<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W korczyńskim dworze, na rozległym trawniku dziedzińca, rosły wysokie i grube jawory, otoczone niższą od nich gęstwiną koralowych bzów, akcyj, buldeneżów, jaśminów, spirei i róż... Dokoła starych, niegdyś kosztownych, sztachet topole, kasztany i lipy ścianą gęstej zieloności zakrywały drewniane gospodarskie budynki. U zbiegu dwu dróg, okalających trawnik i rosnące śród nich potężne grupy drzew i krzewów, stał dom drewniany, niepobielony, nizki, ozdobiony wijącemi się po jego ścianach powojami, z wielkim gankiem i długim rzędem okien, mających kształt nieco gotycki. Na ganku, pomiędzy oleandrowemi drzewami, rosnącemi w drewnianych wazonach, stały żelazne kanapki, krzesła i stoliki. Naprzeciw gospodarskich zabudowań wznosiła się nad sztachetami gęsta zieloność, starego snadź, bo w aleje z grubych drzew wysadzanego, ogrodu. U jednego z krańców tego ogrodu widać było przeświecający przez zieloność ów wysoki, w słońcu złocisty brzeg Niemna, a z niektórych punktów dziedzińca widzialną była i sama rzeka, szeroka, w tem miejscu okrągłym łukiem skręcająca się za bór ciemny.
Nie był to dwór wielkopański, ale jeden z tych starych szlacheckich dworów, w których niegdyś mieściły się znaczne dostatki i wrzało życie ludne, szerokie, wesołe. Jak działo się tu teraz, aby o tem wiedzieć, trzeba było dowiadywać się zblizka; ale co w oczy odrazu wpadało, to wielka usilność o zachowanie miejsca tego w porządku i całości. Jakaś ręka gorliwa i pracowita zajmowała się wciąż jego podpieraniem, naprawianiem, oczyszczaniem. Sztachety psuły się po wielekroć, ale zawsze je naprawiano, więc, choć połatane, stały prosto i dobrze strzegły dziedzińca i ogrodu. Stare również gospodarskie budynki miały silne podpory, a w wielu miejscach nowe strzechy i nowe pomiędzy drewnianemi ścianami słupy z kamieni. Stary dom nizki był i widocznie z każdym rokiem więcej się wsuwał w ziemię, lecz, z dachem gontowym i jasnemi szybami okien, nie miał wcale pozoru ruiny. Rzadkich, kosztownych kwiatów i roślin nie było tu nigdzie; ale też nigdzie nie rosły pokrzywy, łopuchy, osty i chrzany, a stare drzewa i dawno snadź zasadzone, bo potężnie rozrosłe, krzewy wyglądały świeżo i zdrowo. Dworowi temu, w którym widocznie wciąż się coś psuło i naprawianem było, w którym widocznie także nic oddawna nie dodawano i nie wznoszono, ale tylko to, co już stało i rosło, przechowywano, — porządek, czystość i dbałość nadawały pozór dostatku i prawie wspaniałości. Wielkość zajmowanej przezeń przestrzeni, niezmierne bogactwo napełniającej go roślinności, sama nawet starość nizkiego domu i niejaka dziwaczność gotyckich jego okien, wywierały wrażenie powagi, wzbudzały same przez się poezyą wspomnień. Mimowoli wspomnieć tu trzeba było o tych, którzy sadzili te ogromne drzewa i żyli w tym stuletnim domu, o tej rzece czasu, która nad tem miejscem przepłynęła, to cicha, to szumna, lecz nieubłaganie unosząca z sobą ludzkie rozkosze, rozpacze i grzechy.
Wnętrze domu posiadało te same, co i dwór cały, cechy dawnego bogactwa, chronionego przez czujne i niestrudzone starania od rozpadnięcia się w łachmany i próchno. W obszernych, nizkich i dobrze oświetlonych sieniach sterczały na ścianach, przed wiciu już zapewne dziesiątkami lat umieszczone, ogromne rogi łosiów i jeleni; pomiędzy niemi wisiały uschłe wieńce ze zboża, przetykanego czerwienią kalinowych i jarzębinowych jagód; naprzeciw drzwi wchodowych wązkie wschody, niegdyś wykwintne, a dziś ślady tylko dawnej politury noszące, prowadziły do górnej części domu. Z sieni dwoje drzwi na oścież roztwartych wiodło z jednej strony do obszernej sali jadalnej, z drugiej — do wielkiego, o czterech oknach, salonu.
Oba te pokoje dostatecznie zapełnione były sprzętami, które, jak z kształtu i gatunku ich wnosić było można, kupiono snadź przed dwudziestu przeszło laty i kosztowały wiele; teraz przecież ukazywały się na nich tu i owdzie, niewprawną ręką wiejskiego rzemieślnika dokonane, sklejenia i naprawy, a drogą materyą, która niegdyś okrywać je musiała, zastąpiła zupełnie tania i pospolita. Obicia na ścianach, tak jak i sprzęty, niegdyś kosztowne i piękne, a teraz postarzałe i spłowiałe, błyskały jeszcze gdzieniegdzie złoconymi bukietami i arabeskami; zakrywało je zresztą w znacznej części kilka pięknych kopii ze sławnych obrazów i kilkanaście rodzinnych portretów, w staroświeckich, ciężkich, z wytartą pozłotą ramach. Podłogi były tam woskowane i błyszczące, nizkie sufity białe i czyste, drzwi staroświeckie, ciężkie, z bronzowemi, błyszącemi klamkami, dywany duże i spłowiałe, w rogu salonu piękny fortepian, u okien ze smakiem ustawione grupy zielonych roślin. Widać było wyraźnie, że od lat dwudziestu nic tu nie przybyło, ale i nic nie ubyło, a to, co brudził, łamał i rozdzierał czas, ktoś ciągle oczyszczał, naprawiał i zaszywał. Sprawiało to wrażenie pilnej pracy, usiłującej zwolnić, może zupełnie powstrzymać, stopniowo i nieubłaganie proceder swój wiodącą przemianę bogactwa w nędzę.
W przyległym wielkiemu salonowi pokoju, którego okno, tak jak i okna salonu, wychodziły na błękitniejący zza rzędu starych lonów Niemen, znajdowało się towarzystwo złożone z czterech osób. Pokój ten miał pozór gabinetu kobiety wykwintnej. Wszystko tu było miękkie, ozdobne i wbrew temu, co działo się w innych częściach domu, dość jeszcze nowe. Obicie, osypane bukietami polnych kwiatów, miało pozór nieco sentymentalny; gotowalnia, okryta zwojami białego muślinu, połyskiwała kryształowymi i porcelanowemi cackami; na piętrówkach leżały książki, stały zgrabne koszyki i pudełka z przyborami do ręcznych robót. Materya okrywająca sprzęty pensową barwą swoją sprawiała na pierwszy rzut oka wrażenie świetności.
Z temi wszystkiemi szczegółami sprzeczała się atmosfera pokój ten napełniająca. Była ona duszną i pełną zmieszanych zapachów perfum i lekarstw; ponieważ zaś okna i drzwi od przyległych pokojów szczelnie były zamknięte, pokój więc ten przypominał pudełko apteczne, oklejone papierem w kwiatki i napełnione wonią olejków i trucizn. W rogu tego pokoju, na ponsowym szeslągu, we wpół leżącej postawie siedziała kobieta, w czarnej jedwabnej sukni, z kibicią zbyt szczupłą, ale mającą w kształtach swoich i ruchach wiele delikatnego wdzięku, z twarzą niegdyś snadź zupełnie piękną, a i dziś jeszcze, pomimo przywiędnięcia i zbytecznej chudości, uderzającą niezmierną delikatnością płci, wielkością czarnych oczu, o powłoczystem, łagodnem spojrzeniu, bujnością wreszcie czarnych, starannie ułożonych włosów.
Jakkolwiek zkądinąd wyglądała na lat blizko czterdzieści, nie miała ani jednego siwego włosa, i jakkolwiek kibić jej i cera zdradzały do niedołęztwa posuniętą fizyczną słabość, drobne jej wargi były czerwone i świeże, jak u młodziutkiej dziewczyny. Rączki miała drobne, tak chude i delikatne, że prawic przezroczyste, tak pielęgnowane, że paznogcie ich posiadały kolor róży i połysk politury. Z wyrazem niemocy lub rezygnacyi splatała je i opuszczała na suknię, albo, rozmawiając, czyniła niemi gęsta rzadkie, drobne, powolne, objawiające śmiertelną obawę przed Wszołkiem żywszem i choćby odrobinę energiczniejsze;» poruszeniem ciała czy ducha.
Była to pani Emilia Korczyńska, od lat dwudziestu kilku żona Benedykta Korczyńskiego, właściciela odziedziczonego przezeń po ojcach i dziadach Korczyna.
Naprzeciw pani domu siedziała kobieta na pierwszy rzut oka wcale do niej niepodobna, ale po przypatrzeniu się mająca z nią mnóztwo podobieństwa. Zdawałoby się, że każda z nich należała do innego gatunku, ale do tej samej familii istot. Nieco młodsza, mniej widać piękna za młodu, więc teraz zupełnie już nieładna, była ona zarówno szczupłą i delikatną, słodką i cierpiącą; tak samo jak tamta splatała i opuszczała ręce, takie same czyniła gęsta, taki sam miała głos smutny i osłabiony; tylko, zamiast pięknego stroju pani Emilii. ubiór jej składał się z taniej i wcale nieozdobnej sukienki, z grubego obuwia i z cieniutkiej, batystowej, mocno przybrudzonej chustki, która, zakrywając połowę jej brody, uszy i część włosów, małemi koniuszkami węzła sterczała nad ogromnym i widocznie przyprawnym, bo mocno zrudziałym, warkoczem.
Zapewne bolały ją zęby, ale niezbyt silnie, bo z owalnej ramy biało-brudnej chustki wychylająca się twarzyczka, drobna, okrągła, przywiędła, niezmiernie czule, prawie miodowo uśmiechała się błękitne mi oczami i przywiędłemi usty. Uśmiechała się w ten sposób do dwu, z obu jej stron siedzących, mężczyzn, z kolei zwracając się ku jednemu i drugiemu, przyczem, szyja jej, biała i okrągła, czyniła ruchy łabędzia schylającego głowę ku wodzie, albo synogarlicy wyciągającej dziób ku kawałkowi cukru. Widocznem było, że ludzie ci byli dla niej tem, czem woda dla łabędzia lub cukier dla synogarlicy. Słów ich słuchała więcej niż z wytężoną uwagą, bo z uszanowaniem i rozkoszą, wtórując im przymilonemi uśmiechami, miodowemi spojrzeniami i cieniutkiemi wykrzyknikami.
Żaden z nich jednak w tej chwili bezpośrednio nie zwracał się do niej i nawet na nią nie patrzył. Tylko co przybyli zabawiali swoją rozmową panią domu, która także wydawała się ich przybyciem, bardzo zadowoloną. Właściwie jeden z nich głównie zabawiać ją usiłował, i ona też więcej i czulej na niego niż na drugiego patrzała. Nie był jednak ponętnym: średniego wzrostu, niemłody, w bardzo starannem i modnem ubraniu, z przodem koszuli tak tęgo nakrochmalonym, że wzdymał się mu na piersiach jak wklęsła płócienna tarcza, Bolesław Kirło miał okrągłą łysinę z tyłu głowy, włosy rzadkie nad nizkiem czołem, twarz długą, kościstą, z małemi błyszczącymi oczkami, ostrym nosem i wklęsłemi usty, tak starannie wygoloną, że aż na policzkach i brodzie błyszczącą. Brzydką tę twarz oświecała wielka i nigdy, zda się, nieustająca wesołość. Z ciągłym śmiechem, błyskając małemi oczami, opowiadał, że, z panom Różycem z kościoła do Korczyna jadąc, widział na polu dwie Gracye. Na mitologicznem tem wyrażeniu nacisk kładąc, z rubasznym śmiechem wołał:
— Gracye, jak Boga kocham, dwie Gracye... Jedną, no, to już-bym każdemu darował, bo stara i zła; ale druga... ho, ho! prawdziwa Gracya, niech, pan Różyc powie! cukierek! Talia zgrabna, twarzyczka śniada, rączki... no, niebardzo ładne, opalone... bo były bez rękawiczek...
— O! więc Gracya pańska była bez rękawiczek! — rzekła cicho pani Emilia.
— I bez kapelusza — dodał Kirło.
— Bez kapelusza! jakże to można chodzić bez kapelusza! — cichutko chichocząc, powtórzyła kobieta z brudną batystową chustką dokoła twarzy.
Kirło śmiał się; małe świdrujące jego oczka coraz ostrzej błyszczały.
— Niech pan Różyc zaświadczy... Co, panie Teofiiu? cukierek? cacko? prawda?
Wzywany na świadectwo mężczyzna nie odpowiadał. Światła z okna w ten sposób na niego padało, że twarz całkiem pozostawała w cieniu, a widać było postać męzką, wysoką, cienką, zgrabnie ubraną i głowę okrytą czarnemi, zlekka ufryzowanemi włosami; u oczu połyskiwały szkła binokli. Od chwili gdy wszedł tu i zamienił z panią domu pierwsze słowo powitania, nie rzekł jeszcze nic... Prawda, że Kirło mówił ciągle i prawie sam jeden. Pani Emilia z ożywieniem zapytywała kim: były Gracye spotkane w polu, a szczególniej ta... bez kapelusza i rękawiczek?
— Była to zapewne jakaś wiejska dziewczyna... pan zawsze mistyfikować nas lubi, panie Bolesławie!
— Doprawdy! — z uśmiechem pełnym rozkoszy powtórzyła druga kobieta, — pan nas zawsze tak mistyfikuje... doprawdy, jak to można tak mistyfikować!
— Ależ wcale nie! przysięgam paniom! jak Boga mego kocham, wcale nie mistyfikuję! — z komicznemi gestami tłómaczył się Kirło. — Nie była to wcale wiejska dziewczyna, ale panna... co się nazywa panna... z pięknej familii, z pięknego domu, z piękną edukacyą...
— Panna z pięknej familii i z edukacyą — z wielkiem już ożywieniem wołała pani domu, — pieszo idąca, bez kapelusza... to być nie może...
— To być nie może... pan zawsze żartuje, — zawtórzyła druga kobieta.
— No, a jak powiem jej imię i nazwisko, to co będzie? — z przekorną filuteryą pytał gość.
— Nie wierzę, — twierdziła pani Emilia.
— To być nie może! jakże to być może! — wstydliwie chichotał drugi kobiecy głosik.
— A jak powiem — przekomarzał się Kirło, — co za to będzie? Bez nagrody nie powiem! dalibóg! Co panie dadzą mi za to, ha? Chyba panna Teresa pozwoli się pocałować? co? No, panno Tereso, tak czy nie? jeżeli pani mnie pocałuje, to powiem; jeżeli nie, to nie!
Wykwintny, w cieniu siedzący mężczyzna uczynił ruch, zdziwienie czy niesmak objawiający; pani domu, oswojona snadź z żartobliwem usposobieniem gościa i nawet przyjemną rozrywkę w niem znajdując, śmiała się zcicha, trochę filuternie i zalotnie. Ale nic wyrazić nie zdoła wrażenia sprawionego przez propozycyą Kirły na osobie, ku której była zwrócona. W owalnej ramie cieniutkiej, brudnej chustki mała i zwiędła jej twarz okryła się najjaskrawszym karminem; błękitne niewinne oczy zmąciły się i nabrały wyrazu trwogi, połączonej z upojeniem. Wątłą swoją kibić w szarym staniku odrzuciła na tylną poręcz krzesła, ręce ku obronie wzniosła, i cofając się, odwracając, rumieniąc z chichotem, którym usiłowała pokryć zmieszanie swoje i wzruszenie, bełkotała:
— Ależ, doprawdy, panie Kirło... co pan wygaduje?... jakże można? pan zawsze żartuje...
On jednak, nietylko wygadywał i żartował, ale brał się do czynu i, czyniąc gest taki, jakby ramieniem swojem kibić jej miał opasać, ogoloną twarz swoję, z wpół dobrodusznym, wpół złośliwym uśmiechem, ku twarzy jej pochylał. Z chudych, bladych rąk swoich tarczę sobie czyniąc, cała w tył odgięta, ale z dziwnie miodowym i upojonym wyrazem w oczach, wołała:
— Oj oj! o, mój Boże! Co pan wyrabia!
Pani Emilia, z niezwykłą u niej żywością, poruszyła się na szezlągu i wołać zaczęła:
— Panie Bolesławie! proszę nie dokuczać! Niech pan jej nie dręczy! ją dziś zęby bolą.
Kirło wyprostował się.
— Racya — wyrzekł z powagą, — racya! Buziak kobiety, którą zęby bolą, pożądanym nie jest, chociażby człowiek... innym razem na niego i bardzo zęby zaostrzył. No, cóż mam robić? Widzę, że muszę ciekawość pań darmo już zaspokoić. Taki to los biednego człowieka na tym świecie: żadnej za nic nagrody... Ale nie! — zawołał nagle i, z komiczną desperacyą zwracając się do pani domu, dodał: chyba pani choć w rączkę pocałować się pozwoli!
— Dobrze, dobrze — śmiejąc się i podając mu rękę, wołała pani Emilia — tylko niech pan już mówi...
Rączkę sobie podaną, istotnie śliczną, położył na swojej dużej, kościstej dłoni i z miną smakosza przyglądał się jej chwilę błyszczącemi, świdrującemi oczkami.
— Śliczna! miła! malusia! malusienieczka rączka! — wymówił i złożył na niej długi pocałunek, w którym cześć i galanterya mieszały się z tajemnem niejako lubowaniem się, przyjemnością wcale innego rzędu. Cień bladego rumieńca przepłynął chude policzki pani Emilii; cofnęła rękę i z większem jeszcze ożywieniem, z błyskiem w oczach, upomniała się o imię i nazwisko Gracyi...
— Była to — wzdychając i wydymając wargi, zadeklamował Kirło, — była to cioteczna siostrzenica pana Benedykta Korczyńskiego, panna Justyna Orzelska.
Dwa cienkie wykrzyki kobiece oznajmieniu temu odpowiedziały. Ale wmieszał się w nie i głos nięzki, który przemówił:
— Więc ta panna, którąśmy, jadąc, spotkali, mieszka tu... jest kuzynką państwa?...
Pani Emilia dłoń przyłożyła do czoła; może w tej chwili uczuła ból głowy, ale, grzeczna i słodka zawsze, gościowi odpowiedzieć pośpieszyła:
— Tak; Justysia jest krewną mojego męża, córką jego ciotecznej siostry. Ojciec jej, pan Orzelski, przez nieszczęśliwe zdarzenia stracił majątek a potem owdowiał. Od tego czasu oboje u nas mieszkają. Justynka, kiedy przybyła do nas, miała lat czternaście, a w tym wieku już są przyzwyczajenia, skłonności, któremi pokierować trudno... Jest ona zresztą dobrą, bardzo dobrą, tylko oryginalną, ale to tak oryginalną, że nie wiem już, doprawdy, zkąd jej się to wziąć mogło... Zawsze inaczej robi niż wszyscy...
Wykwintny mężczyzna, którego binokle połyskiwały w cieniu, wymówił:
— Piękna panna.
— O! — zawołał Kirło, — widzi pani, jak dobrze się przypatrzył... a raz tylko, i to wśród drogi, cukierek ten widział...
Kobieta z podwiązaną twarzą wtrąciła:
— Justynka ma śliczną figurę... ja zawsze jej figury tej zazdroszczę...
Błyszczące binokle szybko zwróciły się ku niej...
— Pani mówi? — cedząc nieco wyrazy zapytał gość.
Może pani Emilia uczuła niewłaściwość odezwania się swojej towarzyszki, bo szybko wtrąciła:
— Tereniu, nie przedstawiłam ci jeszcze nowego sąsiada naszego... Gdy był u nas po raz pierwszy, leżałaś na migrenę czy fluksyą... Pan Teofil Różyc; panna Teresa Plińska, towarzyszka moja, niegdyś nauczycielka mojej córki, gdy ta była malutką... Wszakże to drugi raz dopiero mam przyjemność widzieć pana w domu naszym?
— Tak, pani — z wytwornym ukłonem odpowiedział zapytany, — i winszuję sobie, żem w tej pustej okolicy znalazł dom taki jak państwa. Zawdzięczam to panu Kirle, który mię pod tym względem oświecił...
— Pan Kirło jest w każdym wypadku najlepszym sąsiadem i przyjacielem naszym.
— Ja jestem zawsze najlepszym z ludzi i tylko... niepoznanym.
— W domu naszym przynajmniej znajdujesz pan najzupełniejsze uznanie...
Kirło ukłonił się z galanteryą i wdzięcznością, ale dodał:
— Nie u wszystkich, niestety, mieszkańców tego domu...
— Ależ nie! ii wszystkich! któżby?...
— Panna Marta, naprzykład, nie uznaje mnie, — z komiczną żałością skarżył się Kirło.
— O, Marta... Ona taka biedna, zgorzkniała, popędliwa...
— Panna Justyna...
— O, Justynka! ona tak jest oryginalną...
— Mąż pani...
— Mąż mój! zajęty... nietowarzyski... zawsze tylko o gospodarstwie swojem i o interesach..
Powstała i zwróciła się do Teresy Plińskiej, która w tej chwili z zachwyceniem przypatrywała się błyszczącym binoklom w cieniu siedzącego gościa.
— Tereniu, daj mi trochę wody i proszek bromowy, bo czaję nadchodzący globus.
Teresa poskoczyła ku toalecie i w mgnieniu oka podała towarzyszce żądane przedmioty. Pani Emilia, delikatnie, z wdziękmm, ujęła jedną ręką kryształową szklankę, drugą, proszek zamknięty w dwu okrągłych opłatkach i, jakby tłómacząc się z czynności, której dokonać miała, rzekła do nowego sąsiada:
Globus hystericus... dokucza mi bardzo, szczególniej kiedy się czemś wzruszę... zmartwię..,
Tu połknęła proszek. Miała tyle powabu, gracyi przy połykaniu lekarstwa, ile go ma wyćwiczona tancerka w przybieraniu zalotnej pozy. Jednak widać było, że cierpiała naprawię, ręką dotykała piersi i gardła, w których czuła nieznośne duszenie.
— Czy świeże powietrze ulgi pani nie przynosi? — ze współczuciem zapytał Rożyc. — Może pani okno otworzyć rozkaże?
— O, nie, nie! — z żywem przeczeniem zawołała cierpiąca kobieta; — ja się tam lękam wiatru, przeciągów, słońca... Od wiatru dostaję zawrotu głowy, od ciągów — newralgii, od słońca — migreny... Tereniu, proszę cię, podaj mi toaletowy ocet...
Kirło, cały nad nią schylony, z czułością szeptał:
— Cóż? czy lepiej trochę?... dusi ciągle? może przechodzi?
Teresa, podając ocet, schyliła się też nad towarzyszką:
— Początek migreny? prawda? Mój Boże! i mnie także zaczyna, głowa boleć...
Pani Emilia, nacierając skronie octem, cichutko szepnęła:
— Moja Tereniu, ta Marta nie wraca dotąd z kościoła... Jestem niespokojna o obiad... idź dowiedz się, czy nakrywają do stołu. Czemu ta Marta nie wraca?... Nie wiem czy gotują już dla mnie rosół... czuję, żenić innego dziś jeść nie będę mogła... Ach, ta Marta nie wraca...
Z żywością i gracyą podlotka Teresa biegła ku drzwiom, gdy te szeroko się otworzyły i do gabinetu wszedł mężczyzna wysoki, barczysty, siwiejący, z długim wąsem, ogorzałą twarzą, pomarszczonem czołem i ciemnemi wielkiemi oczami, w których na pierwsze wejrzenie nic więcej wyczytać nie można było nad troskę i prawie ponure zamyślenie.
Na powitanie gospodarza domu, Pana Benedykta Korczyńskiego, dwaj goście szybko powstali. Ręka, którą im na powitanie podawał, była wielką, od opalenia zgrubiałą. Zimno dotknął dłoni Kirły, a szczerszem nieco, choć obojętnem także, ściśnięciem objął białą i gładką jak atłas, wypielęgnowaną i wychudłą rękę — Różyca.
Teraz dopiero, gdy Różyc, witając pana domu, w świetle okna stanął, dokładnie obejrzeć było można powierzchowność jego arystokratyczną, jeszcze piękną, choć wyniszczoną i cierpiącą. Wysoki był i bardzo cienki, na małej i zgrabnej głowie fryzował włosy, dlatego zapewne, aby ukryć tworzącą się nad czołem łysinę. Twarzą jego, o rysach prawidłowych i delikatnych, skórze białej i gładkiej jak welinowy papier, wstrząsały co chwila nerwowe drgania, przebiegające czoło i brwi... Od pierwszego rzutu oka poznać w nim można było człowieka bardzo światowego, przez fizyczną może słabość łagodnego i z systemem nerwowym chorym. Gdy stanął obok silnego, barczystego, ogorzałego pana domu, dwie ich postaci przedstawiły sprzeczność tak wielką, jakgdyby każdy z nich urodził się i żył na innej planecie. Jedną tylko cechę mieli wspólną: obaj wydawali się smutnymi. Korczyński, wielką swoją ciemną ręką pociągając w dół długiego wąsa, usiadł przy oknie i, patrząc na żonę, rzekł:
— Dzieci niema! Od godziny już-by tu być powinny...
— O, ja także zaczynam być o to niespokojną, i zapewne dlatego czuję już nadchodzącą migrenę, — odpowiedziała pani Emilia, i zcicha, zwolna uwiadomiła gości o tem, że oczekuje przybycia na wakacyjne miesiące syna, kształcącego się w szkole agronomicznej, i córki, będącej na jednej z pensyi warszawskich.
Mówiła, że Witold okazywał zawsze zamiłowanie w gospodarstwie wiejskiem: snadź odziedziczył to po ojcu, — a Leonią wysłała na pensyą dlatego, że przy swojem słabem zdrowiu wychowaniem jej w domu pokierować nie mogła... Zresztą, jest to jeszcze dziecko, ma rok piętnasty...
Kirło, który o tem wszystkiem dawno już wiedział, usiłował zawiązać rozmowę z panem domu. Czynił to nawet z pewnem przymileniem, którem widocznie starał się przełamać jakieś lody lekceważenia czy urazy. Zacierając kościste ręce i mile uśmiechając się, rozpoczął:
— Pan dobrodziej nawet w święta około gospodarstwa pracuje...
— A tak — pociągając wciąż wąsa i posępnemi oczyma patrząc na przeciwległą ścianę, odpowiedział Korczyński, — dla nas — święta niema. I owszem, kiedy i parobcy świętują, najbardziej pilnować trzeba, aby głodem nie zamorzyli koni i bydła, albo dworu z dymem nie puścili...
Nie była to właściwie odpowiedź niegrzeczna, ale ton, jakim ją wymówiono, czynił ją obojętną i trochę rubaszną.
— Ale co się tycze tegorocznych urodzajów — rozpoczął znowu Kirło, — obiecujące są, bardzo obiecujące.
— A tak — odparł Korczyński, — nie wiem jak gdzie, bom od kilku miesięcy nie ruszył się z domu ani na krok, ale u mnie na polu wcale pięknie... Jeżeli zbiór i zwózka pójdą pomyślnie...
— Tysiączki będą, panie dobrodzieju, tysiączki będą z tego ślicznego Korczynka, — zachęcony i, do żartobliwego humoru swojego powracając, zawołał Kirło.
Korczyński podniósł głowę i z urągliwym wyrazem smutnych oczu popatrzył na sąsiada, cieszącego się przyszłemi jego „tysiączkami.”
— A ceny? — zapytał. — Czy żona pana dobrodzieja mówiła mu, jakie były, i pewno jeszcze na ten rok będą, ceny na zboże?
Kirło zmieszał się, ale wnet zatarł ręce i w śmiech uderzył:
— Jak Boga kocham — zawołał ze śmiechem, — żona moja jest tak zawziętą gospodynią, że do niczego mnie nie dopuszcza... do niczego... pod pantoflem siedzę... ale mnie z tem dobrze i jej także... bo i cóż, panie dobrodzieju, na tej nędznej folwarczynie mieliśmy oboje do roboty? Albo ja, albo ona... A ponieważ ona chciała...
Korczyński uśmiechnął się i zwrócił twarz w stronę, w której stała gotowalnia jego żony. Od tej gotowalni zaleciały go zmieszane zapachy toaletowego octu, ryżowego pudru i rezedowej perfumy. Pociągnął wąsa i, zwracając się do żony, rzekł:
— Możeby okneo otworzyć? straszny tu zaduch!
— O, nie! — łagodnie odpowiedziała pani Emilia, — wiesz o tem, że ja nie mogę siedzieć przy otwartych oknach...
— Głupstwo! — odparł Korczyński; — musisz chorować, w takim zaduchu siedząc.
Delikatna, cierpiąca kobieta spłonęła rumieńcem. Zawstydziła się rubaszności męża, okazanej wobec mało jeszcze znanego gościa. Spuściła powieki, dotknęła piersi i gardła, umilkła.
I wszyscy przez chwilę milczeli. Czuć było, że w zaduchu tego pokoju wszystkim zrobiło się duszno. Pani domu coraz bezwładniej chyliła się na swoim szezlągu. Kirło usłużnie posuwał ku niej wyszyte na kanwie poduszki; Korczyński długi wąs swój na gruby palec nawijał; binokle Różyca błyskały w cieniu ciekawie i jakoś drwiąco.
W tej chwili, kędyś z dołu, słyszeć się dały pluski wody i przeciągłe basowe wołania. Korczyński i Różyc jednocześnie spojrzeli w okno. Za oknem, za przezroczystą ścianą klonów, po błękitnym Niemnie płynęły tratwy, w mowie miejscowej „płytami“ zwane; jedna za drugą, pod ciemną ścianą boru wieńczącego wysoki brzeg rzeki, płynęły złote w słońcu, a stojący u steru „płytnicy,“ w białej odzieży, silni jak wodne olbrzymy, nadając rudlom ciężkie pół obroty, uderzali niemi po wodzie, która z wielkim pluskiem tryskała w perlistych kaskadach. Zarazem ludzie ci rozmawiali z sobą długiemi, basowemi krzykami, które obijały się o bór ciemny i wywoływały w nim głośne echa.
Po przeciwległem wybrzeżu, pod gęstym borem, chodzili ludzie różni, pojedyńczo i gromadnie, w szarych i białych ubraniach; gdzieniegdzie, nizko nad rzeką, skrzydlatemi punktami przelatywały rybitwy; w jednem miejscu rybackie czółenko kręto prześlizgiwało się pomiędzy płytami; w klonach szczebiotały szczygły, gwizdała wilga, zanosiła się od krzyku czeczotka. Świat cały stał w cudnej pogodzie, jak czara nalana błękitem i złotem.
— Piękna miejscowość — rzekł w zamyśleniu Różyc.
Korczyński wskazał mu ręką pracujących około rudli płytników.
— Ci ludzie nie mają także święta...
Różyc zdjął binokle i długą atłasową ręką powiódł po zmiętem i drgającem czole.
— Mnie się zdaje — rzekł, — że oni zawsze mają święto. Są zdrowi, silni... i jakiemkolwiek jest ich życie... żyć chcą...
— Może pan ma słuszność — po krótkim namyśle odpowiedział Korczyński. — Praca nieszczęściem nie jest; idzie tylko o grunt, na którym człowiek pracuje i o... skutki. Jeżeli co krok głową o mur uderzać się musisz i myśleć, że wszystko cokolwiek-byś zrobił... na dyabła zda się...
Machnął ręką i umilkł. Różyc cierpiącemi swemi, ale inteligentnemi, oczami z zajęciem spoglądał na ogorzałe, zorane czoła i w dół spuszczone wąsy obywatela.
— Do czego pan ostatnie słowa swoje stosujesz? — zapytał.
Zpod wysmukłych powiek duże piwne oczy Korczyńskiego podniosły się na twarz gościa i utonęły w niej wejrzeniem głębokiem i przejmującem.
— Jak pan myśli?... — zaczął i zawahał się z dalszem mówieniem. Ogarnęła go widoczna, a dziwna w tym silnym człowieku nieśmiałość. — Jak pan myśli? — zaczął znowu, — czy w teraźniejszych czasach ci nawet z nas, którzy pieniędzy nie marnują i jak woły, pracują, zdołają... to... tamto... tego...
Źrenice jego błyskały przelatującemi w nich iskrami; patrzał nagle w twarz gościa i, koniec wąsa do ust włożywszy, przygryzać go zaczął. Widać było, że Różyc nie wiedział dobrze ćo mu odpowiedzieć wypadało. Nad przedmiotem zaczepionym przez Korczyńskiego myślał zapewne niewiele; może też i obchodził on go niewiele.
— Któż to może przewidzieć? — zaczął. — Czasy są ciężkie. Ja zresztą te strony znam tak mało... świeżym przybyszem jestem...
— Nie o te strony idzie — żywo podjął Korczyński: — pod tym względem wszystkie strony u nas są sobie równe. Niechże mi więc pan powie przynajmniej, jak jest tam, gdzie pan mieszkałeś?...
Różyc, z niedbałym uśmiechem, choć z żywem drganiem czoła i brwi, odpowiedział:
— Osobiście przedstawiam przykład zasmucający.. Tamtejsze moje majątki są dla mnie stracone...
— Wiem o tem, ale to co innego! — zawołał Korczyński. — Pan z urodzenia byłeś wielkim panem... No, a to... tamto?... Obciąłbym coś wiedzieć o obywatelstwie średniem, takiem, naprzykład, jak ja, siedzącem na morgach ziemi kilkuset, tysiącu...
Światowemu i do wszystkiego przyzwyczajonemu człowiekowi odpowiedzi na pytania wszelkie zupełnie zabraknąć nie mogło: począł więc opowiadać o finansowym i gospodarskim stanie średnich majętności ziemskich nad Słuczą położonych, a czy opowiadał dokładnie lub niedokładnie, prawdziwie czy nieprawdziwie, o to widocznie nie dbał... Nie zajmował się tem bardzo żywo, może uważał to sprawozdanie za próżną dla siebie fatygę. Ale mówił płynnie, do wykwintnej polszczyzny mieszając trochę francuzkich wyrazów. W pewnych odstępach czasu zręcznie i grzecznie tłumił nerwowe poziewanie.
Zdala od okna, w przyciemnionym nieco rogu pokoju, prowadzono inną, znacznie cichszą, rozmowę. Kirło, ku gospodyni domu pochylony, mówił do niej półgłosem, naprzód z wyrazem ubolewania, a potem tak jowialnej żartobliwości, że na koralowe jej usta zwolna powracał uśmiech. Z wdzięcznem na sąsiada spojrzeniem, wyrzekła:
— Pan zawsze pocieszyć i rozweselić mię musisz... O! gdyby mi pana jeszcze zabrakło...
— Poco ma zabraknąć? — oburzył się Kirło, — kiedy już tyle lat...
Ukośne wejrzenie rzucił na pana domu, bardzo w tej chwili najętego rozmową z Różycem. Potem szare, błyszczące oczka jego wpiły się w delikatne policzki pani Emilii, a koścista ręka posuwała się zwolna ku jej ręce, która, nakształt listka lilii, spoczywała, na zwojach jedwabiu.
— Biedna pani! — szepnął, — już ja dziś muszę coś takiego zrobić, żeby panią rozweselić...
Za oknami, na błękitnym Niemnie ciężkie rudle wciąż uderzały w wodę, wywołując pluski perlistych kaskad; lekki wiatr szumiał w klonach i mieszało się z nim fruwanie ptasich skrzydeł. Na przeciwległem wybrzeżu, w ciemnym borze, ludność wiejska zbierała pewno poziomki lub zioła, bo w głębi boru odzywały się nawoływania:
— Ha! ho! hej! hop! hop!
Jednocześnie z wnętrza domu, ale zdala, jakby znad sufitu, osłabione odległością, słyszeć się dało granie na skrzypcach. Chwilami rozpoznać można było, że w górnej części domu ktoś z wielką precyzyą i umiejętnością grał jakąś wielką i trudną kompozycyą muzyczną.
Kirle te skomplikowane i pracowicie wywoływane tony skrzypiec, jakby coś na pamięć przywiodły. Uśmiechnął się filuternie, dłonią po kolanie uderzył, wybiegł przez drzwi do salonu prowadzące, szczelnie je za sobą zamykając.
W jadalnej sali dokoła długiego stołu ciężko, choć żwawo, krzątała się Marta Korczyńska, która przed kilku zaledwie minutami wróciła ze swojej dalekiej przechadzki. Wielki słomiany jej kapelusz leżał na jednem z krzeseł, a głowa, z cienkiem warkoczykiem przymocowanym z tyłu wielkim grzebieniem, pilnie schylała się nad nakryciami, stwierdzając porządek ich i czystość. Przyrządzała sałaty i kompoty, przynosiła butelki z winem, co chwila wybiegała, a powróciwszy, z brzękiem kluczów otwierała szuflady kredensowej szafy i, urządzając, ustawiając, przyozdabiając wszystko, pantoflami, wyszytemi w czerwone róże, głośno klapała o podłogę.
Dopomagał jej w tem gospodarskiem zajęciu jeden tylko kredensowy chłopak, przyodziany porządnie i żwawy, ale niedorosły i ślepo tylko rozkazy jej spełniający.
Cztery wiorsty uszła dziś tam i napowrót, nie odpoczywała ani minuty, a nie znać było na niej strudzenia. Chrząkała, kaszlała, gderała i napędzała małego lokaja, a pomimo ciężkości chodu i pedantycznej dokładności, z jaką spełniała rzecz każdą, zwijała się tak prędko, że w niespełna kwadrans stół już był na dziesięć osób nakryty i wszystko do obiadu przygotowane. Chłopak chleb krajał, a Marta wkładała go do serwet, kiedy z dalszych pokojów wbiegła do jadalnej sali Teresa Plińska, w ręce klasnęła i z wybuchem radości zawołała:
— A! pani już tu, panno Marto! i wszystko do obiadu przygotowane! Jakże to dobrze! pani Emilia była bardzo niespokojną...
— I, niepotrzebnie! — ofuknęła stara panna; — niech swoich robótek i swojego słabego zdrowia patrzy, a co się tycze domu, już do mnie to należy...
— To nic — szeptała Teresa — ale ona zawsze o wszystko jest niespokojna. I teraz dostała globusa i zaczęła już dostawać migreny...
— Naturalnie! a poziewania jeszcze nie dostała?...
— Jeszcze nie, chwała Bogu! — zupełnie seryo, i nawet z rzetelną dla Nieba wdzięcznością, odparła towarzyszka pani Emilii.
— A Benedykt w domu?
— W domu, tam, z gośćmi i żoną... Znowu gniewał się,, że pani i Justynka piechotą poszłyście do kościoła. Mówił, że w święta konie są niezajęte...
— To niech odpoczywają, a jak odpoczną, lepiej się potem do gospodarstwa zdadzą... Wieczna głupota... Czy to my księżniczki, żebyśmy pieszo chodzić nie mogły? Uf! nie mogę!
Kaszel ją porwał, ale trwał krótko, bo wstrzymywała się też z całej siły, i nagła myśl jakaś piorunem, zda się, uderzyła o całą jej istotę. Głośno klasnęła rękami i do okna poskoczyła.
— A dzieci jak niema tak niema! — zawołała.
Teresa tymczasem liczyła na stole nakrycia.
— Na dziesięć osób, jak mamę kocham, na dziesięć osób nakryto! — zawołała. — Czy więcej gości dziś przyjedzie? bo nas domowych sześć, a dwóch panów — to ośm... a tu na dziesięć... czy kto jeszcze przyjedzie?
— Dwóch konkurentów do ciebie przyjedzie! — z gniewną ironią krzyknęła Marta. — Alboż mało naczekałaś się jeszcze na nich?... No, to trzech będziesz miała odrazu! Pan Różyc już jest, a dwóch jeszcze przyjedzie...
Zaczęła śmiać się tak, aż łzy nabiegły do szyderskich, ognistych jej oczu. Teresa, zarumieniona trochę, dobrodusznie w twarz jej patrzała.
— Co też pani wygaduje! Pan Różyc... gdzie-by on tam mógł.. — taki wielki pan.. choć, doprawdy, tak jakoś patrzał... ej! oni wszyscy tacy... ci mężczyźni... Ale, naprawdę, kto więcej przyjedzie?... Moja droga pani, proszę mi powiedzieć: kto przyjedzie?
I szczupłemi ramionami swojemi z dziecinną prawie pieszczotliwością, objąć usiłowała grubą kibić i cienką, żółtą szyję towarzyszki. Ale ona gwałtownie wyrwała się z jej objęć.
— A. dzieci! — krzyknęła. — Toż Wicio i Leonia powinny już od godziny być tutaj... Może choć na obiad nadjadą...
— A, prawda — z widocznem uczuciem rozczarowania szepnęła Teresa, — zapomniałam...
— Zapomniała... zapomniała... — gniewnie, ku szafie kredensowej idąc, zamruczała Marta. — Może i matka zapomniała także... o dzieciach zapomniała... Co im w głowie? Romanse i apteka... Wieczną głupota!... a dzieci jak niema tak niema!... O, Boże mój, Boże! Żeby tylko nie jaki wypadek... bo z temi kolejami żelaznemi wszystko być może...
Znowu stanęła twarzą ku oknu, głową ze sterczącym wielkim grzebieniem trzęsła, a pęk kluczów głośno dzwonił w jej ręku.
W tejże chwili za przymkniętemi drzwiami sali jadalnej dało się słyszeć szybkie ze wschodów zbieganie, potem szamotanie się jakieś, mocowanie, dwa głosy męzkie, z których jeden zdawał się o coś nalegać, a drugi od czegoś wypraszać... Struna jakaś kilka razy brzęknęła... nakoniec, dalej już, w głębi domu, wybuchnął głośny śmiech Kirły... Marta, zapatrzona w szlak drogi zza rozwartej bramy dziedzińca widzialny, na szczególny hałas ten nie zwróciła uwagi; ale Teresa rzuciła się ku drzwiom i naprzód przez nie ciekawie głowę wychyliła, a potem, z cienkim i uszczęśliwionym chichotem, drobnym swoim, dziewczęcym krokiem, przez sień i salon pobiegła. W głębi salonu drzwi od pokoju pani Emilii otworzyły się głośno i zjawił się w nich Kirło, śmiejący się i ciągnący za sobą kogoś bardzo pociesznie w samej rzeczy wyglądającego. Był to staruszek średniego wzrostu, ale tuszy dobrej i w środku figury szczególnie wydatnie zaokrąglonej, z okrągłą też, białemi jak mleko wąsami ozdobioną twarzą. Wśród tej twarzy pulchne, rumiane usta uśmiechały się teraz z pełną pomieszania dobrodusznością, a błękitne jak turkusy oczy patrzały z wyrazem wstydu i zalęknienia. To zmieszanie i zalęknienie źródło swoje mieć musiało w ubiorze bardzo niestarannym, bo składającym się tylko z szerokiego, z kwiecistej materyi sporządzonego, szlafroka. Jedną ręką trzymając smyczek i zarazem powstrzymując od rozchylenia się poły szlafroka, drugą ten białowłosy i łagodny starzec przyciskał do piersi skrzypce. Przytem, broniąc się przeważnej sile, która go naprzód pociągała, usiłował wciąż cofać się i ramię swoje z dłoni Kirły wyrwać.
— Puść mnie pan... — szeptał i wykrzykiwał głośno, — jakże można?... Przy damach... w szlafroku...
Ale Kirło wciągnął go do pokoju, przyczem, do Różyca zwrócony, perorować zaczął:
— Przedstawiam nowemu sąsiadowi naszemu najznakomitszego muzyka okolicy naszej... przepraszam! Litwy... a może i Europy... Zaniedbany ubiór jego przebaczą mu nawet damy, jako artyście... Od urodzenia podobno aż do dnia dzisiejszego pracuje nad muzyką... Majątek, panie, przepracował... Ależ gra za to... gra...
— Puść mnie pan... przy damach... przy nieznajomym człowieku... — wypraszał się i, w celu wyrwania się, nowe, a coraz śmieszniejsze, wysilenia czynił staruszek.
Nieznajomy człowiek, czyli Różyc, ze zdumieniem na tę scenę patrzył, i nie tylko nie śmiał się, lecz delikatne wargi jego przybrały wyraz niesmaku. Korczyński, snadź oswojony z dobrym humorem Kirły i jego objawami, spoglądał przez okno na klony i rzekę; p. Emilia i Teresa śmiały się: pierwsza cichutko i z niejakiem zawstydzeniem, druga głośno i z rozkoszą. Kirło, zachęcony powodzeniem wobec dam, a na obecnych mężczyzn nie zważając, z komicznemi gestami i minami, dalej prawić zaczynał:
— Idę sobie na górę, aby naszego kochanego artystę odwiedzić... słyszę: gra! Dobrze, myślę, niechże przyjdzie zagrać dla nas... Wymawia się, że nie ubrany... Co tam! tem lepiej; artyści podobno, panie, zawsze nieubrani i nieumyci...
Wtem zza pleców szamocącego się i już widocznie udręczonego starca wysunęła się młoda kobieta, w czarnej sukni, wybornie uwydatniającej jej silną i zgrabną kibić. Wyprostowana była i głowę otoczoną czarnym warkoczem podnosiła wysoko. Wśród śmiałej twarzy szare jej oczy wydawały się teraz prawie czarnemi i w twarz Kirły cisnęły płomienie gniewne.
Nie spojrzawszy na nikogo z obecnych, zwróciła się ku otwartym drzwiom salonu i zawołała głośno:
— Mars! Mars!
Na to wołanie zjawił się w progu pies myśliwski, ulubieniec pana domu, wielki czarny ponter. Kobieta krótkim gestem ukazała go Kirle.
— Oto jest Mars — rzekła; — wybornie umie on — warować, aportować i przez kij skakać... Zawołałam go tu dla zabawy z panem!
Głos jej trochę drżał, usta zbladły i z oczu znowu trysnęły płomienie. Powoli jednak i łagodnie ujęła ramię starca.
— Chodź, ojcze! — rzekła.
Kiedy wyprostowana, z podniesioną głową i bladym, lecz niezmąconym, profilem, prowadziła przez wielki salon siwowłosego, trochę przygarbionego i skrzypce swoje do piersi przyciskającego starca, przypomnieć mogła Antygonę...
— Wspaniała! — zza binokli swoich, ścigając ją spojrzeniem, szepnął Różyc.
Kirło nie zmieszał się ani na chwilę i z nowym grymasem.szeptał do ucha Teresy coś, od czego rumieniła się i najmilszym uśmiechem rozjaśniała jej twarz okrągła, w owalną ramę chusteczki ujęta. Korczyński motał wąs na palec, i parę razy, do siebie więcej niż do innych, przemówił:
— Dzieci niema! dziwna rzecz! dzieci niema...
Różyc nie mógł długo w osamotnieniu zostawać gospodyni domu. Więc też z wyrazem współczucia zapytał jej: czy na nerwy przeważnie choruje? — a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, z żywszą jeszcze sympatyą mówić zaczął o gólnem teraz usposobieniu do chorób nerwowych i trudności znalezienia na nie radykalnego lekarstwa.
— Co do mnie — rzekł — znam jednę tylko paliatywę, która niechybnie o wczesną śmierć przyprawia, ale chwilowo przynajmniej zaspokaja potrzebę wrażeń i daje zapomnienie... o wszystkiem...
Pani Emilia jak do modlitwy ręce złożyła.
— O, cóż to jest? — zawołała.
— Morfina, — z niedbałym uśmiechem szepnął gość.
Ze zniechęceniem ręką skinęła.
— Nie, — rzekła zcicha; — mnie się zdaje, że jedynem lekarstwem pewnem byłoby zadowolenie wyższych potrzeb istoty naszej, potrzeb serca... wyobraźni... szlachetnych gustów... Ale któż jest tak szczęśliwy, aby mógł spełniać wszystkie marzenia swoje, aby dysonanse życia nie zatruwały mu ducha i ciała?..
— Bywają ludzie, którzy spełniają wszystkie swoje marzenia i od zbytku tego szczęścia... stają się nieszczęśliwymi... — z ledwie dostrzegalną ironią odparł gość.
Znowu się drzwi od salonu otworzyły z łoskotem i zjawiła się w nich na oka mgnienie wielka postać Marty.
— Dzieci jadą! dzieci.... jadą!... — krzyknęła grubym, ochrypłym głosem i wnet jak wicher rzuciła się w kierunku sieni.
W uszach obecnych zabrzmiał tylko głos jej, jakąś ogromną radością nabrzmiały, a w oczach wionęły końce mantyli i zamigotały czerwone róże pantofli.
Korczyński, jakby wybuchem jakiejś palnej materyi z krzesła poderwany, dwoma krokami przesadził pokój i zniknął. Pani Emilia bardzo powoli podniosła się z szezląga.
— Tereniu, droga moja... dajże mi płaszcz, rękawiczki, chustkę na głowę...
Teresa, w kilku fertycznych podskokach, podała żądane przedmioty i do przywdziania ich dopomogła. Petem zaczęła sama obwijać się ciepłym szalem, wsuwać na ręce trochę podarte rękawiczki, zawiązywać na głowie włóczkową chustkę.
Pani Emila postąpiła parę kroków.
— Tak, doprawdy, osłabiona dziś jestem — zcicha zaczęła, — że nie wiem... czy zdołam wyjść na spotkanie moich dzieci...
Ręce jej, wspierające się o stół, drżały, i słychać było niemal przyśpieszone bicie jej serca. Nie udawała: była istotnie bardzo zdenerwowaną i słabą.
Kirło pośpieszył z podaniem jej ramienia. Wsparta na niem, szła przez salon jak wiotka trzcina, chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu.
Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób, na której czele stał Korczyński, do niepoznania prawie zmieniony, bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach, prawie bez zmarszczek na czole, z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem. Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe, ogniste rumieńce; źrenice jej, patrzące na drogę, śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny, przygasły i zwilgotniały. Zwiędłemi, uśmiechającemi się usty cichutko szeptała:
— Aniołki! koteczki! robaczki moje!
Każdy-by odgadł, że ci, których tu witać miano, rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi. W głębi ganku, u samych drzwi wchodowych, Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel, na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia. Do Teresy szepnęła:
— Trochę laurowych kropli, moja Tereniu...
A do Kirły:
— Wróć pan do pana Różyca... niepodobna przecież, aby zostawał sam jeden...
Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka, z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi: wysmukły, złotowłosy chłopak i niedorosła zgrabna panienka. Wybuchnęły pocałunki i zapytania; głosy zmieszały się... Słychać było huczenie Marty, śmiech podlotka, szybką mowę młodzieńca, spazmatyczne łkania pani Emilii, piskliwe wykrzyki Teresy, przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju.
Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu. Mało ich ona obchodziła.
Nagle Różyc, twarz od okna odwracając, zapytał:
— Któż to jest ta panna Orzelska?
Kirło wybuchnął śmiechem.
— Oho! wpadła panu w oczko, co? Nieszpetna, co prawda, ale dla mnie niesympatyczna... zimna... rubaszna... oryginalna...
Wzruszył ramionami i usta wydął.
— Gusta są różne — flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swoich pięknych paznogci.
— Biedna? bez posagu? — zapytał po krótkiej chwili.
— Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta... cóż to za posag!... Wcale posagu nie ma... a dumna przytem jak księżniczka i zła jak szerszeń...
— Zauważyłem to właśnie przed chwilą... — odparł p. Różyc.
Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.
— Z temperamentem dziewczyna... — dodał.
Kirło błyszczącemi, świdrującemi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.
— Ej! nie zapalaj się pan tak prędko! — zawołał. — Temperament! temperament! Był, ale już wywietrzał..
Czarne wązkie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonemi i ufryzowanemi włosami. Zupełnie jednak obojętnym, a nawet żartobliwym, głosem zapytał:
— Coż tam takiego było?
Kirło znów stał się filuternym.
— Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego? tego malarza... którego spotkaliśmy u Darzeckich?...
— Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu... Zona jego ładna, mała blondynka... Cóż więc?
— No... on i panna Justyna...
— Romans?... — dorzucił pan.
— I jaki! — wybuchnął Kirło.
— Już z żonatym?
— Ale gdzież tam!... od dzieciństwa prawie... jak zwykle pomiędzy kuzynkami...
— A! dlaczegóż więc?...
— Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tem być nie mogło... Familia... i on sam...
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wązki korytarz, z dwoma, naprzeciw siebie otwierającemi się, pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i, wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącem na stole podługowatem pudle. Czyniąc to, zcicha i trochę szorstko rzekła:
— Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żartować z siebie?
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
— Poco ja to mówię! Tyle już razy prosiłam... przekładałam... Nic nie pomaga... i... nic nie pomoże!...
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła wody do miednicy nalewać. Stary, w roztwartym szlafroku i zupełnym zresztą negliżu, stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.
— Widzisz, moja Justysiu — zaczął, — żebyś ty wiedziała, jak to trudno... zresztą... cóż to szkodzi!
— O! — zawołała — właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł...
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary tymczasem drobnemi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzedniem miejscu złożyła.
— Trzeba się ubierać, ojcze! zaraz zawołają do stołu...
— A! do stołu! — powtórzył stary. — Dobrze... dobrze... bo już i głodny jestem... A niewiesz tam czasem, co na obiad będzie?...
— Nie wiem, — odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.
— Wszystko gotowe, ojcze...
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał.
— A może-bym ja trochę jeszcze pograł?
— A obiad? — zapytała Justyna.
— A, prawda... obiad! Pewno dziś co smacznego dadzą, bo goście są... Pytałem się nawet panny Marty z samego rana: co tam na obiad będzie? ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi! Burknęła... chrząknęła... czchnęła i na dół poleciała... wypiłem więc tylko kawę z sucharkami i troszkę szynki zjadłem, a już na dół nie chciało się chodzić... grałem sobie... Szynki w tym roku doskonale urządziła... i sucharki jej zawsze doskonałe... w ustach topnieją... caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i zabrał się do robienia toalety. Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca. Stary zachmurzył się.
— Otóż to — zaczął gderliwym tonem, — jak tylko goście przyjadą, albo co tam innego stanie się, Franek u mnie ani nosa nie pokaże... Jeden ten chłopiec do wszystkiego... i przy kredensie, i do stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi... Do czego to podobne, aby w takim domu... nie było komu wody podać i surduta oczyścić?
— Już oczyszczony! — odpowiedziała Justyna.
— Oczyszczony... oczyszczony... — gderał stary, — a któż go oczyścił? ty sama! Czyż to pięknie, aby panienka surduty czyściła?... do czego to podobne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
— Jak ja ztąd wyjdę — rzekła, — ojciec znowu grać zacznie...
— A może... — odparł stary; — to i cóż?
— Teraz nie można — odrzekła, — bo jak na obiad zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany... lepiej może pudło na klucz zamknąć...
— No, no! nie zamykaj... Nie zamykaj!...
Nic już nie odpowiadając, zakręciła mały klucz w zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnem, lecz dostatecznem, stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna stanęła przed otwarłem oknem i, rozplótłszy warkocze, powolnym ruchem rozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas rannej przechadzki wplątały się były zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny... Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy przepłynęły, rybackie czółna znikły; samotność zalegała płynące błękity wody, nad któremi, czasem tylko, w olśniewającej światłości słonecznej, szybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy. Na cichą wodę wypłynęła łódź mała, od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad wodę pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności, która tu i owdzie wybijała się na powierzchnię kępami okrągłych liści i żółtych kwiatów wodnych lilii. Drugi, wysoki, w stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę, zataczajacą dokoła łodzi koliste brózdy. Justyna spostrzegła, że ten przewoźnik, wstrzymawszy nieco ruch wiosła, z podniesioną twarzą patrzy chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w otwarłem oknie. Potem, gdy już łódź przybiła do brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeciwległe wybrzeże, stanął i znowu w tym samym kierunku spojrzał; ale wnet, nakształt górskiego jelenia, prędko i zręcznie wbiegać zaczął na wysoką, piaszczystą ścianę. Od chwili do chwili zatrzymywał się i podaniem ręki, albo podłożeniem dłoni pod łokieć, dopomagał towarzyszowi, który wstępował na górę znacznie po wolniej, z trudnością, z przygarbionemi trochę plecami i pochylonym karkiem. Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany był w krótką i zgrabną siermięgę, zielonemi taśmami przyozdobioną; drugi miał na sobie długą kapotę, a na ułowię, pomimo gorąca, wielką baranią czapkę. Wkrotce obaj zniknęli za pierwszemi drzewami boru. Ale, zaledwie zniknęli, z boru wybuchnęła i pod same, zda się, obłoki wzniosła się pieśń męzkiego silnego głosu:

— „Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna
Jak różowy kwiat.
Oczy zapłakała, ręce załamała:
Zmienił się jej świat.
Czego ty plączesz, czego narzekasz,
Dziewczyno moja?...

Głos śpiewającego oddalał się, oddalał w głębokości boru i przycichał, a natomiast z boru ozwały się powitalne, czy wzywające, wołania:
— Hu! ho! hej! hop! hop!
Ktoś basowym głosem przeciągle wołał:
— Jan-ku! Jan-kul bywaj! a by-waj!
Jakaś kobieta, cienkim i ostrym głosem, u samego brzegu lasu na skoczną nutę zaśpiewała:

— Kiedy cię śpiewam, luby walczyku,
Myślę o moim miłym chłopczyku...

I urwała, a cisza, razem ze światłością słoneczną, stanęła znowu, niezmącona, od samego nieba do ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.