Na bialskim zamku/Tom pierwszy/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom pierwszy
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Po przybyszu z Lunewilu widać było, że pracował biedny głową, jakby w położeniu tym radę sobie znalazł brata nie narażając; bo że o własnej skórze nie myślał i obawy o nią wielkiej nie miał, z buty jego i miny wnieść było można. Marcjan, który już na dworze księcia chorążego pod żelazną ręką jego i despotyzmem magnata nie lękającego się ni Boga, ni ludzi znacznie był onieśmielony i oględniejszy, spoglądał na brata ze trwogą, którą w nim buta przybysza rodziła.
Kilka razy już zaczynał mu coś opowiadać, aby pożądaną trwogę i ostrożność w bracie obudzić; ale obawiał się ścian, podsłuchów, szpiegów, i choć na dworze była zawieja, zajazd zamknięty, nie dowierzał jednak.
Zadumani tak siedzieli u pieca, w którym się mokra sośnina paliła, pasami światła rzucając po izbie, której górna część stała ciemną, gdy drzwi się uchyliły ostrożnie i z trudnością wysoki próg przestępując wdrapała się do izby stara gospodyni, Chaja.
Karczmarka była otyła, ciężka, odziana i ubrana starą modą, z czółkiem na głowie, w wytartym kożuszku z kotów. Choć twarz miała rozlaną i trzy pod nią podbródki, a tusza dozwalała się zdrowia domyślać, blada była i żółta, pomarszczona, mizerna. Rękę jedną trzymała za załóżką niegdyś lamową, w której resztki nici złotych przeświecały, drugą osłaniała się, bo kożuszek, na jeden rękaw włożony, z niej spadał. Marcjan spojrzawszy na Chaję skrzywił się, jakby nie bardzo był rad, że ona go tu spotkała i na rozmowę ich chciała wyciągnąć. Chaja zbliżyła się zwolna ku piecowi, chcąc też z ognia korzystać i trochę się ogrzać przy nim.
Rękę przyłożyła do pieca, próbując, czy się już ocieplać zaczął, bo w izbie jeszcze mało czuć było skutków ognia. Nie pilno jej było przemówić; patrzała na drewka, które płonęły nieochoczo, stała jakiś czas milcząca. Podniosła potem zwolna głowę i zapytała przybyłego Damazego:
— A gdzieście to bywali, paneczku?
— Och! och! — odrzekł ostrożnie Damazy — po Koronie się włóczyłem, zwyczajnie, jak to gdy człowiek chleba szuka. Zachciałaś stara!
— No, i tuście za tym przybyli? — przebąknęła Chaja ruszając z lekka ramionami.
Marcjan nie dał bratu odpowiedzieć i wtrącił żywo, spoglądając na niego:
— On tu przejazdem tylko, a jutro, jak dzień, musi dalej w drogę!
— Aj! aj! — rzekła Chaja — to niechby choć dzień spoczął. Jutro, po takiej zawiei, drogi żadnej nie będzie, a kto wie, czy wicher do rana ustanie?
— To co! — wysilając się na wesołość zawołał podłowczy — albo to my do tego nie przywykli, by w każdą porę, czy śnieg, czy wicher, czy pioruny, czy słota, na przebój iść, gdy potrzeba? Toć to nasza szlachecka dola!
Chaja, patrząc ciągle w ogień, potrząsała głową:
— A co tak pilnego? — spytała. — Czy już brat wasz miejsce znalazł i jedzie po niewoli? bo po dobrej woli w taką porę... aj! aj! ludzi w polach śnieg zasypuje; albo to nie bywało?
Damazy milczał. Zachmurzył się posłyszawszy, że brat mu zaraz nazajutrz stąd precz kazał iść, o czym nie myślał wcale, ale kłamu zadać mu nie chciał, bo Marcjan bez przyczyny tego nie mógł uczynić.
— Godziłoby się — dodała zwolna stara Żydówka — dla brata dłużej tu zagościć.
— Pewno, pewno — zawołał Marcjan — i ja go prosiłem o to, ale on jak się uprze... No — i służba nie żarty.
— Z przeproszeniem — odezwała się Chaja spoglądając na Damazego — u kogo pan się umieścił?
— A w Nieświeżu! — wtrącił żywo podłowczy.
Chaja głową potrząsnęła, lecz odezwać się i zdania o tym dać nie śmiała. Nieświeski pan bratem był bialskiego pana, a choć ze sobą chłodno jakoś żyli i koso a zazdrośnie na siebie spoglądali, zawsze to była krew taż sama, książęca.
— Już jak pan w Nieświeżu miał służyć — przebąknęła cicho — to było prawie jedno jak u nas. Czemu się pan razem z bratem do nas nie dostał?
Damazy, rad nie rad, musiał braterskie kłamstwa na swój karb przyjmować i odparł:
— Tu bo o miejsce trudno!
— Hm! hm! — mówiła Chaja patrząc ciągle w ogień, który miał dla niej jakąś siłę przyciągającą. — U nas o miejsce albo trudno, albo nie, a kto się umie starać, choćby żadnego nie było, znajdzie się dla niego. Pański brat w łaskach u jaśnie oświeconego chorążego.
— Aj! aj! — przerwał Marcjan — bodajeś tak zdrowa była!
— E! e! — zamruczała Chaja — wiem, co książę o was mówi, że dopiero polowanie u niego idzie, gdy was łowczym zrobił.
Marcjan przebąknął coś niewyraźnie. Zamilkli na chwilę, a wicher w tej chwili uderzył okiennicami i świsnął przeraźliwie, po rynku przelatując.
— To pora! — odezwała się Chaja. — Jutro żadnej drogi nie będzie. Lepiej dzień w mieście przestać, samemu i koniowi spocząć, niż na gościńcu gdzie zmarznąć.
Dwaj Butrymowie nic nie odpowiedzieli. Chaja nie odchodziła, choć rozmowa zdawała się być wyczerpaną.
Jakby coś sobie przypomniała, uśmieszek po bladych jej ustach się przesunął. Spojrzała na zadumanego Damazego i ciszej go spytała:
— A wiesz pan, co się z Zaborską stało?
Drgnął Marcjan usłyszawszy to zapytanie, a i Damazy się zmieszał, bo ono dowodziło, że Żydówka więcej pamiętała i wiedziała, niż było potrzeba.
— Co jemu do Zaborskich — odezwał się podłowczy, zabiegając, aby się brat nie zdradził.
— Jak to? jak to? albo się to jemu ten młody kwiatek nie spodobał? Albo nie biegał za panną?
I rozśmiała się stara.
— Kiedy to tam było! — zamruczał posępnie Damazy.
— Nie tak dawno — ciągnęła dalej Chaja — ale chwalić Boga, żeś waćpan o niej zapomniał.
I ręką ku zamkowi machnęła.
Butrymowie milczeli nie chcąc przedłużać rozmowy, a stara zakończyć jej nie chciała.
— No, nie wiesz pan, co z Zaborskimi się stało?
— Skądżebym miał o tym wiedzieć! — dość dobrze udając obojętność rzekł zwolna Damazy, którego brat oczyma w niego wlepionymi pilnował.
— Aj! — mówiła Żydówka ożywiając się. — Pan pamięta, jak one w małym dworku biedę klepały. Często mąki na chleb nie było; a i sól na kredyt brali, a teraz!...
— Cóż teraz, czy brat Zaborskiej wioskę jej zostawił? — spytał Damazy.
— Ach! on! on jeszcze sto lat żyć będzie, a grosza nie puści, i kto wie, komu się po nim wieś dostanie. Ich inne szczęście spotkało — mówiła Chaja uśmiechając się dwuznacznie — wielkie szczęście. Książę się bardzo nad nimi zlitował, wziął do pałacu; łaski wielkie; Aj! aj! Chodzą teraz w atłasach, a stara Zaborska — do niej ani przystąpić; nawet Wolski (wymówiwszy nazwisko to, splunęła nieznacznie), nawet pan Wolski szanuje ją i boi się.
— A skądże tak wielka łaska? za co? — odparł Damazy.
Chaja, która stała o piec oparta jedną ręką, odjęła ją, poprawiła szubkę na sobie, ramiona podniosła, popatrzyła na Damazego z pewnym politowaniem i rzekła tylko:
— Jak to można wiedzieć?!
Znowu chwilę jakąś milczeli.
Chaja wpatrzyła się w ogień, Marcjan brata nie spuszczał z oka. Damazy stał podrażniony i chmurny.
— Pan się dawnym znajomym nie pokłoni? — spytała Chaja trochę szydersko.
— Dajże mu pokój — wtrącił żywo Marcjan — na co się to zdało! Ani się do nich dostać łatwo, ani one teraz na starych znajomych chcą patrzeć.
Chaja się wciąż uśmiechała.
— Książę pan — dodała głowę przechylając z jednego ramienia na drugie — bardzo na te panie łaskaw, ale i bardzo zazdrosny.
— O starą Zaborską? — podchwycił Marcjan. — Nie plotłabyś, stara — dodał. — Co my tam wiedzieć możemy i na co o tym gadać!
Chaja się obejrzała wkoło i zdawała się nasłuchiwać, jak wiatr szumiał.
— Aj! aj! — rzekła — jaki ten pan łowczy niewierny pan! Choć w taką burzę i zawieruchę, w moim domu przynajmniej można sobie mówić, co kto chce!
— Ja się nigdy nie boję niczego — przerwał zmieszany Marcjan — ale plotek nie lubię.
— Cha, cha! — rozśmiała się Chaja — bodajeś zdrów był. Nie jesteś jegomość niczego ciekawy, bo wiesz wszystko, no ale brat — co innego. Waćpanu Zaborskie ni śmierdzą, ni pachną, a temu — wskazała na Damazego — kwiatek ten pachniał bardzo. I co za dziw! Takiej panienki nawet po dworach szlacheckich ze świecą szukać. Żeby ją teraz wystrojoną zobaczył, choć trochę przymizerniała, niebożątko — wygląda jak wojewodzianka!
Poczęła się smutnie śmiać Chaja.
— Bardzo piękna! — mówiła dalej — choć nie to, co było — rozkwitł kwiatek i nędznieje. We dworze, prawda, wszystkiego do syta, czego dusza zapragnie, ale strach wiekuisty, a na zamku (tu głos zniżyła) jak w więzieniu za kratą.
Z miny podłowczego znać było, że rozmowne tej i poufnym opowiadaniom Chai wcale rad nie był. Syknął kilka razy, jakby jej chciał przerwać, na co się ona nie zdawała zważać, bo ciągnęła swoje.
— Zaborska stara! — ona sama jeszcze się za mąż wydać gotowa, a znam takiego niejednego, co by ją teraz wziął, choć dawniej pluł na nią. Tylko że książę ani starej, ani młodej nie puści na krok od siebie.
— Chajo moja — przerwał niecierpliwie Damazy, który się już nie umiał powstrzymać. — Z tego, co mówisz, widać, że dziewczynę Zaborskiej o coś posądzają, alem ja ją dawniej znał. Stateczną była i hardą; ludzie plotą; staremu się może coś marzy, a ja nie wierzę.
Chaja popatrzyła nań i zbrzękłą swoją ręką uderzyła go po ramieniu. Zniżyła głos.
— Ja bym też nie wierzyła — odezwała się — gdybym nie patrzyła. Nie takie u nas się rzeczy dzieją!
I palec położyła na ustach.
Niebezpiecznemu temu kierunkowi rozmowy rad był widać podłowczy koniec położyć; wstał ze stołka zasępiony.
— Po co o tym mówić? — zawołał do Chai.
— Po co? — odparła śmiało stara. — Waćpan tego nie rozumiesz, że człowiekowi na to patrząc długo, a nie śmiąc o tym gadać, zbierze się tak we wnętrznościach, że gdy człowieka spotka, z którym można mówić a poskarżyć się, to mu gębę utrzymać trudno. Z kim tu można szczere słowo zamienić? Ani wy, ani nikt z dworaków nie posłucha i nie odpowie, bo się wszyscy boicie. No i jest czego! jest czego! Są tacy, co słuchają, jest takich dosyć, co donoszą.
— Chaja! — przerwał podłowczy.
— Ech! — uśmiechnęła się stara — was się ja nie boje, a ten (wskazała na Damazego) jutro pojedzie i gdzieś zmarznie na drodze. Jam rada, że się wygadać choć mogę.
Damazy wcale nie przeszkadzał gospodyni, stał ciekaw widocznie.
— Dziewczyny mnie i wszystkim żal wielki — mówiła Chaja — ale darmo to ukrywać, darmo temu nie uwierzyć: staremu ją matka sprzedała.
Pokiwała głową Żydówka.
— Taką matkę — dodała — aj! żywcem by spalić. Ale cóż? Ona zawsze taką była. Pamiętają ludzie, gdy za mąż szła, co o niej mówili i o Kodeńskim panu wojewodzie. Potem mąż ją porzucił, bo się nie ustatkowała. Przecież i to wszyscy wiedzą — szepnęła cicho — że... Faustynkę wojewodzianką zwał ojciec własny. Prawda, bieda była u nich, ale dziewczyna by męża znalazła, a matka przytulisko — a teraz...
Damazemu oczy się paliły.
— Ach! Ach! — odezwał się — wierzyć nie mogę, serce mi się krwawi.
— Co to pomoże? — odparła Chaja.
— A po co to rozpowiadać — wtrącił podłowczy. — Dziewczyna już jakby pogrzebiona, żal po niej, ratunku nie ma. Zapomnieć lepiej.
— Pożałować można — broniła się stara gospodyni. — Pan myśli, że mnie jej nie żal?
Pomilczał chwilę.
— Gdyby człowiek mógł — dodała — plunąłby na tę starą, na tę Zaborską, no! a przyjdzie ona za czym, wszyscy się jej kłaniają... Każdy się boi. Ona, co chce, to wyrobi.
Wskazała na zamek.
— Księżna ją chciała stąd precz wygonić, a i ta nie potrafiła! — wzgardliwie się uśmiechnęła Żydówka.
— Później, jak się sprzykrzy — ciągnęła nie mogąc powstrzymać się od paplania — no! za mąż ją łatwo wydać będzie. Posag się znajdzie i męża wyszukają, ale póki książę żyje... — potrząsnęła głową.
Wtem podłowczy, który ciągle wstawał i siadał, rozdrażniony niepotrzebnym opowiadaniem, przerwał Żydówce, że się w piecu dopalało.
— Dosyć bo już tego gadania — rzekł — niechaj piec zamkną albo jeszcze drew dołożą, a jemu siana przyniosą, bo mu się spoczynek należy.
Stara karczmarka, obu rękami pieca spróbowawszy, uśmiechnęła się i życząc dobrej nocy wyszła z izby, obiecując przysłać siano na posłanie. Jakoż, nim się pomiędzy milczącymi braćmi rozmowa na nowo nawiązała, wpadł Icyk ogromną niosąc wiązkę siana, którą rzucił na ziemię i umiejętnie, szybko uściełać zaczął.
— Przyślij mojego chłopca; ten mi dery przyniesie i pościel — odezwał się Damazy. To mówiąc ujął brata pod rękę.
— Dlaczego ty mi jutro stąd każesz jechać, nielitościwy człowiecze? — zawołał z wymówką. — To nie może być.
— To musi być! — odparł podłowczy gorąco — ja ci tu siedzieć nie dam, bo wiem, czym to pachnie. Dziewczyna była w tobie rozmiłowana, pójdzie wieść po miasteczku, żeś przybył; uchowaj Boże głupstwa jakiego — życie niepewne. Tobie nie ufam, jej nie ufam, a żebyśmy dla niej oba przepaść mieli, na to nie pozwolę.
— Za cóż znowu ginąć tak zaraz mamy? — odezwał się Damazy.
— Bo tu i ostrożniejsi od ciebie, i mniej winni głową nałożyli — począł podłowczy — bo ja wiem, co się tu dzieje, a ty nic.
— Cóżem ja winien? — przerwał Damazy — jeszcze przecież zawinić nie miałem czasu.
— Niedługiego na to potrzeba; tyś gorączka, dziewczyna ci z głowy nie wywietrzała — mówił Marcjan — a tu dosyć jednego szeptu, abyś jutro zniknął i gnił w lochu, z którego żyw się nie dobędziesz.
Mówiąc to podłowczy się wzdrygnął cały, nachylił się do ucha bratu i szeptał prędko:
— Wierzaj mi, wierzaj, nie narażaj mnie i siebie. Jedź, uchodź, biednego dziewczęcia nie ocalisz już. To darmo.
Damazy głowę spuścił, ręce załamał.
— Nie wypędzaj mnie — rzekł — gdybym się nawet na największe niebezpieczeństwo miał narazić, po to przybyłem — widzieć się z nią muszę, będę.
— Ale to niepodobieństwo! — zakrzyczał Marcjan. — Matka sama cię wyda.
— Zostaw to mnie! — zakończył Damazy.
Podłowczy jeszcze się starał przekonać go, że się narażać nie powinien. Mówił długo, gorąco; Damazy pozostał niewzruszonym.
Marcjan burzyć się już i gniewać poczynał — w ostatku żądał przynajmniej, aby brat w zajeździe, gdzie o nim nazajutrz wszyscy wiedzieć mieli, nie pozostał dłużej.
— To się rozumie — przerwał mu przybyły. — Oznajmiłeś Chai, że ja jutro jadę, więc wyjeżdżać muszę, ale dokąd — gdzie — o tym i ty wiedzieć nie powinieneś. Ja się zgubię czy nie, moja to rzecz, ty o siebie spokojnym być możesz.
Gorzkie to słowo obraziło okrutnie podłowczego.
— Człowiecze niewdzięczny! — zawołał desperacko — już ty mnie nie znasz i mojej miłości zwątpiłeś, widzę, kiedyś mnie takim mógł żgnąć słowem, w samo serce. Myślisz, że mnie by jednemu na świecie pozostawszy żyć się chciało? albo mi tak życie miłe i rozkoszne!
Rzucili się sobie na szyję bracia i uścisnęli, prawie do łez zmiękłszy.
Myślał już podłowczy, iż brata skłoni, aby się swych niebezpiecznych wyrzekł zachcianek, lecz choć ten nie mówił nic, z twarzy mu jaśniało, że stał przy swoim.
Spierać się dłużej darmo było.
— Idźmy no spać — odezwał się Damazy — a chcesz jutro pożegnać się ze mną, przybądź za rania.
Tak się wreszcie rozstali i Marcjan, opończą się dobrze otuliwszy, na powrót się powlókł do zamku.
Godzina już była późna bardzo. Wietrzysko ze śnieżycą nie ustawało, a dęło tak, że silny w sobie Marcjan, idąc do domu, ledwie się mógł na nogach utrzymać.
Spostrzegł jednak, w górę oczy podniósłszy, że niebo się po trosze rozjaśniać zaczynało.
Na następny dzień pewny był mróz ostry — dla podróżnego, co konno miał jechać, choćby i słomy w buty napchał, i strzemiona nią pooplatał, nie bardzo bezpieczny.
Podłowczy bowiem mocno był przekonany, że brat nazajutrz wyjechać musi.
Zamierzając wstać do dnia, co na zamku łatwym było, bo tu też wcześnie się służba budziła i po piecach i kominach ogień nieciła — rzucił się na twarde łóżeczko Marcjan i znużonym będąc bardzo, twardo zasnął. Przebudził się nazajutrz, gdy stróż z drzewem wszedł do jego izdebki i pies na niego zawarczał.
Spojrzał w okno — szarzało na dzień.
— Co na dworze? — zapytał.
— Mróz tęgi, ale wichura ustała.
Zerwał się równymi nogami podłowczy i natychmiast umywać i odziewać zaczął. Ogień tymczasem stróż rozpalił i w oknie biały dzień, poczynający się, coraz był widoczniejszym. Chciał brata uprzedzić, nimby wstał, pan Marcjan, więc i na ciepłe śniadanie nie czekając, zaraz z zamku wyruszył na miasto. We wszystkich niemal oknach, gdzie służba i dwór pański się mieścił, widać już było światło i cichy ruch na podwórcu.
W bramie krzątali się ludzie śnieg wczorajszy łopatami odgarniając, bo go całe kupy nawiało nocą.
Z dala głos dzwonka u reformatów na jutrznię wołającego słychać było. Na miasteczku też, po gospodach i dworkach, okna na wpół śniegiem pozasypywane świeciły już pozapalanymi rannymi ogniami, ale ludzi w rynku widać nie było.
Do zajazdu przybiegłszy, w którym brat stał, zdziwił się trochę podłowczy, furtkę we wrotach zastawszy nie zamkniętą, a sień wewnątrz ciemną. Na lewo więc do izby wszedł szynkowej, gdzie Chaja i jej synowa się krzątały koło ognia i garnków.
— Wstał już? — zapytał podłowczy.
— Jak to wstał? — odparła Chaja kłaniając mu się — godzina już będzie, gdy wyjechał.
Żachnął się Marcjan.
— Co mi prawisz? — zawołał.
— Zobacz pan naprzeciwko — odpowiedziała stara. — Icyk tam pewnie na sianie śpi, bo izba ciepła.
— Dokądże? jak? — zawołał niespokojnie podłowczy. — Nie kazał mi powiedzieć nic? Mieliśmy widzieć się z sobą! Co u licha!
— Owszem — odezwała się Chaja. — Kazał się kłaniać bardzo i mówić, że jak będzie wracał, wstąpi do was.
Zaniemiał pan Marcjan, stał długo zadumany i niepewny jeszcze, co zrobi i czy pytać ma więcej, lecz, namyśliwszy się, kiwnął tylko gospodyni głową, wyszedł i na powrót do zamku pociągnął.
Rozedniało tymczasem zupełnie i po wczorajszej zawierusze dzień się zrobił jasny, wypogodzony, mroźny. Kupy tylko wielkie suchego śniegu zalegały kąty i leżały dziwnie wiatrem ponasypywane, tak że gdzieniegdzie ziemia gołą była, a tu i ówdzie, jakby wałami ogromnymi, sięgającymi do dachów, poprzerzynaną.
Na targ też nie widać było nadjeżdżających sani chłopskich, a ludność miejska przed chatami tylko nocne nasypy rozkopywała.
Marcjan, powróciwszy na zamek, siadł jak wczoraj u komina, na którym znowu gorzał ogień z polan olszowych — zadumał się o bracie.
Nierad był, aby o nim na zamku wiedziano, a choć Chai pewnym się zdawał, że ona o gościu tym mówić nie będzie, to za ludzi w gospodzie ręczyć nie mógł, aby o nim nie gadali. W miasteczku zaś policję zamkowi ludzie utrzymywali taką, że cokolwiek się tu działo, ktokolwiek się tędy przemknął, nocował, popasł, musiał o tym wiedzieć Wolski, a przez niego książę.
Owemu Wolskiemu, który miał łaski u księcia szczególne, donosił, kto tylko co zasłyszał, aby mu się przylizać.
Nie było w tym kryminału, że się podłowczy z bratem przejeżdżającym widział, lecz wolałby był, aby wzmianki o Damazym nie było.
Myślał jeszcze o tym a o bracie, kędy się podział i czy go w istocie usłuchał, oddalając się od Białej, gdy wszedł pisarz pytając o rozkazy. Trzeba było iść do koni i do psów, do klatek ze zwierzem, który dla łowów chowano: nie miał czasu rozmyślać długo.
Około południa książę, który był faskę solonej łosiny obiecał reformatom, podłowczego z nią i z jałmużną pieniężną wykomenderował do klasztoru. Nie było to ciężarem dla Marcjana pójść do gwardiana, z którym dobrze żył i rad się zabawiał, ale ten dzień wolałby milcząco przesiedzieć w kącie.
O. Remigian, gwardian, już od lat wielu obierany ponownie, dlatego mianowicie, iż ze wszystkimi, a nawet z księciem chorążym, w zgodzie umiał żyć i na łaskę zasługiwać — był jednym z tych prostaczków, którzy od wielu uczonych więcej rozumu mają i taktu.
Z wejrzenia był to sobie zażywny, rumiany, wesołego oblicza mąż, który wyglądał na pospolitego człowieka; lecz potrzeba było pochwycić wzrok jego, gdy obiegał dokoła, i uśmieszek ust dobrodusznych złapać, gdy się ksiądz gwardian tego nie spodziewał.
Naówczas objawiał się w nim ukryty ów i popiołem pokory przysypany rozum, którym, właśnie dlatego, że się nim nie chwalił ksiądz gwardian, że się go nie obawiano — najskuteczniej mógł się posługiwać. Przenikał on wszystkich, gdy go wcale o przenikliwość nie posądzając odsłaniano się przed nim dobrodusznie. Ksiądz gwardian był wszędzie gościem najpożądańszym, bo przynosił ze sobą wesele, pociechę, zgodę. Pod tym skromnym habitem kryła się osobistość niezmierny wpływ wywierająca na społeczeństwo, choć mało kto wpływ ten uznawał.
Podłowczemu wypadało z ową faską łosiowego mięsa i jałmużną przedświąteczną zajrzeć aż do celi gwardiana. Osobliwszym trafem zastał go samego, co się zdarzało rzadko, przechadzającego się po celi z różańcem w ręku.
Po przywitaniu i ucałowaniu ręki pan Marcjan opowiedział, z czym był przysłany; wyliczył tynfy na stole i oznajmił przybycie faski, za którą ksiądz Remigian podziękował.
— Jutro zaraz pójdę na zamek podziękować benefaktorowi naszemu, księciu jegomości, za to, że o ubogich sługach bożych nie zapomina, którzy za niego modlą się i modłów zanosić nie przestaną.
To rzekłszy sięgnął ks. Remigi do szafeczki i uśmiechając się zaproponował posłańcowi lampeczkę miodu, której on nie odmówił.
Po czym siadł sam przy stoliku i zaprosił podłowczego, aby usiadł.
— No, cóż tam u was słychać? — zapytał.
— Dzięki Bogu, nic — rzekł Marcjan — bo gdy u nas co słychać, najczęściej nic dobrego. Lepiej, że cicho.
— Książę chorąży zdrów?
— Niedomaga jak zawsze, ale gorzej nie jest.
— Dla starych zima zawsze ciężka do przebycia — dodał gwardian i chwilę pomilczawszy, jakby od niechcenia, wlepiając oczy w podłowczego zagadnął go:
— Co się z asindzieja bratem Damazym dzieje?
Schwytany niespodzianie tym pytaniem, Marcjan musiał się namyślić z odpowiedzią. Nie chciał kłamać przed osobą duchowną, a i całej prawdy wyznać mu nie mógł — bąknął więc:
— Był w Lunewilu, lecz się lękam, że tam nie wytrzyma. Wielka by szkoda była, bo tam łatwo wyjść na statecznego człowieka i wielu się rzeczy nauczyć.
Gdy to mówił i spoglądał w oczy gwardianowi, zdało mu się, jakoby w nich dostrzegł wyraz, który domyślać się kazał, że o Damazym, teraz właśnie, wspomniał nie darmo.
Ksiądz Remigi umoczył usta w lampeczce, otarł je wielką swą chustą czerwoną i zadumał się.
— Gdyby z Lunewilu uszedł, a powrócił — rzekł po chwili — trzeba mu radzić, aby szukał sobie gdzie przy dworze zatrudnienia; tylko nie u nas, bo tu dla niego nie byłoby zdrowo.
Pomilczał chwilę gwardian i dołożył:
— To się mówi na wszelki wypadek. Damazy gorączka jest, a przy księciu ludziom gorącym wytrwać trudno, bo i on porywczy jest i niecierpliwy.
Spojrzeli na siebie, a Marcjan już wstrzymać się nie mógł. Zbliżył się całując rękę księdza Remigiana i rzekł otwarcie:
— Ojcze gwardianie, nie darmo mi zdrową radę tę dziś dajecie. Co ja przed wami taić się mam? Damazy (zniżył głos) się tu przywlókł wczora, jam go zmusił, żeby sobie jechał, gdzie chce; boję się, czy mnie posłuchał, choć dziś go tu nie ma.
Uśmiechnął się gwardian.
— Wiem — rzekł — widziałem go i domyślasz się dobrze, iż dlategom o niego zagadnął. Tak jest, był u mnie raniusieńko, starałem się go skłonić, aby tu niedługo popasał, ale to szalona pałka.
Zachmurzył się podłowczy.
— Ten człowiek — zawołał — siebie i nas obu gotów zgubić. Z księciem żartów nie ma, a on mu się łatwo narazić może — ale kto go przekona! Wczoraj gwałtem chciałem namówić, aby precz jechał; posłuchał więc mnie pozornie, z gospody się ruszył, a pewien jestem, że gdzieś w miasteczku lub okolicy się ukrywa i — piwa nawarzy.
Załamał ręce podłowczy.
— Ojcze gwardianie dobrodzieju — rzekł — gdyby się znowu tu kiedy zjawił, wytrzyjcie mu dobrze kapitułę. Prędzej was, niż mnie on posłucha. Nie chcę mówić nawet, co go tu przyciągnęło.
— Ano — wiem ci ja! wiem — ręką dając znak odezwał się gwardian — nie macie potrzeby się spowiadać. — I nagle urwawszy, weselszym głosem dodał gwardian:
— Pan Bóg łaskaw, ochroni go od złego i natchnie rozumem. Nie frasujcie się zbytnio.
Tak zakończył nagle ksiądz Remigi i o lesie, łowach, śniegu i zwiastującej się zimie mówić począł umyślnie, aby Damazemu dać pokój. Podłowczy ledwie przytomnie umiał odpowiadać, tak go poruszyło to, iż się o bracie dowiedział od księdza gwardiana, nie wątpiąc już, że się będzie w miasteczku gdzieś przechowywał. Gdzie? odgadnąć było trudno.
Z posępną twarzą pożegnał Marcjan ojca gwardiana i puścił się na powrót do zamku, gdy w ulicy oko w oko zetknął się z Pawluczkiem, wyrostkiem Damazego. Poznawszy go, gdy ten chciał się schronić w podwórko, aby uniknąć Marcjana, chwycił go za opończę i zatrzymał.
— Co ty tu robisz! pan gdzie? — zawołał — prowadź mnie do niego!
Chłopcu ze strachu i frasunku cała twarz się sczerwieniła i drgała.
— Nic nie wiem — zawołał — pan pojechał, mnie zostawił.
— Gdzie?
— Ja nie wiem, jak się gospodarz nazywa na Wólce.
— A pan dokąd pojechał?
— Nie wiem.
W wielkim gniewie, już się porywczy dosyć podłowczy zabierał grzmotnąć chłopca, aby go zmusić do gadania, gdy ten pochylił się, wysunął mu się spod ręki i pomknął jak strzała. Gonić za nim ani podobna było.
Chłopak ten był najlepszym dowodem, że Damazy nie posłuchał brata i wprosił się gdzieś w komorne do mieszczanina. Szukać go w miasteczku czy na Wólce, gdzie miał być, nie było sposobu. Musiał więc podłowczy, Bogu poleciwszy brata i siebie, powracać z niczym, ale ze srogim niepokojem w duszy.
Nie ulegało wątpliwości, że Damazy dlatego tylko tu pozostał, aby starać się wkraść do zamku i widzieć się z Faustysią. Groziło to największym w świecie niebezpieczeństwem, pochwyceniem zuchwałego i co najmniej wtrąceniem go do więzienia, z którego nie było przykładu, aby się kto wyprosił.
Znał dosyć Damazego brat, aby nie mógł powątpiewać, iż ważyć się będzie na najśmielszy krok, aby się do Faustynki dostać. Zapobiec temu nie umiał.
Zrozpaczony przywlókł się na powrót do zamku, do swej izdebki, i usiadł przy ogniu, niezdolnym będąc o niczym myśleć ni się zająć czymkolwiek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.