyki do ich skórzanych kieszonek napływają za bułeczki które suto zaprawione wyborną wodą ze źródła, sączącego się z pobliskiej skały, stanowiły integralną część naszego obiadu.
Już kałasznice, umieściwszy na głowach wypróżnione koszyki zabierały się do odejścia — już dozorca miał wydać rozkaz, abyśmy powracali do lasu, do prac tam rozpoczętych, gdy nagle ukazało się nam przedziwne widowisko... Środkiem Irtysza płynęła łódź, przybrana girlandami zieleni, w której tu i owdzie tkwiły różnobarwne kwiaty.
Ogromna, wykwintna, w kształcie olbrzymiego białego łabędzia, miała purpurowe żagle i chorągiew z napisem: „Mon plaisir”.
Za tą pierwszą, jakgdyby przewodniczącą sunęła cała flotylla łodzi mniejszych, również biało pomalowanych, także ukwieconych i z różnokolorowymi żaglami.
W łodziach siedziały kobiety w jasnych sukniach, w kapeluszach jasnych. Siedzieli też wojskowi wyższej rangi, w galowych mundurach konsystującego podówczas w Omsku pułku „krasnojarców”.
Prąd rzeki lekko unosił te piękne i wykwintne stateczki.
Majtkowie poruszali wiosłami tylko kiedy niekiedy, jakoby od niechcenia i prawie tylko wówczas, skoro towarzysząca flotylli orkiestra pułkowa zagrała fortissimo.
Pośród katorżników gwar śmiechów i rozmów przycichł zupełnie...
Na łodziach też, oczywiście, rozmawiano bardzo dyskretnie, gdyż dźwięki orkiestry jedynie z lekkim pluskiem irtyszowych fal splątane, wśród panującej naokół ciszy, rozbrzmiewały czysto, melodyjnie i bardzo wyraźnie.
Freischütz! — zawołał Sergiusz Durow — a na tej operze byliśmy razem w Petersburgu. Pamiętacie, Teodorze Michałowiczu? — zapytał Dostojewskiego.
Ów uśmiechnął się melancholijnie i odrzekł:
— Pamiętam.
Westchnęli obadwaj...
Tymczasem łodzie nadpłynęły już wprost nas.
Katorżnicy odkryli głowy i frontem do rzeki stanęli wyprostowani, jak struny...
Konwojowi żołnierze sprezentowali broń.
W pierwszej z tych ukwiecionych łodzi, tej, z ponsowymi żaglami, pośród wojskowych i cywilnych dygnitarzy z Petersburga przybyłych i pośród notablów omskich, zasiadających na ławeczkach, dywanami okrytych, pierwsze miejsce zajmowała generałowa Schramowa[3].
Przy niej, z prawej strony siedział jakiś petersburski dygnitarz, — z lewej gubernator, kniaź Piotr Gorczakow.
I ta flotylla z girlandami zieleni i kwiecia, z barwnymi żaglami, z muzyką, — ta flotylla pełna wolnych, strojnych i niefrasobliwych ludzi, środkiem majestatycznej rzeki, przed naszemi oczami przesuwała się, niby fantastyczny obraz, niby jakaś czarodziejka wizya, niby sen, na jawie prześniony, w to lipcowe, słoneczne południe...
Znikała powoli...
Istny majak przelotny... powoli rozwiewała się... rozwiewała... aż znikła za skalistym cyplem, który ostro wrzynał się w Irtysz.
Melodye z „Wolnego Strzelca” coraz bardziej też rozwiewały się, w milczących przestrzeniach, w wonnem, rozzłoconem powietrzu... aż wreszcie ucichły zupełnie i tylko poszept wiatru wionął ponad prastaremi drzewami...
Powracaliśmy do lasu, do przerwanych przed południem robot.
Ale ten piękny obraz, jaki przewinął się przed watahą tych ludzi, których żarł głód, nędza, niewola, upodlenie — ten piękny obraz poruszył w nich żółć, rozbudził zazdrość i nienawiść względem tych szczęśliwych wybrańców losu, jakich widzieli przed chwilą.
— Marność nie ludzie! podłe kobyłki![4] tysiączne majątki mają, czełdony po grdyki naładowane mają, jak generały, wylegają się na miękich pierzynach... codzień upijają się, jak króle... „Swołocz”, nie ludzie! — mówił Skuratow kulawy, szkaradny, do gnoma podobny karzeł.
Odetchnął, odchrząknął, splunął przez zęby i zwracając się do nas, Polaków, z urągliwym śmiechem zapytał:
— Nu's?... co?... nia, a!..., panowie „ślachta?
I chociaż dozorca, podoficer Iwan Matwieicz napominał ustawicznie:
— Mielecie językami, jak młyńskie kamienie, milczeć! mówię wam, milczcie!
Próżne były napomnienia.
Daremnie też, wymachując knutem, naglił do pośpiechu. Robota była wykonywaną powoli, opieszale, leniwie...
I nas pomimowoli ogarnął też smutek, cięższy niż zwykle... ogarnęła nas jakaś nieprzezwyciężona ociężałość i apatya... I my też wbrew woli straciliśmy zwykłą równowagę moralną...
Nacinanie drzew utrudzało nas dziś i niecierpliwiło nadzwyczajnie, chociaż to była jedna z lżejszych i łatwiejszych robót.
Godziny wydawały się nam nieskończenie długie!...
Tymczasem bór stawał się coraz bardziej mrocznym i dusznym...
Czubami drzew wstrząsały jakieś złowieszcze poszumy...
Aż z gromady gracujących ścieżki wyrwał się głos donośny, nad hukiem toporków i szczękiem łopat górujący, głos złośliwego karła Skuratowa:
— Uha! gaspadin nadzieratel! Już dzień stopił się, jak świeczka Tobiaszki parszywego, a wy jeszcze przy robocie trzymacie nas, maładcow?
— Tacy wy i maładcy! — pogardliwie mruknął dozorca Iwan Matwieicz.
— My nie maładcy, zgoda! ale praporszczyk też nie oficer! — odciął się rzeczywiście dowcipny Skuratow, czyniąc aluzyę do słabostki Iwana Matwieicza, który, będąc tylko podoficerem, wymagał, aby mu oddawano honory (cześć), jakie dla wojskowych wyższej rangi były przepisane.
Skuratow, za zabicie dwojga swego rodzeństwa na dwudziestoletnią katorgę skazany, bywał wciąż w doskonałym humorze.
Bystry, przytomny, rzeczywiście dowcipny, niejako piastował urząd trefnisia w ostrogu omskim. Potrafił rozweselać najbardziej ponurych. Każde odezwanie się Skuratowa jego towarzysze przyjmowali głośnemi, niepohamowanemi wybuchami śmiechu.
Ogromnie się tem pysznił, czerpiąc też ze swojego dowcipu niemałe korzyści.
„Kaszowary”[5] podsuwali mu najsmaczniejsze kęski, współtowarzysze katorgi dzielili się z nim wódką i tytoniem, pomagali mu przy pracy, często nawet odrabiając za niego roboty, których karzeł bezsilny nigdy nie zdołałby wykonać sam...
Kiedyśmy wyszli z boru, słońce już chyliło się ku zachodowi, rzucając na wody Irtysza fioletowe i krwawe odbłyski.
Od kirgizkich stepów szły parne, duszące powiewy...
W miarę, jak zbliżaliśmy się ku miastu, zerwał się wiatr.
Skądciś, zdaleka, przypędził chmurką.
Przemknęła po gorejącej łunie zachodu, przyćmiewając jej barwy jaskrawe.
Za chwilę pojawiła się druga, większa i gęściejsza chmurka... Niebawem zciemnił się i zachmurzył cały widnokręg...
Lekkie powiewy zamieniły się w wicher gwałtowny...
Wzdłuż drogi, prowadzącej do Omska, były różne rządowe, drewniane budynki: bałagany[6], służące za skład cegieł i paszy dla koni artyleryjskich, szopy do tłuczenia i wypalania alabastru i cegielnie.
Wszystkie te budowle były już szczelnie zamknięte. Tylko w ogromnej, murowanej kuźni żołnierze pracowali jeszcze.
Huk uderzeń młotami, brzęk sztab żelaznych, na kamienną podłogę ciskanych, rozlegał się naokół.
Z komina waliły snopy iskier. Snopy czarnego dymu pięły się wysoko, wysoko rozpływając się wreszcie pod chmurnym, prawie czarnym firmamentem.
Przed kuźnią stało kilka wozów, naładowanych żelazem.
Gdyśmy przechodzili mimo, będący przy tych wozach oficer zatrzymał partyę okrzykiem:
— Stać!
Zatrzymaliśmy się, oczekując dalszych rozkazów.
Okazało się, że nasza pomoc była potrzebną przy wyładowaniu i znoszeniu do kuźni sztab żelaznych, do czego, chociaż bardzo niechętnie, zabraliśmy się odrazu, bo wszak nie mieliśmy prawa ani odmówić, ani nawet zaprotestować.
Zaczął mżyć gęsty, drobny deszczyk.
Wczesna to jeszcze była, przedwieczorna godzina...
Złocisto-purpurowa wstęga dogasającej zorzy jaśniała jeszcze na zachodzie, lecz z innych stron firmament był tak zachmurzony, iż zdawało się, jakoby cienie nocne już zaczynały snuć się ponad ziemią.
— Samo niebo użala się nad nami i roni łzy nad naszą ciężką niedolą — mówił Sergiusz Durow[7], który figur retorycznych i patetycznych, górnolotnych zwrotów lubił używać, pozując zawsze na męczennika za świętą sprawę, na wielkość mściwą ręką losu skrzywdzoną i upokorzoną srodze.
Niebawem deszczyk zamienił się w ulewę kroplistą, połączoną z gradem niezwykłej wielkości.
Przemokliśmy do suchej nitki. I bardzo byliśmy wdzięczni oficerowi, gdy ten, naradziwszy się z Iwanem Matwieiczem zadecydował, abyśmy przeczekali nawałnicę i pozwolił nam schronić się do kuźni.
Przy olbrzymiem kowadle i miechu pracowali tutaj obnażeni do pasa żołnierze.
Od ogniska buchał żar, jakgdyby z jakiejś groty Cyklopów, albo czeluści piekielnej. Kowale zgodnie z uderzeniami młotów, chórem śpiewali jakąś, bardzo smętną pieśń.
Nagle huknął strzał... jeden... drugi... trzeci...
Zaczem kilkanaście pistoletowych strzałów gruchnęło jednocześnie...
Oficer i dozorca, Iwan Matwieicz, poskoczyli ku drzwiom wyjrzeć co się stało... A skoro wystrzały nieprzerwanym ciągiem następowały jedne po drugich, żołnierze porzucili miech, kowadło i młoty, a za nimi my wszyscy wbrew subordynacji, wysypaliśmy się z kuźni, na gościniec.
Przy ostatnich już błyskach zachodniej zorzy, ujrzeliśmy rzecz straszną...
Wody Irtyszu wzdymały się... wzbierały... rosły... Przed paru godzinami Irtysz płynął tak spokojnie i cichutko... teraz ryczał, niby jakiś legendowy potwór, ze swej rozdziawionej paszczęki wyrzucający istne fontanny mętnych fal i szaro-białawe piany.
Wicher, przeraźliwie świszcząc, w górę unosił wzburzone fale; skręcał je w trąby i niby w jakiś piekielny, zawrotny taniec porywał owe ukwiecone łodzie, które w pogodne, słoneczne południe pod błękitnym baldachimem firmamentu, z muzyką przepływały przed naszemi oczyma.
W powrotnej żegludze do Omska zaskoczyła je burza.
Huragan pozrywał z masztów kwietne girlandy, na strzępy poszarpał barwne żagle, połamał stery, wiosła wciąż wytrącał z rąk utrudzonych majtków...
Łodzie usiłowały przybić do brzegu...
Daremnie...
Wicher odpychał je wciąż od brzegów... odpychał je na środek rzeki.
Spotykały się z sobą i, tłukąc się o siebie, wyrządzały sobie szkody nawzajem.
Wydawało się, jakoby dwie żywiołowe potęgi: huragan i woda sprzymierzyły się z sobą i sprzysięgły, aby zdruzgotać, zniszczyć, w irtyszowe odmęty pogrążyć tę piękną flotyllę i tych ludzi tak wesołych i niefrasobliwych, przed niewielu godzinami.
Ujrzawszy oświetlony budynek i gromadę mężczyzn na gościńcu, nieszczęśni żeglarze zaczęli strzelać z pistoletów.
To było wzywaniem pomocy, to było prośbą o ratunek...
Lecz nawet przy najlepszych, przy najgorętszych chęciach jakakolwiek pomoc była tutaj wprost niemożliwą i z braku ludzi i z braku lin, a zwłaszcza podczas tego sabatu rozpętanych żywiołów, podczas kiedy deszcz lał strumieniami, kiedy wicher łamał drzewa przydrożne, które na gościniec waliły się z trzaskiem... kiedy grzmiało nieustannie, kiedy oślepiały błyskawice, a pioruny, niby złociste węże z chmur — w Irtysz bezprzestanku padały i tonęły w przepaścistych głębiach rzeki.
Gwałtowną i straszną była burza!...
Szczęściem niedługo trwała, jak się to letnią porą zdarza dosyć często...
Kiedy huragan i pioruny przycichły cokolwiek, oficer rozkazał żołnierzom odprzęgnąć konie od wozu i wierzchem pędzić do miasta po łodzie i liny, po ludzi i powozy. Nas zatrzymał, przypuszczając, że przy akcyi ratunkowej nasza pomoc mogłaby okazać się potrzebną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Czarne, strzępiaste chmury z nad rzeki, i z nad stepu i wybrzeża irtyszowego pomknęły ku północy i wprędce znikły, po za horyzontem dalekim.

Irtysz uspokoił się zupełnie...
Tylko „baranki” czyli płaty piany, pływające po gładkiej teraz powierzchni wód, świadczyły o poprzedniem wzburzeniu i wezbraniu rzeki, oraz o przelocie nawałnicy i burzy gwałtownej...
Mimo to, położenie flotylli było wciąż niebezpieczne bardzo.
Usiłowania majtków przybicia albo chociaż zbliżenia się do tego wybrzeża, skąd mogła przyjść pomoc i ratunek, pozostawały wciąż bezskuteczne.
Wiatr gwałtownie popychał łodzie ku środkowi rzeki, ku największym głębinom.
Kobiety w łodziach rozpaczliwie krzyczały:
— Ratujcie! ratujcie! na Boga i świętego Mikołaja cudotwórcę, ratujcie!
— Zaraz! zaraz! uspokójcie się! proszę pokornie! — całą siłą swoich młodych płuc odkrzykiwał oficer, białą, po długiej żerdzi przywiązaną chustką wskazując w stronę Omska, aby tym sposobem dać do zrozumienia nieszczęsnym rozbitkom, że z miasta lada chwila pomoc powinna nadciągnąć.
Najwięcej ucierpiała łódź o purpurowych żaglach, ta właśnie, którą zajmowała generałowa Schramowa, z notablami omskiemi i gośćmi z Petersburga:
Wykwintna: „Mon plaisir“ widocznie była przedziurawioną.
Nie ruszając się z miejsca, zagłębiona w rzece, chwiała się ociężale. Majtkowie coś majstrowali na dnie. Oczywiście, usiłowano zatkać otwór groźny.
Damy w przemokłych sukniach stały na ławkach, mężczyźni czapkami wylewali wodę z łodzi, dla utrzymania jej w równowadze przechodząc z jednego końca na drugi.
Raz po raz z „Mon plaisir” wyrzucano rozmaite przedmioty: dywany, któremi przedtem ławki były okryte, jakieść koszyczki, pudełka, szale, parasolki, płaszczyki damskie...
Robiono to w tym celu, aby łódź stawała się coraz lżejszą...
Mimo to wszakże stateczek zagłębiał się coraz więcej... zdawało się, że lada moment pójdzie już na dno...
A ludzie z Omska, z akcyą ratunkową nie przybywali... nie przybywali.
Inne stateczki, do tej flotylli należące, mniej więcej zbliżały się ku brzegom, ku ocaleniu. Tylko łodzi o purpurowych żaglach groziła nieunikniona i rychła zagłada...
Nagle w „Mon plaisir“ podniósł się żołnierz dotychczas przy jakiejś robocie schylony.
Widać przywołany przez jenerała Ab: zbliżył się do niego i salutował.
Jenerał wydał mu jakiś rozkaz krótki.
Żołnierz salutował powtórnie.
Zaczem wyprostował się całą swoją olbrzymią postacią, zdjął czapkę, cisnął ją na dno łodzi, spojrzał w niebo jasne, zaróżowione lekko, zupełnie pogodne w tej chwili, — przeżegnał się trzykrotnie, szeroko rozłożył ramiona i rzucił się w rzekę z okrzykiem:
Gospodi pomiłuj!...
„Mon plaisir” zakołysała się gwałtownie a potem podniosła się cokolwiok...


Cała flotylla spacerowych łodzi z „Mon plaisir” włącznie, została od rozbicia i zatopienia uratowaną szczęśliwie.
Kniaź Gorczakow i jenerałowa Schramowa zarządzili jeszcze świetniejsze polowanie, aniżeli to, jakie było projektowane w pierwotnym programie.
Prawdopodobnie owa świetność miała dla dygnitarzy, z Petersburga przybyłych, stanowić kompensatę za ową niefortunną żeglugę po Irtyszu, za strach i przykre emocye, których doznali podczas burzy, szalejącej nad okolicą.
Przeto, w dalszym ciągu, chodziliśmy do boru wycinać przejścia w gąszczach, gracować ścieżyny, z miękkich mchów i z darni układać ławki, ze ściętych gałęzi robić szałasy, w których mieli odpoczywać myśliwi, altany, gdzie miały być zastawione sute posiłki.
Trzeciego dnia po owej burzy, kiedyśmy z robót w lesie, brzegiem Irtyszu wracali do ostroga poprzedzający partye katorżników konwojowi, nagle przystanęli z okrzykiem:
— Andronik Onoprienko!
W głosie konwojowych dźwięczał żal i ogromny strach...
Żegnając się wielokrotnie i bezładnie powtarzając słowa jakiejś modlitwy, cofali się wstecz, jakgdyby zastępowało im drogę jakieś widmowe zjawisko.
Cała wataha katorżników przystanęła również...
Nu‘s! czego wy się zatrzymali?... czemu taki wrzask podnieśli? — dopytywał się dozorca.
W odpowiedzi jeden z konwojowych spuścił rękę, wskazał na ziemię i drżącym głosem zawołał powtórnie.
— Andronik Onoprienko!
Na wilgotnym piasku leżał trup...
Siny, odęty, z rozwartemi powiekami, leżał trup owego żołnierza, który przed trzema dniami z łodzi „Mon plaisir“ wskoczył w nurty Irtysza...
Trafił na głębię i utonął.
Nikt się o niego nie zatroszczył...
Nikt nie poszukiwał jego zwłok...
Wszelako burzliwy i niszczycielski żywioł tym razem okazał się miłosiernym: woda zwróciła ziemi ciało, aby spoczęło w poświęconej ziemi.
Nu‘s i czemu stoicie, jak bałwany?... bodajbyście spłonęli od gorzały! — irytował się podoficer. — Andronik Onoprienko utopił się, wielka rzecz! To i czemuż z łodzi wyskakiwał, duracziszcze?
Skuratow z szeregu wystąpił naprzód i, zsunąwszy czapkę na tył głowy, rzekł:
— On-że biedaczek, Iwanie Matwieiczu, skoczył w rzekę, bo taki „prikaz“ od jenerała swego dostał.
To przemówienie Skuratowa wywołało podziw ogólny. Ten i ów chwiał głową, z niedowierzaniem, a podoficer zgromił karła.
— Łżesz, zarazo sybirska!
Karzeł obstawał przy swojem.
— Nie łgam. Iwanie Matwieiczu, czestnoje[8] słowo, nie łgam! Newalid i Gryszka i inne matrosy gadały o tem wczora, kiedyśmy pomagali im ładować na wozy popsute łodzie. Andronik Onoprienko, wiadomo, tłusty był, jak wół, a wielki i mocny jak niedźwiedź, tak i ciężki był okrutnie... A łódź z gubernatorem i z jenerałami była dziurawa... Tak, żeby ulżyć łodzi, generał kazał wyskoczyć Onoprience. Gryszka i Newalid i wszystkie matrosy słyszały, jak się, prewoschoditielstwa naradzali: „nie będzie mu nic, wykąpie się, bo pewno brudny jest, dopłynie do brzegu, dostanie gorzałki i połowinu rubla”. „Wierno” tak jenerałowie gadały... Ale biedniaczek Andronik nie dopłynął i gorzałki nie zdążył wypić i połowiny rubla nie dostał. Nu’s i życie postradał...
Doznałem wrażenia, jakgdyby mroźny wiatr powiał od północy i zlodowacił mi krew podczas tej opowieści katorżnika Skuratowa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Droga do fortecy, gdzie mieściły się kazamaty dla więźniów, prowadziła tuż obok letniego obozowiska pułku, do którego należał nieboszczyk Andronik Onoprienko.
Śród płóciennych pałatek kręcili się żołnierzyska, a kończąc swoje codzienne zajęcia, śpiewali chórem:

„Nam prikażut — my idiom,
Nam prikażut — my staim,
Nam prikażut — my leżym
I, do prikaza, w grobie spim!


My, Polacy: profesor Żochowski, Mirecki, Józik Bogusławski i ja, szliśmy skupioną gromadką.
Zaledwie przycichł ten śpiew, smutkiem i bezgraniczną rezygnacyą brzmiący, przyskoczył do nas Teodor Dostojewskij.
— Słyszeliście, panowie!...: czy słyszeliście tą pieśń? Zuchy! zuchy krasnojarcy! Zuchy!... Ach! z armią tak karną! z taką armią można cudów dokazywać... Można tyle odnieść zwycięstw i... Aleksandra Macedońskiego zakasować... Można zdobyć Carogród... zwycięzkie, rosyjskie sztandary zatknąć nad Bosforem i Hellespontem... Można zawojować i ujarzmić cały świat!...
Mówił zachwycony, z rozjaśnioną twarzą, ze wzrokiem płomiennym...
Spoglądał dumnie...
Wyciągnął ramiona, jakgdyby tuż... tuż przed sobą widział wcielenie jakiejś wizyi cudnej i promienistej...
Tymczasem zbliżyliśmy się już do częstokołu, okalającego fortecę.
Konwojowy pociągnął za dzwon, uwieszony przy bramie.
Otworzono ją... zaskrzypiała na wierzejach... Partya katorżników wkraczała w obręb ostrogu...
Gefrejter zaczął liczyć powracających z roboty:
— Jeden!... drugi!... trzeci!... czwarty!... — wykrzykiwał, dotykając długim kijem ramienia każdego z nas.
Czego dokonawszy, cofnął się do swojej siedziby w domu, przy oficerskich pokojach, katorżnicy zaś pośpieszali na obiad do kuchni.
Nam. Polakom, idącym razem, Teodor Dostojewskij zastąpił drogę.
— A to, o czem mówiłem wam przed chwilą, panowie, nastąpić musi... musi — powtarzał z naciskiem — ja wam to powiadam, ja!
Nie odpowiedzieliśmy ani jednem słowem, ani nawet gestem żadnym...






  1. „Piotr przez Moskwę pędzi
    A teraz sznury kręci.“
  2. brodiaga, zbrodniarz zbiegły z katorgi.
  3. Patrz:Siedem lat katorgi.
  4. Kobyłki. Tak w syberyjskich więzieniach zbrodniarze pogardliwie nazywają tych, którzy dopuścili się drobnych przestępstw.
  5. Kaszowarami nazywano kucharzy w więzieniu omskiem.
  6. Bałagan — drewniana szopa.
  7. Patrz: Siedem lat katorgi.
  8. Czestnoje słowo: słowo honoru.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.