Na około Księżyca/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Chwila upojenia.

Tak więc zjawisko ciekawe, ale logiczne, dziwne, lecz wytłómaczyć się dające, spełniło się w tych szczególnych warunkach. Każdy przedmiot wyrzucony z pocisku, musiał tę samą przebywać drogę i jednocześnie z nim się zatrzymać. Przez cały wieczór tylko o tem rozprawiano, przytem wzruszenie podróżników wzrastało w miarę zbliżania się do upragnionego celu. Byli oni przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i nadzwyczajne i w usposobieniu, w jakiem się chwilowo znajdowali, nicby ich zadziwić nie mogło. Wyobraźnia ich wyprzedzała pocisk, którego szybkość zmniejszała się widocznie, chociaż oni o tem nie wiedzieli. Księżyc tymczasem zwiększał się coraz bardziej w ich oczach, i zdawało im się, iż dosyć ręką sięgnąć, aby go pochwycić!
Nazajutrz, 5 grudnia, już o 5-ej zrana wszyscy byli na nogach. Miał to być ostatni dzień podróży, o ile obliczenia były dokładne. Tegoż samego jeszcze wieczora, za 18 godzin, o północy, w chwili pełni, mieli doścignąć tarczy księżycowej. Dzisiejsza północ miała zakończyć tę podróż, o jakiej dotąd nie słyszano jeszcze. Dlatego też, od samego już rana, przez szyby, oświetlone blaskiem promieni księżyca, witali nasi podróżnicy poważną gwiazdę nocy wesołymi i głośnymi okrzykami.
Księżyc wspaniale sunął po horyzoncie gwiazdami zasianym. Jeszcze kilka stopni, a dojdzie on do punktu, w którym spotka się z pociskiem.
Barbicane obliczył, że upadną na księżyc ze strony jego półkuli północnej, gdzie znajdują się rozległe płaszczyzny. Byłoby to wielce pożądanem, gdyby atmosfera księżyca, jak przypuszczano, gromadziła się tylko w głębinach.
— Zresztą, zauważył Ardan, płaszczyzna w każdym razie jest wygodniejsza i właściwszą do wylądowania, aniżeli góra. Gdyby Selenitę wysadzono w Europie na szczycie góry Mont-Blanc, lub w Azyi, na szczycie Himalai, nie wiedziałby napewno, iż się w tych krajach znajduje.
— Wogóle — dodał Nicholl — pocisk, padłszy na płaszczyzmę, pozostałby na niej nieruchomym na pochyłości zaś toczyłby się jak zawała śniegowa, a my, nie mając zręczności wiewiórek, nie wyszlibyśmy z niego cali i zdrowi. Wszystko zatem zdaje nam się sprzyjać. Pomyślny rezultat przedsięwzięcia zdawał się już być niewątpliwym. Barbicana wszakże zastanawiała jedna jeszcze kwestya: lecz, nie chcąc niepokoić swych towarzyszy, zamilczał w tym przedmiocie.
W istocie, pocisk, dążąc ku półkuli północnej, dowodził lekkiego zboczenia z drogi. Wystrzał, matematycznie obliczony, miał zanieść kulę na środek tarczy księżycowej. Jeśli więc nie tam ona trafiała, to dlatego, iż musiało być, pewne zboczenie.
Skąd ono powstało? Barbicane na razie nie mógł tego objaśnić. Spodziewał się jednak, iż nie wywoła ono innych następstw, jak tylko to, że uniesie ich ku wyższemu brzegowi księżyca, dogodniejszego do wylądowania.
Barbicane, nie mówiąc nic przyjaciołom o swych obawach, poprzestał jedynie na częstej obserwacyi księżyca, badając, czy się nie zmieni kierunek pocisku, — gdyż strasznem byłoby ich położenie, gdyby kula, chybiając celu, wpadła w przestrzenie międzyplanetarne.
Księżyc w tej chwili zamiast ukazać się płaskim jak tarcza, dawał już uczuć swą wypukłość.
Gdyby teraz na niego promienie słońca padły ukośnie, cień stąd wywołany uwidoczniłby wyraźnie zarysowujące się wysokie góry.
Wzrok mógłby się zagłębić w ziejącej przepaści kraterów i dostrzedz nierówne zagłębienia, przerzynające niezmierzone płaszczyzny. Przy wzmożonym jednak blasku ginęła dotąd jeszcze wszelka wypukłość. Rozpoznawano zaledwie dwie plamy, które księżyc czynią podobnym do twarzy ludzkiej.
— Podobny do twarzy — wtrącił Ardan — ale gniewa mnie to, iż bratu Apollina dano twarz tak szpetną.
Podróżnicy blizcy swego celu, nie przestawali obserwować ten świat, zupełnie dla nich nowy; wyobraźnia ich biegła po tych krainach nieznanych. Wdrapywali się na szczyty wyniosłe lub schodzili na rozległe pola. Zdawało im się iż spostrzegają wielkie morza, zaledwie mogące istnieć pod rozrzedzoną atmosferą i rzeki z gór płynące. Pochyleni nad przepaścią, spodziewali się, iż usłyszą głos jakiś z tej gwiazdy, wiecznie niemej.
Dzień ten pozostawił im wruszające wspomnienia. Spisywali oni najdrobniejsze szczegóły. Nieokreślony jakiś niepokój trapił ich w miarę zbliżania się do celu. Niepokój ten wzrósłby jeszcze niewątpliwie, gdyby wiedzieli z jak małą szybkością się poruszali, wydałaby im się ona niewystarczającą do osiągnięcia celu.
Pomimo tak ważnych zajęć, Ardan nie zapomniał o przyrządzeniu śniadania. Podróżni zjedli z wielkim apetytem wyborny bulion ugotowany na gazie i mięso zakonserwowane; na zakończenie zaś uraczono się kilku kieliszkami dobrego wina francuskiego, i z tego powodu Ardan zauważył, iż winnice na księżycu, ogrzane silnymi promieniami słońca, powinnyby wydawać najszlachetniejsze gatunki jagód, — jeśli tam wogóle są winnice. Na wszelki wypadek przezorny francuz nie zapomniał zapakować kilka wyborowych szczepów Medoc i Côté-d’Or, na które liczył najwięcej.
Przyrząd Reiseta i Regnaulta działał wciąż z największą dokładnością. Powietrze przechowywało się w stanie zupełnej świeżości. Najmniejsza cząsteczka kwasu węglowego nie oparła się potażowi, a tlen, według zapewnień Nicholla, był w najlepszym gatunku. Para wodna zamknięta w pocisku, mięszając się z tem powietrzem, odświeżała jego suchość i z pewnością nie wszystkie apartamenty w Paryżu, Londynie lub Nowym Jorku, oraz sale teatralne, znajdują się w takich warunkach hygienicznych. Chcąc jednak, aby przyrząd ten działał prawidłowo, trzeba było, utrzymać go w stanie doskonałym. Dlatego też Ardan codziennie opatrywał regulatory, przeglądał kurki i pyrometrem regulował ciepło gazu. Wszystko do tej pory szło wybornie, a podróżnicy nasi na wzór szanownego J. T. Mastona zaczynali nabierać tuszy, i mogli się byli do niepoznania odmienić, gdyby uwięzienie ich w pocisku potrwało parę miesięcy.
Barbicane, wyjrzawszy przez okienko, zobaczył psa i różne inne przedmioty wyrzucone z pocisku, jakie za nim wciąż ciągnęły. Diana wyła żałośnie, patrząc na zwłoki Satelity.
— Wiecie co, moi przyjaciele — rzekł Ardan — że gdyby jeden z nas był umarł, nie wytrzymawszy skutków odbicia przy wystrzale, bylibyśmy w niemalym kłopocie z pogrzebaniem go, albo raczej wyrzuceniem w przestworza, zastępujące tu ziemię. Trup jego, jak wieczny wyrzut sumienia, towarzyszyłby nam bezustannie.
— Wistocie, byłoby to bardzo smutne i nieprzyjemne — dodał Nicholl.
— Ale co się mnie tyczy — prawił dalej Ardan — przyznam się, że mocno żałuję, iż nie mogę odbyć tej przechadzki po powietrzu. Coby to była za rozkosz bujać wśród tych przestworzy, kąpać się i zanurzać w tych czystych promieniach słońca? Gdybyśmy zabrali przyrząd do pływania i pompę powietrzną, byłbym skoczył w powietrze, a spocząwszy na wierzchołku naszej kuli wyglądałbym jak chimera lub hippogryf.
— Niedługo, mój Ardanie — rzekł Barbicane — udawałbyś tak hippogryfa, bo, pomimo przyrządu do pływania, napełnionego powietrzem z ciebie wychodzącem, pękłbyś jak balon zbyt wysoko uniesiony w powietrze. Nie masz więc czego żałować i wierz mi, że lepiej wyrzec się wszelkiej przechadzki, dopóki znajdować się będziemy w próżni.
Ardan do pewnego stopnia dał się przekonać, zgodził się na trudność, ale nie na niepodobieństwo, którego to wyrazu nigdy nie uznawał.
Rozmowa z tego przedmiotu przeszła na inny, nie ustając ani na chwilę.
W nawale rozmaitych pytań i odpowiedzi Nicholl postawił kwestyę, której nie zdołano na razie rozstrzygnąć.
— Moi przyjaciele — rzekł on — piękna to podróż na księżyc, ale jakże z niego powrócimy?
Dwaj towarzysze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Dotąd pytania tego nie poruszyli.
— Co przez to rozumiesz, Nichollu? — zapytał Barbicane.
— Pytać się o powrót z kraju, do którego się jeszcze nie przybyło, zdaje mi się rzeczą zbyteczną.
— Nie pytam dlatego, abym się chciał cofać — odparł Nicholl — ale zapytuję raz jeszcze, jak powrócimy.
— Tego nie wiem — odpowiedział Barbicane.
— Co do mnie — rzekł Ardan — przyznam się, iż gdybym wiedział, jak powrócić, to nie byłbym się puszczał w podróż.
— Otóż to mi odpowiedź! — zawołał Nicholl.
— Potwierdzam zdanie Ardana, i dodam, że pytanie to jest dla nas obojętne. Później, gdy uznamy za stosowne powrócić, pomyślimy nad tem. Jeśli tam niema kolumbiady, będziemy mieli przynajmniej pocisk gotowy.
— Miła perspektywa! kula bez strzelby!
— Strzelbę i proch można zrobić — odpowiedział Barbicane — bo kruszcu, saletry i węgla nie brak zapewne na księżycu. Zresztą aby powrócić, nie potrzeba nic więcej jak pokonać siłę przyciągającą księżyca, a dość jest przebyć 8.000 mil, aby spaść znowuż na ziemię.
— Dosyć o tem — zawołał Ardan. — Nie mówmy więc o powrocie! Już i tak zawiele w tej kwestyi rozmawialiśmy, co się zaś tyczy zawiązania stosunków z naszymi towarzyszami ziemskimi, to nie będzie to zbyt trudnem.
— A to jakim sposobem?
— Za pomocą bolidów, wyrzucanych przez wulkany księżycowe.
— Pyszna myśl, Ardanie, — odpowiedział Barbicane. — Laplace obliczył, że siła pięć razy większa od tej, jaka posiadają nasze armaty, wystarczyłaby do wyrzucenia bolidu z księżyca na ziemię. Otóż każdy wulkan bezsprzecznie taką siłę posiada.
— Hurra! — krzyknął Ardan — niech żyją bolidy i niedroga a wygodna komunikacya! Toż sobie zażartujemy z administracyi pocztowej! Ale ja myślę...
— Cóż znowu myślisz?
— Wyborny, wspaniały pomysł przychodzi mi do głowy. Dlaczegośmy nie przyczepili drutu do naszego pocisku, moglibyśmy wymieniać telegramy z ziemią.
— Do tysiąca dyablów! — krzyknął Nicholl. — A cóż to, za nic masz wagę drutu długiego na 86.000 mil?
— Za nic! można było w trójnasób zwiększyć nabój kolumbiady, a gdyby to nie wystarczało, powiększyć w cztery lub piękroć, — wołał Ardan — zapalając się coraz bardziej.
— To jedno tylko możnaby zarzucić twojemu projektowi, — dodał Barbicane — mianowicie, że podczas wirowego obrotu ziemi, drut okręciłby się wokoło niej, jak łańcuch na kołowrocie, i wówczas ściągnąłby on nas na ziemię.
— Na trzydzieści dziewięć gwiazd Unii! — krzyknął Ardan — wszystkie zatem pomysły okazują się niepraktycznymi tak, jak pana J. T. Mastona! Sądzę wszakże, że jeśli my nie wrócimy na ziemię, J. T. Maston wybierze się na nasze spotkanie.
— To możebne — odpowiedział Barbicane — jest to zacny i odważny człowiek. Wreszcie, cóż może być łatwiejszego? Kolumbiada znajduje się dotąd na gruncie Florydy, o bawełnę strzelniczą nie trudno; księżyc znowu przechodzić będzie przez zenit Florydy, bo za 18 lat powróci do miejsca dziś zajmowanego.
— Tak — powtórzył Ardan — niewątpliwie, Maston przybędzie do nas, a z nim razem nasi przyjaciele Elphiston, Blombsberg, oraz wszyscy członkowie klubu puszkarskiego — i dobrego doznają przyjęcia. A potem, urządzimy pociągi pociskowe pomiędzy ziemią i księżycem. Hurra! Niech żyje J. T. Maston!
Przypuścić można, że chociaż szanowny J. T. Maston nie słyszał okrzyków na cześć jego wygłaszanych, ale jednak mogło mu w uszach dzwonić przynajmniej. Cóż on wówczas porabiał? Pewnie stał na stacyi Long’s-Peak, w Górach Skalistych, usiłując odszukać pocisk, bujający w przestrzeni. Jeśli myślał o swoich przyjaciołach, to trzeba przyznać, że ci o nim nie zapominali.
Skądże jednak pochodziło to niezwykłe ożywienie mieszkańców pocisku? O niewstrzemięźliwość posądzić ich nie było można. Czy tę nadzwyczajną wesołość przypisać należało wyjątkowym okolicznościom, w jakich się znajdowali, czy też blizkości księżyca, od ktorego dzielił ich już tylko przeciąg kilku godzin czasu, czy może jakiemu tajemniczemu wpływowi księżyca, oddziaływającego na ich system nerwowy? Twarze ich płonęły, oddech mieli przyspieszony, a płuca pracowały jak miech kowalski. Oczy ich pałały blaskiem niezwykłym, glos nabrał dziwnego brzmienia; wyrazy z ich ust wybiegały jak korki z butelek szampana, wypchnięte działaniem kwasu węglowego; ruchy ich były niespokojne, a co najdziwniejsze, że nie zauważyli tych zmian zupełnie.
— Teraz, — rzekł Nicholl — gdy nie wiem, czy powrócimy z księżyca, chciałbym przynajmniej wiedzieć, co my na nim robić będziemy.
— Co będziemy robić — odparł Barbicane, tupiąc nogą — nie wiem!
— Nie wiesz! — krzyknął Ardan, aż się rozległo po całym pocisku.
— Nie wiem, a nawet się nie domyślam! — odpowiedział Barbicane, krzycząc tak samo jak jego towarzysz.
— A więc ja wiem! — mówił dalej Ardan.
— To mów! — wrzasnął Nicholl, nie umiejący już zapanować nad swym głosem.
— Będę mówił, ale wtedy, gdy mi się spodoba! — krzyknął Ardan, chwytając gwałtownie rękę towarzysza.
— Ty nas wciągnąłeś do tej podróży, więc chcemy wiedzieć po co, dlaczego? — rzekł rozgniewany Barbicane.
— Tak — mówił Nicholl — bo jeśli nie wiem gdzie idę, to niech wiem przynajmniej poco tam idę?
— Poco? dlaczego? — wrzeszczał Ardan, podskakując w górę — poco? Po to, aby objąć w posiadanie księżyc w imieniu Stanów Zjednoczonych! Aby do Unii dodać czterdziesty stan! aby skolonizować kraje księżycowe, aby je uprawiać, zaludniać, zaszczepić sztuki, przemysł i naukę, aby wreszcie ucywilizować Selenitów, jeśli nie są więcej wykształconymi od nas.
— I jeśli są jacy Selenici! — dodał kapitan.
— Kto mówi, że niema Selenitów? — wrzasnął Ardan.
— Ja! — zawył na całe gardło Nicholl.
— Kapitanie — rzekł Ardan — radzę ci nie powtarzać tej zniewagi, bo ci ją wcisnę napowrót do gardła!
Dwaj przeciwnicy zamierzali już rzucić się na siebie, gdy Barbicane wpadł pomiędzy nich.
— Wstrzymajcie się nieszczęśliwi! — zawołał, odsuwając ich od siebie, jeśli niema Selenitów, to się bez nich obejdziemy.
— Tak, — zawołał Ardan — obejdziemy się bez nich! Nie mamy nic wspólnego z Selenitami! Precz z nimi!
— Do nas należy panowanie na księżycu! — zawołał Nicholl!
— Do nas trzech!
— Ja będę kongresem! — krzyczał Ardan.
— A ja senatem! — wołał Nicholl.
— Barbicane prezydentem! — wrzeszczał Ardan.
— Precz z prezydentem!
— Tak! niech będzie prezydent mianowany przez kongres! — wołał Ardan — a ponieważ ja jestem kongresem, mianuję cię jednogłośnie!
— Hurra! hurra! hurra! niech żyje prezydent Barhicane! — krzyknął Nicholl na całe gardło.
Poczem prezydent i senat donośnym głosem zaintonowali pieśń narodową »Yankee Doodle«.
Wtedy rozpoczął się taniec szalony w połączeniu ze śpiewami, do których Diana przyłączyła się wyjąc i skacząc aż pod sklepienie pocisku.
Potem, trzej podróżnicy, taczając się jak pijani, padli wycieńczeni na podłogę pocisku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.