<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Zjawisko.

Jeżeli pragnęlibyście przekonać się o namiętności szczerej, nie mającej granic, gdybyście żądali doświadczyć wrażenia, czułości, i uśmiać się aż do łez z wielkiego szczęścia, gdybyście nakoniec chcieli być świadkami prawie dziecinnej, młodzieńczej radości, tej radości z jasnemi oczami, płynącej aż z głębi duszy, znaleźlibyście to wszystko razem pewnego poranku, w Niedzielę, w pewnym maluchnym, skromnym domeczku, który doskonale jest wam znanym, w domku nowo zbudowanym na samym końcu pewnego dawnego przedmieścia.
Szyby w oknach tego domku są daleko jaśniejsze dzisiaj niż kiedykolwiek.
Z tych okien zaś otwartych bucha cały koncert harmonijnych głosów ożywionych jakimś nieokreślonem szczęściem.
— Przyjęta! Przyjęta! O cóż to za szczęście! Henrietto! Elizo! chodźcie tutaj... Sztuka pana Marane przyjęta do teatru.
Wczoraj już Andrzej otrzymał tę błogosławioną nowinę.
Cardailhac, dyrektor Teatru Nowości, w własnej osobie zawiadomił go, że sztuka jego jest przyjęta i że będzie grana niezawodnie w przyszłym miesiącu.
Andrzej udał się do dyrektora i cały wieczór rozmawiał z nim we względzie potrzebnych do przedstawienia dekoracji, oraz o podziale ról między artystów, jakich on uzna za odpowiednich.
Powróciwszy z teatru bardzo późno, niepodobna było budzie śpiących już sąsiadów, i szczęśliwy autor z niecierpliwością gorączkową oczekiwał dnia, aby podzielić się wiadomością tak nieoczekiwaną z tymi, których kochał, a kiedy nareszcie usłyszał ruch w mieszkaniu, kiedy dobiegły aż do jego uszów kroki mieszkańców z dolnego apartamentu, kiedy otworzyły się z trzaskiem okna i pewna, ukochana główka wyjrzała na świat, natychmiast zbiegł ze schodów, spiesząc z zakomunikowaniem sąsiadom, dawno upragnionej wieści.
Obecnie wszyscy już są zebrani, panienki w pół negliżach z włosami zaledwie splątanymi, a nawet pan Joyeuse, którego wielka nowina zastała przy toalecie, kiedy zabierał się do golenia, nadbiegł w wielkiej, nocnej szlafmycy, z twarzą z jednej strony ogoloną, a z drugiej tylko namydloną.
Najbardziej jednak wzruszonym jest pan Maran, ponieważ zapewne wiecie jakie to szczęście stanowiło dla niego przedstawienie w teatrze sztuki Revolte.
Biedny chłopiec z pewną nieśmiałością wpatruje się w twarz dobrej Mamy, jakby tam pragnął zaczerpnąć zachęty i odwagi, a jej oczy mówiły mu najwyraźniej:
— Spróbuj! Spróbuj jeszcze raz! Nie stracisz przecież na tem wiele.
Patrzył on również i na siostrę Elizę, piękną, świeżą, jak nowo rozwinięta róża, z okiem przysłoniętem długą jedwabistą rzęsą.
— Panie Joyeuse, rzekł nareszcie jakby zdławionym głosem, mam do pana prośbę, chciałbym panu zakomunikować coś bardzo ważnego.
P. Joyeuse niezmiernie zdziwiony odpowiada: — Coś ważnego? Ach mój Boże! Pan mię przerażasz na prawdę.
Poczem zniżając głos dodaje:
— To może lepiej będzie, kiedy dziewczęta wyjdą z pokoju.
— O nie! nie! dobra Mama wie już o wszystkiem. Panna Eliza niewątpliwie także się domyśla, o czem mówić pragnę. Tamte są prawie dzieci jeszcze... Będę tylko prosił, aby panna Henrietta i jej siostra, raczyły odejść do drugiego pokoju.
Dziewczęta natychmiast ustępują, jedna krokiem majestatycznym, ale obrażona widocznie, druga, młodziutka Chinka Saia, z wyraźną chęcią śmiechu, taka ją bowiem pusta pochwyciła radość, że się dławi.
Następuje tedy cisza, grobowe niemal milczenie.
Nareszcie zakochany rozpoczyna swoje opowiadanie.
Jestem najmocniej przekonany, że panna Eliza, nie wątpi o pewnej rzeczy, gdyż skoro sąsiad dał do zrozumienia jej ojcu, że chce o czemś ważnem z nim pomówić, natychmiast wydobyła z kieszeni: „Telemaka“ i usunąwszy się do najbardziej cienistego kącika, zagłębiła się w czytaniu. Zdawało się, że ta historja czyniła na niej nadzwyczajne wrażenie, gdyż książka drżała w jej rękach. Rzeczywiście był powód do drżenia, jeżeli sobie wyobrazimy, jak przyjął pan Joyeuse, propozycją swego miłego sąsiada.
— Czy podobna! zawołał. W jakiż to sposób wszystko ułożyło się. Jakież cudowne zdarzenie! Czy kto mógł pomyśleć nawet o podobnem oświadczeniu?
I zacny człowiek huknął serdecznym, głośnym śmiechem. A więc... ale nie, to być nie może, to chyba nieprawda. Już od bardzo dawna wiedział o tym projekcie, już go ktoś dobrze wtajemniczony objaśnił o tem jak należało.
— Ojciec już wie o wszystkiem? A więc... chyba... zdradziła nas Dobra Mama.
Andrzej patrzy na nią bacznie, z pewnym łagodnym wyrzutem, ale obwiniona wcale nie zważa na to i mówi głosem łagodnym:
— Tak moi przyjaciele, to ja powiedziałam ojcu o wszystkiem... Tajemnica ta ciężyła mi zbytecznie... Nie mogłam dłużej zatrzymać jej dla siebie... A przytem ojciec jest tak dobrym człowiekiem... Nie można nic ukrywać przed nim...
I mówiąc to, dobra mama rzuca się na szyję zacnego człowieka, lecz dość miejsca tu dla dwojga, a ponieważ Eliza ukryła się zarumieniona w kąciku, ojciec wyciąga do niej rękę, pragnąc przyciągnąć ją także do mocno bijącego serca.
Rozkoszna zaiste chwila, krzyżują się radością pałające spojrzenia, nastaje moment jedyny w życiu, tak trudny do zatrzymania, moment nikły jak powiew wiatru, jak pasmo mgły, którą nad ranem rozpędza promień słońca.
Poczynają się wesołe rozmowy, śmiechy, uściski, gdy co chwila któreś z nich przypomni jaki szczegół bardzo przyjemny.
Pan Joyeuse opowiada, że tajemnica ta w samym zaraz początku nie uszła jego uwagi, a mianowicie dowiedział się o niej tego samego dnia, jak był osobiście w pokoiku pana Andrzeja.
Wówczas to dziwny jakiś głos mówił do niego, jakby on sam pytał się pana Maran:
— Jakże tam pańskie sprawy Jereome?
— Znowu tak bardzo źle nie jest, odpowiada duch niewidzialny.
Trzeba było widzieć, jak pan Joyense wymawiał te wyrazy: „znowu tak źle nie jest“ zacny człowiek miał na ustach figlarny, a wiele dający do myślenia uśmiech.
Tymczasem panna Elisa nieodzywa się wcale, opowiadanie ojca pali ją po twarzy, w oczy, chciałaby płakać i śmiać się razem, drży i blednieje, obawia się i lęka, a przecież jest tak niewypowiedzianie szczęśliwą choć ją boli serce. Dlaczego?
Po pierwszem wrażeniu, po pierwszych wzruszeniach zaczynają rozmawiać poważniej.
Nie ulega wątpliwości, że pani Joyeuse z domu Saint-Amard, nigdyby nie zgodziła się na to małżeństwo. Andrzej Maran nie jest bogatym, tym mniej jeszcze szlachetnego rodu, ale stary buchalter innemi zgoła rządzi się zasadami, inne są jego zapatrywania, on nie przecenia wielkości tak jak jego małżonka. Kochają się oboje, są młodzi, zacni, zdrowi — jest to posag podobno najlepszy, a co do Notarjusza, to koszta ślubu nie pociągną za sobą wielkich wydatków — formalności ubogich nie kosztują zbyt wiele. Para nowożeńców zamieszka w tym samym domu, o piętro wyżej. Zatrzymają zakład fotograficzny, będzie się żyć skromnie, chyba że sztuka Revolte zrobi swoje i dochody dojdą do rzeczy niesłychanych (za pomocą bujnej imaginacyi). W każdym razie ojciec będzie czuwał nad nimi — posiada wyborne miejsce u swego pryncypała, jako komisant w biórze wymiany, i tym sposobem wszystko się urządzi w sposób łatwy, bez wielkiego wydatku i jakoś po oceanie życia popłynie swobodnie ta nawa kierowana za pomocą pomyślnego wiatru i gwiazdy przewodniej.
Jedna tylko myśl zajmuje obecnie pana Joyeuse — czy rodzice zezwolą na ten związek. Czy doktor Jerdins tak bogaty, tak stawny...
— Niemówmy o nim, odezwa! się Andrzej, niezmiernie blady — jest to nędznik, któremu nic zgoła nie zawdzięczam — który jest dla mnie zerem.
Umilkł nieco zawstydzony zbytecznym wybuchem gniewu — potem po niejakiej chwili mówił z większą łagodnością.
— Moja matka odwiedzając mię czasam i pomimo surowego zakazu, była już poprzednio uprzedzona o naszych zamiarach. Kocha już pannę Elisę jakby była jej córką — sama panno Elizo przekonasz się, co to za dobroć uosobiona — a nadto piękną jest i powabną. Prawdziwe nieszczęście, że należy do tego tyrana, który ją zamęcza na jedno wspomnienie imienia jej syna.
Biedny Maran wydał bolesne westchnienie — długo, bardzo długo milczał i nikomu jeszcze z taką szczerością nie opowiadał o swojem nieszczęściu. Ale jakażby troska nie pierzchła w obec drogiej twarzyczki okolonej złotemi zwojami włosów — i tej przyszłości rozkosznej wskazującej się w oddali.
Ważne kwestje zostały umówione — i przypomiano sobie wreszcie o dwóch wygnankach, którym kazano wyjść z pokoju. Ażeby tym młodym główkom nie nasuwać myśli dla ich wieku niestosownych — uchwalono, by im nic nie mówić o wypadkach, będących na porządku dziennym — wskazać im tylko by się spiesznie ubrały — jeszcze prędzej zjadły śniadanie — opowiedzieć, że będą wszyscy jedli objad wcześnie — następnie udadzą się do lasu dla odczytania znakomitej komedyi — a w swoim czasie natrącić im że się dowiedzą o pewnej nader pomyślnej nowinie.
— Ah! doprawdy? cóż to takiego — pytają naiwnie oboje dziewczynki.
Ale jednak jeśliby kto myślał, że one zgoła nic nie wiedziały o co chodziło — jeśliby kto sądził, że one nie rozumiały co to znaczyło, że panna Eliza prawie codziennie uderzała laseczką trzy razy w sufit, to byłby również dobroduszny, jak zacny ojciec Joyeuse.
— Tak tak moje panny idźcie się ubierać. Zaczęła się rozmowa na inną nutę.
Dobra mamo, jaką sukienkę mam włożyć, czy tę popielatą.
Dobra mamo — brakuje mi jednej szarfki u kapelusza.
Dobra mamo gdzie moja krawatka? Upłynęło dziesięć minut, w ciągu których odbywało się nieustanne tańcowanie naokoło „dobrej mamy“, która dzierżyła klucze od wszystkiego. Wołano na nią to o bieliznę, to o rękawiczki — i tak dalej — i tak dalej.
Rękodzielnicy i wiele inszych osób zajętych przez cały tydzień, doskonale wiedzą jak a to radość, gdy nareszcie nadejdzie niedziela.
Dla tych niewolników zmuszonych do ciężkiej pracy przez dni sześć, niedziela jest chwilą wyzwolenia — ogólnej radości — otwiera ona przybytek swobody, spokoju, zabawy.
Niedziela ten dzień tak długi dla światowych rozkoszników, zbyt krótką jest niestety dla zabawy pracowitego ludu.
Ani deszcz, ani grad, ani nic zgoła nie jest zdolne powstrzymać ich od wyjścia na świeże powietrze. To bywa w zimie, a skoro jeszcze promienie słońca rozjaśnią niebieskie stropy — gdy na polach zakwitną kwiaty — niedziela natenczas jest uroczystością nad uroczystościami.
Jeśli chcecie sprawdzić to wszystko, idźcie pomiędzy dzielnice zamieszkałe przez robotników — przez ludzi pracy, do tych ulic ciemnych zajrzyjcie, rzadko kiedy oświetlonych gazem — zapełnionych dziećmi, na wpół odzianemi, powalanemi błotem — a w niedzielę pomytemi, nieraz postrojonemi — które tańcząc, śmiejąc się łączą swój krzyk dziecięcy z świergotem jaskółek.
Trzeba wam również przypatrzyć się fabrykom opróżnionym w czasie święta turkot ich ucichł na dzień cały — za to dzwony swym dźwiękiem ogłaszają dzień uroczysty — i świst lokomotywy słychać tylko, wznoszący za mury miasta wyzwolonych od pracy ludzi.
Lecz powróćmy do wątku powieści. —
— Nareszcie toaleta ukończona, śniadanie spożyte, wszystko gotowe do wyjścia, jeszcze tylko należy włożyć kapelusze i przeglądnąć się w zwierciadle.
Dobra Mama“ robi przegląd generalny, tu wpina szpilkę, tam poprawia wstążkę, tu znowu wydobywa na wierzch krawat ojca zanadto ukryty w szerokich kołnierzach, ale naraz kiedy wszystko drży z niecierpliwości, by co prędzej wydostać się na świeże powietrze odzywa się dzwonek.
— Nie trzeba otwierać — błagają dzieci.
— Lecz jak aż radość, bo wchodzi pan Géry.
— Prędzej, prędzej, chodź pan — wołają — dowiesz się o dobrej nowinie.
Już przedtem wiedział, że sztuka przyjętą została. — Miał to szczęście czytać list, w którym Cardailhac poleca sztukę do przejrzenia damie Lewanta — ale Paweł interweniuje i sztuka przechodzi w inne ręce, pod inną kontrolą, o tem jednak nie śmie mówić zebranej rodzinie.
Co się tyczy innego wypadku, którego nie opowiadano wcale przy dzieciach, z wiadomych dla czytelników powodów, odgadnął on go z bardzo radosnego powitania Andrzeja Maran, którego włosy ułożone w ogromny czub, zapowiadały jakiś niezwyczajny fakt w życiu, dalej zaś uszczęśliwionego pana Joyeuse, prezentującego się w nowym garniturze z miną nadzwyczaj pewną i rozpromienioną twarzą.
Dobra Mama tylko zachowała dawną spokojność i łagodność, jednakże z troskliwości z jaką zajmuje się siostrami, z uważnego prawie macierzyńskiego opiekowania się niemi, z dziwnej troskliwości w każdym ruchu, wyraźnie odgadnąć można jej niezwykłe wzruszenie. Był to cudowny widok tej młodej dziewczyny, w 20 roku życia strojącej innych, bez pretensji, bez najmniejszej myśli o sobie — bez żalu, jak to zwykłe czynić niektóre matki dla ukochanych córek, przez wspomienie minionej bezpowrotnie młodości.
Paweł widział to — on jeden tylko był zdolnym dopatrzyć tego tajemniczego usposobienia młodej dziewicy, w cichości, w głębi serca wielbił on Alinę, nie będąc pewnym wzajemności i zapytując się z trwogą, czy znajdzie kiedykolwiek kącik dla siebie, w tem macierzyńskiem sercu oddanem rodzinie.
Miłość, jak to wszystkim wiadomo, jest niewidoma, pozbawiona słuchu, pozbawiona mowy i kierując się jedynie przywidzeniami — jasnowidzeniem i t. p. Prawdziwie litość bierze patrzeć, gdy kaleka ta błąka się — stawia fałszywe kroki i próbuje, wacha się czy nie trafi gdzie na bezdroże — dół — lub przepaść.
Z tej to przyczyny Paweł poddał próbie bezwiednej uczucie Aliny, mówiąc, że jest zmuszonym wyjechać na dni kilka, a może na kilka tygodni, i nie dostrzegł wcale nagłej bladości młodej dziewczyny, i nie dosłyszał bolesnego wykrzyku serca, który przecież przeszedł przez jej usta w łagodnem spokojnem zapytaniu.
— Pan wyjeżdżasz? Miał jechać, miał się udać do Tunisu, nie chcąc pozostawić biednego Naboba pośród tej sfery rozbestwionej: wprawdzie uspokoił go Mora, ale jednak podróż ta jest konieczną.
— A kasa terytoryalna? zapytał stary buchalter, powracając zawsze do jednego przedmiotu. Co się z nią stało? Widziałem na liście rady administracyjnej nazwisko Jansoulet’a. Czy już nie możecie nic wydostać z tej skarbnicy czarodziejskiej Ali-Baby. Strzeżcie się! Strzeżcie się!
— Wiem aż nadto dobrze o tem panie Joyeuse.... ale chcąc wyjść ztąd z honorem, potrzeba koniecznie pieniędzy — dużo pieniędzy — potrzeba nowej ofiary dwóch lub trzech milionów, a my ich nie mamy..... dlatego jadę do Tunisu, żeby wydobyć z drapieżnych pazurów Beya wielki majątek, jaki zatrzymuje bez prawnie. W tej chwili jeszcze jest nadzieja skorzystania cośkolwiek... później może....
— Jedź więc jak najprędzej mój kochany chłopcze, i skoro powrócisz z wielkim workiem, jak tego sobie życzysz, zajmij się przedewszystkiem bandą Paganetti. Pomyśl o tem, że w wielu razach akcyonarjusz sprytny a cierpliwy, może spowodować największą wojnę i dziwi mnie niezmiernie, że Hemmerling dotychczas nie poczynił w tym względzie już jakich kroków.
W tej chwili przerwano mu przekleństwami i wyrzutami — bo cała rodzina nienawidziła Hemmerlinga, który obszedł się z ich ojcem z taką niegodziwością i gdy przeciwnie Nabob był uwielbiany ze względu na przyjaźń, jaką żywił dla Pawła Géry.
— Hemmerling bez serca!... łotr! zły człowiek!
Nagle biedny człowiek uniesiony zbyt bujną imaginacyą, wyobrażał sobie, że gruby baron dlatego został członkiem kasy terrytorjalnej, aby miał prawo do stawiania przed sądem swego nieprzyjaciela. Można też sobie wystawić osłupienie Andrzeja Marana zupełnie obcego w całej tej sprawie, gdy ujrzał pana Joyeuse zwracającego się ku niemu z twarzą zarumienioną z gniewu i wołającego donośnym głosem:
— Z tem wszystkiem największym łotrem pan jesteś, mówił Joyeuse, wskazując palcem na Andrzeja.
— Ależ ojcze, co ty mówisz?
— Hę? co? — pyta Joyeuse — jakby przychodząc do przytomności.... Przepraszam was, zdawało się mi, że stoję przed sędzią, w obec tego łotra.... To ta nieszczęśliwa moja głowa, to ten brzydki zwyczaj unoszenia się niepotrzebnie....
Szalony homeryczny śmiech ogarnął słuchaczy.
Joyeuse wybiegł i wmięszał się w hałaśliwy turkot uliczny i wrzawę.... Z czego skorzystał biedny autor pytając się, kiedy nareszcie wyjdą z domu, bo już jest późno.... najlepsze miejsca w lasku już zostały zapewne zajęte....
— Do lasku Bulońskiego! Niedziela! zawołał Paweł de Géry.
— O nasz lasek jest całkiem pospolity — chodź pan z nami! wyrzekła Alina.
Zapewne zdarzyło się wam kiedykolwiek być na wsi; poza obrębem miasta, i leżeć sobie wygodnie na trawie, pośród krzewów lub też na posłaniu z liści, gdy wiatr jesienny zmiótł ich znaczną liczbę z drzew.
Wchodząc do lasu, coraz częściej spotyka się gałęzie drzew wystających, które wreszcie formują nad waszemi głowami sklepienie, a nad niem formuje się cisza, pełne światła, zieloności, z drzew wyżej rosnących, których szczyty nikną gdzieś w przestrzeni powietrznej. Przy nogach pełznie jakiś płaz, jakiś owad, nie przypuszczając aby istota człowiecza, pan stworzenia, spoglądał na mizerny twór; dalej nieco biegnie mrówka, pochwytająca kawał kory, daleko większej od siebie i daleko cięższej.
W osobnym maluchnym lasku będącym częścią wielkiego lasu, śpiewają ptaszyny i równie czołga się drobny owad, muszki jasnej barwy przepływają cienkiem skrzydłem w powietrzu, zda się, że gdzieś w oddaleniu brzmi harmonijna orkiestra, której wtóruje wicher niezwykłym rykiem, jak gdyby grał na jakimś niezwykłym instrumencie.
Zupełnie to samo działo się w lasku bulońskim] — poza temi alejami usypanemi piaskiem, zroszonemi wodą i utrzymywanemi w największej czystości, wznosi się masa zieloności w szpalerach głównych, które wyglądają jak mury forteczne — a dalej, dalej dopiero ciągnie się las istotny, uroczy, w całym swym pierwiastkowym stanie, tworząc w wielu miejscach schronienie niedostępne — tak, był to wielki las w objęciach małego.
I Paweł, który znał tylko lasek arystokratyczny, spacer pospolity mieszkańców Paryża, owe wielkie długie aleje, na końcu których widać było zawsze powozy, karety, czekające na spacerujących — niezmiernie się zdziwił, gdy go wprowadzono do daleko piękniejszego lasu.
Było to nad brzegiem jeziora, które jaśniało niby lustro między drzewami, okryte dokoła wodnemi liljami i pełzającemi roślinami.
Na trawie rozłożyło się całe towarzystwo, wybierając sobie miejsce najodpowiedniejsze do wysłuchania komedyi, jaką miał czytać Andrzej Marane. Jako dokończenie krajobrazu w pewnem oddaleniu widać było szybko obracający się wiatrak. Dochodził tu tylko głuchy jakiś huk i szmer, jak gdyby między jedną a drugą częścią lasu, leżała przestrzeń odgrodzona wielkiemi złomami, czy też skałam i niedopuszczającemi żadnego dźwięku i odgłosu.
Głos młodego poety żywy, donośny, wyrazisty, przyjemnie rozchodził się dokoła ożywiając panującą ciszę.
Dobra Mama ocierała sobie kiedy niekiedy łzy. Było to dlatego prawdopodobnie, że nie miała obecnie swego zwyczajnego haftu w ręku.
Pierwsze dzieło, pierwsza praca!
Revolt“ było właśnie takiem dziełem, takim pierwiastkowym tworem dla Andrzeja, pełnym rozmaitych porównań, obfitującym w nadmiar słów i frazesów; dziełem, w które autor włożył wszystko co posiadał, co czuł najszlachetniejszego, najpiękniejszego — był to odpływ długo tamowany przegrodą — a która wreszcie uległa sile nadprzyrodzonej. Początkujący autorzy odznaczają się zawsze tą obfitością, tą ekscentrycznością porównań i pewności siebie.
Niepewność jednak drżała w głowie czytającego, oddawał on swój utwór pod sąd tych, którzy może zbyt pobłażliwie będą go sądzić. Jakkolwiek Eliza, w białej sukni, w śliczniutkim kapelusiku, już od początku zachęcała go spojrzeniem, jakkolwiek pan Joyeuse zawsze żyjący fantazyą marzył już o owym dramacie, jako o arcydziele.
Gdyby jaki niespodziewany, nieoczekiwany przechodzień nagle zabłądził w te strony, miałby przed oczyma cudowny, nieporównany z niczem widok. Nikt przecież nie domyślał się, aby w tym gaiku, pośród tych drzew kryło się tyle uczucia namiętnego, tyle pragnień, tyle żądań, tyle jednem słowem wzniosłych myśli.
— Przyznaję pani słuszność, rzekł po chwili Paweł de Géry, nie znałem wcale tej części rozkosznej lasu; przy tych słowach z lekka uścisnął rączkę będącą pod jego ramieniem.
Nigdy Paweł nie czuł się szczęśliwszym jak obecnie. To ramię, taka ręka, którą czuł obok siebie, te kroki dziecięce prawie, któremi sam kierował, ta przechadzka we dwoje tak przyjemna — poiła go nieznanym czarem.
Byłby niezawodnie wyznał jej tę rozkosz jakiej doznaje, jaką odczuwa w jej towarzystwie, gdyby nie obawiał się obrazić młodziutkiego dziewczęcia, gdyby nie trwoga, że Alina może uważać takie jego niespodziane wystąpienie, jako korzystanie z chwili i wyzyskiwanie sytuacyi.
Nagle wprost nich, zaszarzała jakaś ruchliwa grupa, w początkach trudna prawie do rozróżnienia, później jednak najwyraźniej ujrzano tylko jedną parę — jakiegoś pana i panią, oboje strojni, przypadkowo zapewne zagłębili się w tę cienistą część lasu, chcąc odetchnąć na chwilę spokojem i ciszą. Później nieco w pół cieniu, jeszcze wyraźniej dostrzeżono, że to jeźdźcy — pan jechał na wspaniałym rumaku, pani na ślicznej siwce.
Później pozycya rozjaśniła się — dostrzeżono bowiem, że para ta szeptała sobie coś z cicha, zapewne słodkie wyznanie miłości.
Któżby w tym cienistem zaciszu mógł im przeszkodzić.
Był to książę Mora, w pysznym garniturze, blady, z cerą cokolwiek zarumienioną z powodu konnej jazdy. Zdawał on się być ożywionym, odmłodzonym, dzielnym.
Nie było to nic niezwykłego spotkać księcia Mora w lasku bulońskim w niedzielę.
Damą była artystka, rzeźbiarka — słowem znudzona Felicya.
W tych wycieczkach niedzielnych, Mora był zupełnie swobodnym, księżna nigdy mu nie towarzyszyła. Dlaczego jednak Felicya zgodziła się na tę przejażdżkę konną? Była to swawola niezwykła, bezczelność nie do darowania. Afiszowanie się takie ze znanym bałamutem światowym mogło raz na zawsze pozbawić jej dobrej sławy.
Nie wiadomo, czy spacerujący dostrzegli opisany przez nas obrazek, czy rozpoznali osoby; dość że spiąwszy konie ostrogami popędzili dalej, jak jakie meteoryczne zjawisko.
— Czy pani widziałaś, zapytał pierwszy Paweł.
Ona widziała ich — i zrozumiała wszystko — mimo iście dziewiczej skromności i niewinności, szkarłatny rumieniec oblał jej twarzyczkę — odczuła hańbę podobną tej, jakiej się doznaje za winy ukochanych osób.
— Biedna Felicya, odrzekła bardzo cichym głosem, żałując nietylko towarzyszki, która tak lekkomyślnie igrała ze swoją reputacyą — jak niemniej i tego, który wywołał podobny skandalik.
Co prawda Paweł wcale się nie dziwił tem spotkaniem, tym widokiem dwojga znanych mu dobrze osób; od razu bowiem jeszcze w czasie obiadu u Felicyi, utracił wszelką życzliwość dla pięknej rzeźbiarki przyjmującej u siebie księcia.
Lecz go niezmiernie zajęła naiwność Aliny, jej pobłażliwość nadzwyczajna dla towarzyszki z ławy szkolnej.
Paweł zmienił natychmiast rozmowę — zwracając ją na inny przedmiot — zaczął mówić z ożywieniem o swej przyszłej podróży.
— Trzeba pisać do nas często — bardzo często — i to długie listy o ciekawościach spotykanych w drodze i wymieniać nam dokładnie miejsce zamieszkania — bo widzi się lepiej nieobecnych — jak się zna ich otoczenie.
Tak rozmawiając dotarli aż do końca alei, zkąd widać było daleką przestrzeń lasu, zapełnionego końmi i powozami, oraz tłumem zebranych gości i widzów.
Paweł zwalniał coraz bardziej krok, pragnąc skorzystać z tej chwili samotności.
— Czy pani wie o czem myślę — rzekł — biorąc Alinę za rękę; że to warto by doprawdy być nieszczęśliwym, ażeby mieć pocieszycielkę w osobie takiej, jak pani. Ale o ile mi drogocenną litość pani, to nie chcę wyzyskiwać takowej na fikcyjne niebezpieczeństwa. Nie, serce moje nie jest złamane — nie jest zarażone zwątpieniem — jest ono przeciwnie silne, za pomocą cudotwórczego talizmanu.
Tu pokazał jej mały portrecik, otoczony dokoła złotemi ramkami i drogiemi kamieniami.
Łzy popłynęły jej po twarzy, gdy on mówił dalej.
Portrecik ten jest moją własnością, był dla mnie zrobionym — jednakże w chwili odjazdu tak daleko, mam pewien szkopuł. Nie chcę go mieć inaczej — jak tylko z rąk pani. Weź go pani, a jeśli znajdziesz kogoś godniejszego odemnie, któryby cię kochał szczerszą, głębszą miłością niż ja, pozwalam ci natenczas oddać mu go na własność.
Ona nadzwyczaj zmięszana, z żywym rumieńcem na twarzy — powstrzymując ręką mocne serca bicie patrzyła na Pawła de Géry z czułością tkliwą — z uczuciem kobiety szczęśliwej.
— Gdybym słuchała jedynie mojego serca — odpowiedziała głosem łagodnym — nie wahałabym się panu odpowiedzieć. Ale nie jestem wolną, nie zależę zupełnie od siebie — nie jestem sama, mam wiele innych istot, których los mnie przedewszystkiem zajmuje.
Przy tych słowach wskazała ręką na ojca i siostry, które ją przyzywały do siebie.
— Bardzo słusznie. — A ja? zapytał Paweł żywo... Czyliż nie mam tych samych obowiązków, tego samego zadania. — Jesteśmy dwa serca wdowie — w dwóch rodzinach — czyż pani nie zechcesz mojej, jak ja kocham twoją.
— To prawda — więc mnie pan pozostaw z nimi. — Będę Aliną dla Ciebie — a dla wszystkich tych naszych dzieci „dobrą mamą“ jak zawsze — rzekła, godna podziwu i uwielbienia dziewczyna, płomieniejąca radością i światłem nadziemskiem — oto mój portret, zatrzymaj go przy sobie.... a z nim razem moją duszę całą... moje serce, dziś i na zawsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.