<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział XI.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Zakręciło mi się w głowie, bielmo nagle spadło mi z oczu, teraz wszystko było mi jasne! — Flora miała tajemnicę, kryła ją głęboko w sercu, a jam tego dawno nie odgaał z jej postępowania! Teraz już wiedziałem, co ją ongi ciągnęło do klasztoru, teraz zrozumiałem, co miała na myśli, gdy w dzień naszego ślubu mówiła, że opłakuje swoje ideały. Teraz słowa jej, wymówione niegdyś, gdym jej dokuczał, czy nigdy nie marzyła o zamążpójściu, jak wszystkie dziewczęta, — zupełnie innego nabrały znaczenia! Jakież otwarte i zdradne zarazem było to wyrażenie: „Jeżeli marzyłam kiedy o małżeństwie, to niewątpliwie o innem, niż to nasze...“ Nie było najmniejszej wątpliwości, na dnie jej serca kryło się wspomnienie o miłości dla innego, o miłości i pragnionem małżeństwie, na które Frydecki, ten surowy despota, wszystko jedno z jakich nie zezwolił przyczyn! Cała istność moja drgnęła jednem pragnieniem: pomsty! — Ale na kim i za co? — spytał zimny rozum.
Zkąd to rozjątrzenie, ta wściekłość? Nie pytałeś jej nigdy o jej uczucia, nikt cię więc nie oszukał! — Ale serce w dzikiem wzburzeniu odpowiadało na te rozumowania: przeto wrą we mnie gorycz i szał namiętny, że wbrew wszelkiemu zapieraniu się miłuję ją, żem kochał ją od pierwszego okamgnienia, że kocham ją jeszcze goręcej od chwili, kiedym poznał, że i ona zdolna jest kochać... Ale biada, biada po stokroć! Zdolna jest kochać — ale nie mnie! — I znowu rozszalała się we mnie nienawiść do tej kobiety, która siedząc u mego ogniska, pod strzechą mych ojców, duszę napełnioną miała obrazem innego! A jednak cóż miałem jej do wyrzucenia? Nie pytałem jej nigdy, czy będzie mogła mnie pokochać, przeciwnie, rzekłem jej, że nie dbam o miłość, zawarłem z nią umowę, a ona umowy dotrzymała. Cóż miałem robić, we własne w padłszy sidła?
Miałżem wyrwać jej tajemnicę z tych ust wzgardliwych? Miałżem jej powiedzieć, że smutek, który na twarzy nosi, krwawą jest dla mnie zniewagą? Śmiechu warto! Toć to wszystko z umową naszą nic nie miało wspólnego. Nie pozostawało mi nic innego, jak taić swój smutek i rozjątrzenie, jak — za jej przykładem — w głębi serca je zamknąć. I tem też kierowałem się odtąd...
Jakież smutne wspomnienie zostawiła mi ta długa, nieskończona zima górska! Jak widziadła występowały blade, posępne mgły z borów okolnych; przysuwały się, gnane szalejącą wichurą, bliżej i bliżej, aż wreszcie pewnie i nieubłaganie w zimne ujmowały nas objęcie. Mrok i zimno szły z niemi i kładły ciężki całun na dom i okolicę, odcinając nas od świata pozostałego. Wichura, pogrzebawszy nas pod śniegiem, długim, rozdzierającym zawodziła nad nami płaczem, niby wdowa nad grobem małżonka, lub lepiej, niby matka morderczyni nad mogiłą uśmierconego dziecięcia... A my siadywaliśmy samotnie w długiej, pustej sali, każde zatopione w swych myślach. Ogień, palący się na kominku i od czasu do czasu widmowo strzelający w górę, rzucał krwawe uśmiechy na blade oblicza przodków na obrazach, ale nie miał dość siły, by rozgrzać serca nasze. Zostaliśmy zamknięci, zimni, jak ten śnieg padający połyskliwemi gwiazdkami śród cichej nocy, zostaliśmy niemi, jak ta noc, otulająca świat w martwą swą czarność...
W takim nastroju ducha, w tak przykrych okolicznościach, posępna biblioteka ojcowska i dziwaczne, zgromadzone tam dzieła jęły znowu, z podwojoną nęcić mnie silą. Już nie dziwiło mnie, jak się ktoś podobnemi książkami przez całe życie mógł zajmować, a jeżeli nie przekonał mnie w zupełności rękopis ojcowski, w którym całe już stronnice powoli odczytywać i pojmować zdołałem, porywał w każdym razie myśli me potęgą swą ogromną i zdumiewał mnie często śmiałemi pomysłami i zwrotami mowy, niepozbawionemi według ówczesnego mego zapatrywania, pewnej poezyi, a częstokroć i uderzającej wymowy, która mnie, w ówczesnem, podnieconem usposobieniu, poprostu w zapał wprawiała. Mówił ojciec z takiem przeświadczeniem i tak przekonywająco o rzeczach, które za niemożebne uważałem, że mi słowa jego przez całe dnie i wieczory z głowy nie wychodziły, wywołując zupełną rewolucyę w ustalonych poglądach mych, które dotąd, jak to każdemu się zdarza, za prawdy uważałem niezłomne.
Nie wiem, jakieby wrażenie te książki i dzieła, a zwłaszcza rękopis ojcowski, dziś na mnie uczyniły, ale powtarzam, że — jak już zaznaczyłem — w ówczesnem usposobieniu mem prawdziwe robiły cuda. Przytaczam tu alegoryczną przedmowę jego dzieła, którą kilkakrotnie przeczytałem, aby sobie znaki, jakiemi manuskrypt był pisany, lepiej wbić w pamięć, i która z czasem cała istotnie w pamięci mi utkwiła. Niezwykła ta przedmowa brzmiała mniej więcej, jak następuje:
„Ciemnością jest życie nasze, a prawda — gwiazdą przewodniczką. Otrząsamy ciemność jako proch ziemski i tęsknimy do światła onej gwiazdy, ku której serce nas popycha. Ale droga do świątyni jasnego światła prawdy daleka je st i przepaści pełna... I ja byłem pątnikiem z krwawemi nogami, poranionemi na ostrych cierniach znojnej, ciężkiej pielgrzymki. Zabłąkałem się na manowcach, i płacz duszy palił mnie, jako ogień, gdym się znalazł w mroku otchłani. Macałem rękoma w ciemnościach i szukałem wyjścia z matni obłędnej. I znalazłem korytarz ciągnący się w zmroku widmowym, i pośpieszyłem nim, nie zwróciwszy uwagi, że w dół nie w górę prowadzi, bo myśl moją zajęły całkowicie sfinksy bazaltowe, rozstawione po obu bokach korytarza i spoglądające na mnie zagadkowemi oczami z tajemniczym jakimś uśmiechem. Pytałem ich, czem jestem, dokąd idę — ale zostały nieme i teraz dopiero spostrzegłem, jak a groza z nich bije, i puściłem się z szybkością wiatru. Dopiero u końca korytarza wstrzymały się me kroki, a był to brzeg morza o chmurnych, czarnych falach... Morze to nie miało kresu ni dna, była to otchłań, grożąca pochłonięciem światu całemu; poszum ogromny mroźnych jej wałów huczał jednostajnie tajemne jakieś słowa, a gdy ucho moje wnikło w chmurny ich rozgwar — żałobna zabrzmiała mi psałmodya: „Jam jest to wielkie nic, z którego wszystko powstało, w które wszystko padnie z powrotem.... nic jest wszystkiem.”
I czułem, jak istność moja zawalać się jęła, a dusza szaleć w wirze przerażającym, spadałem w bezdeń i tylko ręka moja rozpacznie, kurczowo trzymała się jeszcze czarnej skały wybrzeżnej. Aż nagle oto zabrzmiał głos inny, cichy, jak gdyby z mglistej idący dali, łagodny jak tchnienie róży, rzeźwiący jak rosa poranna, czaru pełny, jako promień gwiezdny — i obejrzawszy się ku skale, ujrzałem otwór wielki, zkąd głos ten dochodził. Przeszedłem przez otwór i stanąłem na okraju puszczy żywota. Przez palące jej piaski szedłem, gdzie wołał mnie ów głos, a szedłem długo, długo, ale nie zwracałem uwagi na znużenie, bo niewysłowną błogością przenikał mi serce słodki ów śpiew. Nareszcie ujrzałem w łonie pustynnych, czarnych, nagich skał, zieloną dolinę, a pośród niej, na kwitnącej łące, dziewę krasy nadziemskiej. Stała u potężnego prądu jasnych wód, z modrej toczących się góry, i poznałem, że jej to był głos, który mnie zbawił. Szatę miała modrą jak eter, jako fale tych tryszczących z niego wód, nad któremi stała, a powietrzną jak o kwiecie poranne, zbudzone w wilgotnej ziemi pocałunkiem pierwszych słońca promieni i kołyszące balsamiczną główkę w powiewach białawego rozbrzasku.
Dusza moja zadrgała pełnią życia. — „Kto jesteś?“ — spytałem, przystąpiwszy do czarownej dziewy — „i zkąd wyźródlają się te wody?” — A ona mi na to: „Wiele chcesz wiedzieć. Tu, na brzegu tych oto wód powstałam. Oto ręce moje! Czyliż nie spoczywa jedna na powierzchni ziemi, a druga nie wznosi się ku niebu? Wiedz, że ziemia matką mi jest, a niebo ojcem: ją kocham, do niego tęsknię. A patrz oto: oczy moje stale tkwią na falach tych wód, bo prąd ich przepływa wszechświat cały, bo wszechświat cały w nich się zwierciedli, bo wszystko co jest, śle odbicia swojej postaci w przejrzystą tę toń, bo wiatr, który z prądu wód wieje, jest tchem żywota, który światy tworzy. Wiedz, że imię tej rzeki — Wyobraźnia.“ — Przyjrzałem się bliżej i spostrzegłem na dnie jaśniejących wód drogie kamienie, miasto zwykłego żwiru rzecznego, i światło ich, igrające tęczy barwami, rozradowało myśl moją.
Usiadłem u nóg dziewy i opowiedziałem jej o mękach pielgrzymki swej i o straszliwem morzu bez dna i brzegów. Głos jej zabrzmiał znowu: „Wszystko, co widziałeś, było jedynie snem tępej ślepoty twej. Próżni i nicości nie szukaj poza sercem własnem.“ Pogrążyła rękę w falach, wyjęła mały jakiś drogi kamień, olśniewającą błyskający światłością, i osadziła gwiazdę tę w czole mem, mówiąc: „To oko duszy twej, przejrzyj!“
I przejrzałem, i spostrzegłem, acz jak we mgle tylko, prawdziwą świata postać, i radośnie drgnęło mi serce. Widziałem, że bezbrzeżny lazur firmamentu był także wielkiem okiem, a słońce — tego olbrzymiego oka ognistą jeno źrenicą. „Gdzie patrzy to oko?” — pytam. A ona mi odpowiada: „Ku prawdzie patrzy.“ I smutek przejął mnie ogromny. „A czemu ja jej nie widzę, acz przejrzałem przecie?“ — spytałem, a taka była jej odpowiedź:
„Przeto, że prawdy widzieć nie może śmiertelnik. Musi jej wszakże szukać. Idź i szukaj okiem swej duszy. Niejedna wiedzie do niej droga.“
Szedłem dalej puszczą żywota, szukając drogi wiodącej ku prawdzie, ale ciernie okrywały ją kolące. Ja wszakże nie znałem już znużenia — i przyszedłem nareszcie ku skale wysokiej, z której dziwne światło przez wązkie wydzierało się szczeliny. Uderzyłem w skałę koszturem pielgrzymim i zakląłem ją, aby mi się otwarła w imię prawdy — i stało się. Znalazłem się w grocie, gdzie jaśniał kryształowy tron, do którego cztery prowadziły stopnie. Na tronie siedziała bogini — wspaniała, dostojeństwa pełna postać. Włosy jej rozpuszczone spływały jak ulewa słonecznych promieni po śnieżno-białych ramionach aż na stopnie tronu i otulały całe jej ciało jak gdyby szatą utkaną z błyskawic nocnych i światłości komet obłąkanych. Na głowie miała koronę z gwiazd, rajskiem przeplecioną kwieciem, a baldachim z tęcz piętrzył się nad nią czarodziejsko. Ręka jej trzymała berło oplecione żmijami, oblicze okryte zasłoną świeciło pod nią, jako miesiąc, gdy mdło i ciemnokrwawo nad wierzchołkami szumnych lasów w noc jesienną się ukaże, pośród mgieł szarych powstających z bagnisk i jezior i powłóczyście nad senną wędrujących równiną... I zabrzmiał z pod zasłony głos, a marzący był i zadum pełny, jak gdyby szedł z kraju snów i gwiazd oddalonych: „Jestem ta, której szukasz, jedna z tych, które ku prawdzie wiodą.”
„Czemu“ — spytałem — „w grocie mieszkasz podziemnej, i jakie jest twe imię?“ — A ona z westchnieniem: „Jestem wiedza. Pogrzebali mnie za żywa.“ Zdumiały mnie słowa jej. „Czyliż nie żyjesz na ziemi?“ — zawołałem. — „Czyliżem nie pożywał owoców twych? Toć w ustach mych się w popiół obróciły! I ty ku prawdzie chcesz mnie powieść?“ A ona rzecze: „Prawda jest w całości i bezpośrednio w mojej mocy... Ja inne jeszcze noszę imię, imię klątwą obciążone, imię, które dostało mi się po najstarszych mych synach... Zwę się; Magią.” Padłem na oblicze, a ciałem mojem strach wstrząsał nieznany. Ona mówiła dalej: „Jest wiedza dwojaka, magia święta i magia piekielna, to jest fałszywa, ciemna. Wielu kłamało nazywając się synami mymi, a będąc nędznymi tylko czarownikami i wróżbiarzami podłymi... Magowie są książętami i arcykapłanami przyrody, czarownicy — jej bluźniercami i świętokradcami w jej świątyni. Mag zna tajemnice przyrody, ukrywa je przed tłuszczą niepoświęconą i włada niemi; czarownik nadużywa sił, których nie pojmuje. Kogo wykarmię piersią swą, ten staje się półbogiem, duchy nieczyste pierzchają przed nim, przyszłość otwiera mu swą księgę, skryte myśli na jaw wychodzą dla jego oka... Świat niewidzialny jest państwem jego, równie jak świat widzialny, który jest jeno odblaskiem i przejawem tamtego..“
— Oh, odsłoń twarz swą dostojną! — zawołałem. — Daj mi czytać w rysach jej prawdy twe, daj mi zostać magiem!
— Podnieś sam zasłonę mą — brzmiała odpowiedź.
Chciałem posłuchać i wstąpić na stopnie tronu, jak mi kazała, ale moc tajemnicza a nieprzeparta wstrzymała mnie, nogi moje jakby skamieniały u stóp jaśniejących tych schodów, i zdumiony spytałem: „Co to?“ A ona mi: „Czytaj słowa wyryte w krysztale stopni. Na pierwszym stopniu było napisane: „Ćwiczył-żeś rozum długiem rozmyślaniem? Kto na mnie wstąpić chce, niech wie.“ Na krysztale stopnia drugiego czytałem słowa: „Jest-że serce twe sercem lwiem, które przed niczem nie zadrży? Kto na mnie wstąpić chce, ten śmiałym być musi!“ Na stopniu trzecim płonął napis: „Jest że wola twa twardszą nad dyament i niezłomniejszą od skały? Chcieć musi, kto na mnie stopę postawić się poważy.“ A na czwartym stopniu jaśniały wyrazy: „Jest-żeś ostrożny i niegadatliwy, masz-że pewność, że ani zysk, ani upojenie nie rozwiążą języka twego? Jeśli umiesz milczeć, wstąp na mnie śmiało!“
Stałem z głową spuszczoną przed tronem jaśniejącym — i znowu ozwał się jej głos: „Idź i pracuj bez wytchnienia. Jeżeli rozum w głowie masz, a wolę w sercu, osiągniesz, czego pragniesz, bo widzę jaśniejące na czole twem oko duszy, wyobraźnię, gwiazdę promienną. Idź i pracuj, wrócisz potem i podniesiesz zasłonę okrywającą me oblicze...“
I poszedłem, i stało się, jak była mówiła, i ujrzałem, co ongi kryła mi zasłona, i tu, w księdze tej, znajdziesz wielkie owe tajemnice. Ale stój! Ktokolwiek jesteś, co księgę mą do rąk bierzesz, ostrzegawczego słuchaj głosu: Jeżeli w głębi duszy twej odzywa się coś innego, niż one trzy słowa, na których ludzkość, niby na zbawczym korabiu, przez pustynne żegluje błędów i sprosności morze, coś innego, niż one święte — mówię — słowa: prawda, sprawiedliwość i rozum, — uciekaj, nie przeglądaj tych stronnic, nie badaj, jaka jest treść mego dzieła. Co tu napisane, jest koszturem, na którym dobrze jest wresprzeć się mężowi mądremu i najwyższych pragnącemu rzeczy, ale jeśli nie jesteś tem, czem chcę, abyś był, kosztur ten stanie się wężem jadowitym, jak laska Aaronowa, wężem, który użre cię i którego jad w szaleństwo cię wtrąci. Oto woda żywiąca — pij i bądź szczęśliwy, jeżeliś czysty; ale jeśliś grzesznik i bluźnierca, lekkomyślny lub wszeteczny, obróci się woda ta w krew mętną, jako niegdyś rzeki i potoki w ziemi Mizraim.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po przeczytaniu tylko co przytoczonej próbki z rękopisu ojcowskiego, widzę, ja k słaby to odblask oryginału. Nie mogę w żaden sposób wydobyć z pamięci wszystkich obrazów, wszystkich dziwnych zwrotów mowy mistycznej, w jakiej całe owo dzieło ułożone było. Trudno tedy byłoby komuś zrozumieć, co na mnie w tym rękopisie tak potężnie oddziałać, co mnie tak poruszyć, więcej, tak porwać mogło. Po części ja sam dzisiaj już tego nie pojmuję. Dość wszakże, iż tak było, dość, że moje roztargnienie, moje częste zadumy, moja obojętność na rzeczy powszednie zwrócić musiały uwagę Flory i do najwyższego zaniepokoiły ją stopnia. Z niechęcią patrzała na me częste wycieczki do biblioteki, ze strachem zabobonnym zauważyła wreszcie, że się tam na całe zamykam godziny, i nie taiła bynajmniej uczuć swych przede mną. Tem ostentacyjniej zatapiałem się w swych studyach, tem więcej czasu poświęcałem zapomnianym magom i alchemikom, i tem częściej przesiadywała sieroco Flora całe wieczory w wielkiej, posępnej sali rycerskiej, gdzie mnie niekiedy długo, długo oczekiwała i zkąd nareszcie, spostrzegłszy daremność oczekiwania, smutnie udawała się na spoczynek.
Pewnego wieczoru pogrążyłem się w książkach z niezwykłym zapałem i dopiero dogasająca lampa z rozmyślań mnie obudziła. W domu było zupełnie cicho. Zdawało się, że wszyscy jego mieszkańcy w śnie już toną spokojnym. Zeszedłem, nie śpiesząc się, po schodach na dół i szukałem omackiem drogi w ciemnym korytarzu, gdy wtem zastanowił mnie długi promyk światła, wydobywający się przez dziurkę od klucza z poza wysokich drzwi sali rycerskiej. Zdziwiłem się, kto o tej porze jeszcze czuwa? Jakby w odpowiedzi, drzwi otworzyły się, i ujrzałem przed sobą Florę. Ku niemałemu zdumieniu memu ubrana była w białą suknię; z ramion spływał jej w miękkich, malowniczych fałdach stary szal indyjski, nakształt płaszcza agrafką na piersiach spięty; piękne włosy miała rozplecione i owinięte wokół głowy, kędy je turban gazowy przy pomocy kilku długich złotych szpilek w porządku utrzymywał. Stała na progu w podwójnych blaskach: od ognia na kominie i od lampy zwisającej ze stropu; wdzięczna jej główka opierała się o ciemną ramę drzwi, a oczy podniosły się ku mnie i znowu płochliwie opadły ku ziemi. Była czarownie piękna.
W pierwszym odruchu byłbym padł przed nią na kolana. Nie zrobiłem tego wszakże; przeciwnie, ze zwykłym odezwrałem się do niej chłodem.
— Jakże teatralnie się wystroiłaś! I po cóż to?
Wzięła mnie za rękę i poprowadziła do sali. Zatrzymała się przed obrazem matki mej i podniosła rękę, wskazując nań. Była ubrana ściśle według portretu.
— To mi jeszcze nic a nic nie objaśnia — odpowiedziałem na tę niemą uwagę. — Bądź co bądź, dziwna to fantazya stroić się o tak późnej godzinie zupełnie bezcelowo.
— Ach, nie jest to może zupełnie bezcelowe, a przytem czekałam tak długo, żem sobie chwile skracać musiała — odrzekła ze słodkim uśmiechem i zaczerwieniła się.
W oczach, wilgotnych jakby od łez, a jaśniejących jakby radością, miała dziwne szczęście jakieś i tkliwość, których wprost pojąć nie mogłem.
Milczeliśmy chwilę oboje.
— Jesteś nie w humorze? — zaczęła znowu Flora, spuszczając oczy, a ton pytania wskazywał, że miało ono być wstępem jedynie do dłuższej rozmowy.
— Tak, jestem zły! — odparłem sucho. — Nic w tem zresztą niezwykłego, wiesz sama przecie.
— Niestety. Ale powiedz-że mi raz, czemu zawsze jesteś taki? — spytała znowu, a głęboki jej głos drgał jak struna harfiana.
Serce zabiło mi gwałtownie. Widziałem, że Flora zmierza do tego, aby wyjaśnić na reszcie nieznośny między nami stosunek, aby rozproszyć raz mroczącą życie nasze chmurę. Myśl ta szaloną napełniła mnie radością, ale nieufność moja tak łatwo nie dała się odegnać. Co było pobudką postąpienia Flory? Czy obrzydło jej nareszcie to wieczne zwieszanie głowy? Czy też spostrzegła może, żem odgadł jej tajemnicę, na którą tak nieopatrznie sama uwagę mą zwróciła? Zlękła się tego widocznie, chciała pochlebstwy i kłamaną miłością zatrzeć wszystko w mojej pamięci, chciała się ze mną pogodzić i w ten przynajmniej sposób osiągnąć spokój i harmonię domową? Niechby i tak było! Gotów byłem jej uwierzyć, gotów byłem okłamywać sam siebie — ale niechże i ona pozna męki serca dręczonego niepewnością i szarpiącego się w zwątpieniu! Bodajby upragniony spokój zagościł wreszcie między nami — ale niech i ona z pewnym trudem cel swój osiągnie, nie jak owo dziecko, które się od nas gwoli lalce odwraca, a które my jednak z otwartemi objęciami i z najradośniejszym witamy uśmiechem, gdy nabawiwszy się lalką, dla nowej zabawy o nas sobie na chwilę przypomni.
— Jeżeli twarz moja wydaje ci się chmurną — rzekłem wymijająco, wciąż jeszcze zatopiony w tych rozmyślaniach — jest-to tylko odblask myśli, jakie mię pochłaniają, ilekroć zagłębię się w księgach przepełniających bibliotekę ojcowską.
— Chciałabym, abyś tam nie chodził, abyś dzieł tych nie czytał! — odezwała się nieśmiało.
— Taki to już los, miła Floro, że my dwoje co do wyboru książek do czytania nigdy się nie zgodzimy — zaśmiałem się. — Ja powiedziałem ci już nieraz, co sądzę o ulubionej twej lekturze. Czy nie chciałabyś może wyznać mi wzajemnie, co ci się w moich studyach nie podoba?
— Nie wiem. Toć nie wiem nawet z pewnością, czem się właściwie zajmujesz — westchnęła głęboko Flora, i wielka powaga i zamyślenie wybiły się na jej twarzy. — Przypuszczam tylko, że oddajesz się tejże wiedzy, którą niegdyś obaj nasi piastowali ojcowie, a która, o ile sądzę z wpływu, jaki na adeptów i zwolenników swoich wywiera, jest czemś tajemniczem i, powiedziałabym nawet, bezbożnem. Jest to coś niegodzącego się ze światem i Bogiem.
— Dajmy pokój katechizmowi — odparłem szyderczo — mówmy tylko o tej niezgodzie ze światem. Nie rozumiem dobrze twych wywodów, a podrażniłaś istotnie mą ciekawość. Jakaż tedy jest logika powabnej twej główki?..
— Dlaczego łączysz zawsze z wyrazem „Bóg“ gryzące swe sarkazmy? — zapytała cicho i smutnie, nie zwracając uwagi na pełne galanteryi słów mych zakończenie.
Przesunęła ręką po czole, jak gdyby chcąc odegnać myśl jakąś, niby muchę natrętną. Potem oparła łokcie na kolanach, a brodę na dłoni, i jęła patrzeć z nizkiego taburetu w górę, prosto w me oczy. Turban opadł jej w tył, szpilki wyśliznęły się, i połyskliwe włosy spływały jej teraz na ramiona, a pojedyncze kędziory owijały się ja k węże dokoła białej szyi. Ogień dogorywający na kominie rzucał krwawe odblaski na delikatną jej płeć i skrzysto igrał w zadumanych oczach.
— Ojciec twój — zaczęła cicho — przychodził często do nas i, póki byłam dzieckiem, brał mnie zawsze na kolana. Ręka jego, jakby bezwiednie, gładziła me włosy, a od czasu do czasu całował mnie tkliwie w czoło lub oczy. Ja tuliłam się z uniesieniem do jego serca i mawiałam sobie często w swojem sieroctwie: to istota kochająca, to człowiek serca dobrego! Ilekroć odchodził, wzdychałam smutnie. Gdy wszakże dorosłam, gdy zaczęłam się przyglądać światu i ludziom, spostrzegłam, że ta dobrotliwość jego względem mnie jest dziwnym wyjątkiem, że poza tem zabrnął w tajemnicze jakieś poglądy i że na świat pozostały obojętnem, nieczułem patrzył okiem, podobnie jak mój ojciec, który również ustawicznie w jakichś nieznanych zatapiał się wiedzach. Trwoga mnie zdejmowała w towarzystwie tych dwóch ludzi, na których ustawicznie, nawet w najjaśniejsze południe, cień mroźnej jakiejś leżał nocy. Ale niepokój mój wzrósł, gdym później zauważyła, że oko ojca twego zachmurzało się, ilekroć imię wymawiał twoje, i przejęta lękiem jęła szeptać mi dusza: on nie kocha syna, podobnie jak ojciec mój nie kocha mnie! I uciekałam do swej izdebki, składałam ręce i modliłam się, aby Bóg chronił ich obu od wiedzy bluźnierczej, której przypisywałam potworne te wyniki. Czyliż myliłam się w przypuszczeniach, powiedz? Cóż innego mogło powodować taką obojętność względem nas obojga w tych, którzy właśnie najbardziej kochać nas byli winni?
Głos jej stawał się coraz miększym, ciemne oczy zamgliły się łzami, a głowa ciężko opadła na piersi. Czemużem nie posłuchał serca swego? Czemu nie porwałem jej z uniesiesieniem w objęcia, czemu nie rzekłem jej, że miłość zobopólna wynagrodzić nam musi ten chłód, tę obcość obu naszych ojców? Nie zrobiłem tak, bo jest w nas coś, co nam słowa na język kładzie, których nie myślimy, które nie z serca nam wychodzą; nie zrobiłem tego, bo jest w nas coś, co powszechną wiarę w dyabła zupełnie usprawiedliwia — a dyabeł ten jest synem naszej pychy, naszego samolubstwa, naszej zarozumiałości. A gdyby — szeptało coś we mnie — na ostatnią teraz wystawić ją próbę, ostatnią dać jej uczuć karę? A gdyby, zanim do nóg jej padnę, i jej dać zaznać coś podobnego do owej retrospektywnej zazdrości, którą ona przez aluzyę do swej tajemnicy we mnie zbudziła? A gdyby tak okazać jej, że przeczuwam, co przedemną ukrywa? Stłumiłem gwałtem potężny nawał lepszych uczuć — i uśmiechnąłem się obłudnie.
— Jesteś bardzo wrażliwa, Floro — rzekłem — i uczuciowość ta na mylne zawiodła cię drogi. Mówię o twych przypuszczeniach. Czyliż poza ową tajemną wiedzą, niema już innych przyczyn mogących oziębić miłość ojcowską, lub niesprawiedliwe wywołać uprzedzenia? Mój Ty Boże, ojcowie są despotami, nie znoszą oporu, żądają, aby dzieci tą szły drogą, którą oni za dobrą uznają. Ojcowie zapominają najczęściej, że w piersiach własne, odrębne biją nam serca — i chcą, byśmy się zawsze ich tylko rządzili rozumem. A czyż podobna nałożyć pęta na serce, czyż podobna kochać tam tylko, gdzie ich autorytet nakazuje? Im tymczasem najmniejszy opór czarną zaraz wydaje się zdradą, sposób życia dzieci — swawolą wstrętną, a jeżeli w dodatku serce dziecka przywiąże się do osoby, która według ich surowej opinii, a choćby nawet i w rzeczywistości, nie je st aniołem spadłym z nieba, biorą rzecz wprost tragicznie i ani chcą słyszeć o tem, że młodość, więcej ceniąc piękność, niż cnoty ukochanego przedmiotu, mało dba o to, co ludzie ze zgrozą nazywają „kompromitowaniem się“ z aktorką naprzykład... Tak właśnie i ze mną było, Floro.
— Żałuję, Łazarzu — odpowiedziała Flora z prostotą i godnością rzymskiej matrony — że rozmowa nasza taki przybiera obrót. Sądzę, że z kobietą, siedzącą na miejscu, kędy matka twa siadywała, podobnemi wspomnieniami nie należałoby się dzielić. Szczerość jest wprawdzie cenną cnotą, ale przydałoby się zbytni jej blask przysłaniać gazą tak tu, aby oczu bez potrzeby nie raził. Zresztą, słowa twoje brzmią bardzo dziwnie. Ufasz chyba, skoro postępowanie twoje pozbawiło cię miłości ojcowskiej, że co do mnie innej zgoła należy szukać przyczyny, i proszę cię, abyś po swych dziwnych wyznaniach, dziejów mojej przeszłości z romansem własnych lat młodych bynajmniej w jedno nie splatał.
Wstała, ja również. Na twarzy jej widniał smutek. Otuliła się mocniej w szal i skrzyżowała ręce na piersiach. Odwróciła się odemnie, a ja na nieszczęście myślałem, że chce się oddalić. Po chwili poznałem wprawdzie, że miała zamiar, opanowawszy wzruszenie, zacząć rozmowę na nowo — ale było już zapóźno. Dzika namiętność porwała mnie, myślałem, że układy nasze o zgodę zerwały się ostatecznie, że pożądany pokój, że upragnione porozumienie się zostały znowu odłożone na czas nieokreślony, może na zawsze! Krew uderzyła mi do serca i do mózgu, i bezmyślnie zraniłem biedną kobietę zatrutą strzałą słów pełnych nienawiści.
— Mój Boże! — zawołałem, gdy Flora się odwróciła — jakąż ty wagę zbyteczną przypisujesz naszej rozmowie! Czyż ja wiem, czyż ja badam, dlaczego pan Frydecki córki swojej nie kochał? Niekiedy bywa miłość lub brak jej — czystą fantazyą, czystym trafem! Kochamy kogoś, że ma czarne włosy, nienawidzimy drugiego, że ma rude! Są i tacy dziwacy, że nienawidzą, dajmy na to, córkę własną z powodu matki, uważając ją za dziedziczkę grzechów tamtej...
Nie pojmuję do dziś, jak-em mógł coś podobnego powiedzieć. Myślałem wprawdzie, że Flora nie miała najlżejszego przeczucia o winie i tragicznym końcu swej matki, nie miałem tedy również pojęcia o ciężkości ciosu, jaki prawie mimowoli jej zadałem. Później dopiero dowiedziałem się, że dawna piastunka część strasznej tej historyi nieostrożnie przed Florą wygadała.
Śmiertelna bladość, która okryła twarz Flory, wykrzyk, słaby wprawdzie i głuchy, ale niewysłownie bolesny, który po słowach moich rozległ się w cichej sali, niby westchnienie konającego, pouczyły mnie wnet o mej omyłce i o krwawem odezwania się mego barbarzyństwie. Flora zachwiała się, ręce jej kurczowo chwyciły się poręczy wielkiego fotelu. Rzuciłem się do niej, myśląc, że mdleje, i chcąc ją podtrzymać. Odskoczyła jak od płazu jadowitego.
— Nie dotykaj mnie! — jęknęła z trwogą i wstrętem. — Ręka twa splami mnie! Jesteś nędznik, Łazarzu, nienawidzę cię! Tak, nędznik! Miesiące całe dręczysz bezbronną kobietę, która z ufnością głowę na piersi twej złożyła, a teraz oto poważyłeś się zdeptać proch drogiej mi zmarłej! Kto ci dał prawo sądzić tę nieszczęśliwą?
Łkanie przerwało jej mowę. Łzy strumieniami ciekły jej po twarzy.
— Przebaczenia! — wołałem zgnębiony.
Flora przyciskała sobie skronie obu rękoma i rzucała dokoła rozpaczliwe spojrzenia. Chciałem uchwycić jej rękę, ale wyrwała mi ją.
— Sierota, sama żyję na świecie! — szlochała załamując ręce. — W moc twoją oddano mnie, i jeżeli chciałeś mnie zmiażdżyć, udało ci się to, zaiste! Ty nie wiesz, coś popełnił, ty nie wiesz, jak głęboko tą najśmiertelniejszą raniłeś mnie strzałą... i to właśnie dziś, właśnie dziś... Och, Łazarzu, powiedzże sam, czy jest nieszczęśliwsza na świecie kobieta? Dziś właśnie musiałeś zelżyć mą matkę, dziś musiałeś na wieki odepchnąć mnie od siebie, zamordowawszy świętą dla mnie jej pamięć... dziś... w chwili, gdym ci chciała powiedzieć... że szaleję z błogości, że zapomnieć chcę o twej surowości, przeto że tak niewymownie szczęsną się czuję... przeto że iskrę nowego życia pod sercem noszę... że sama matką jestem!
— Floro, Floro! Przebaczenia, na Boga! — wykrzyknąłem. — Przebaczenia, przez litość! Dość już jestem ukarany tą straszliwą goryczą w najsłodszej godzinie swego życia!
Ale Flora zachwiała się znowu, a gdy ramię moje owinęło się wokół jej ciała, jak ręka skruszonego grzesznika wokół krzyża zbawczego, wyrwała się znowu z mego objęcia i w dzikiem wzburzeniu szarpnęła kilkakrotnie z całej siły za sznur od dzwonka, tak, że ten przerażająco, jak na pożar, w śpiącym rozebrania! domu. Spieszne kroki przelęknionych służących ozwały się wkrótce na korytarzu, i klucznica, blada jak śmierć, wpadła do pokoju.
— Oh, Klaro, miła Klaro, jest mi bardzo niedobrze! — zawołała Flora, opamiętawszy się poniekąd, i rzuciła się staruszce na szyję. — Proszę, odprowadź mnie do mego pokoju...
— Mój ty Boże, mój ty Boże! — biadała staruszka. — Zaniesiemy panią na łóżko!
— Nie, nie, Klaro, nie do sypialni, do mojego pokoju, położę się tam na kanapce...
Stałem w ciemnym korytarzu przed jej drzwiami, słyszałem uspokajające słowa staruszki i westchnienia biednej Flory. Przynoszono poduszki, kołdry, świeżą wodę... Zdawało się, że czas zatrzymał się na zawsze. Nareszcie wyszła Klara, która przeczuwała mnie na korytarzu. Wierne jej oczy patrzały na mnie ze wzruszeniem i tkliwością przy slabem świetle, które trzęsło się w drżącej jej ręce.
— Śpi! — szepnęła. — Zostanę u niej. Niech się pan nie frasuje, niech pan spać idzie. Tutaj zimno, i pan trzęsie się cały. Było to tylko wielkie wzburzenie, teraz uspokoiła się zupełnie.
Położyłem się spać, ale rozumie się, żem przez całą tę długą noc oka nie zmrużył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.