<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Nazajutrz wiele naraz gości Korczyn nawiedziło. Naprzód w dość wczesnej przedpołudniowej godzinie przed gankiem domu stanął zgrabny koczyk, z którego, w najmodniejszym płaszczu i fantazyjnym kapeluszu, wyskoczył Zygmunt Korczyński i kredensowego wyrostka, który na spotkanie jego wyszedł, niecierpliwie o stryja zapytywał. Benedykt był w domu, i zaprosił synowca do gabinetu, w którym też wnet słyszeć się dała wielce ożywiona rozmowa, przez trzy głosy prowadzona. Zygmunt dowodził czegoś rozdrażnionym głosem, nalegał i prosił. Szło mu o to, aby Benedykt przekonać usiłował panią Andrzejową o konieczności wydzierżawienia, jeżeli już nie sprzedania, Osowiec i wyjechania z nim za granicę. On, z żoną, za parę miesięcy wyjechać postanowił, ale żal mu matki i ma niejaki skrupuł pozostawiać ją samotną i w stanie ostrego, jak mówił, nerwowego rozdrażnienia.
Benedykt o dawaniu podobnych rad bratowej słuchać nie chciał, wręcz odmawiał, i synowca z powagą upominał. Witold wybuchał, mówił prędko, zdając się stryjecznego brata o czemś przekonywać i o coś go błagać.
W niespełna godzinę po przybyciu Zygmunta, zgrabną nejtyczanką i pięknemi końmi, do Różyca należącemi, nadjechał Kirło. Przybywał widocznie od bogatego kuzyna, z Wołłowszczyzny. Nie wiedzieć dlaczego, dla facecyi zapewne i rozśmieszenia stojącej na ganku Leoni, na palcach i chyłkiem do sieni wszedłszy, płaszcz, naśladujący te, które tego lata nosili Darzecki i Zygmunt, na wieszadłach umieścił, do Leoni się zwrócił i, z palcem uroczyście podniesionym, cicho zapytał:
— A panna Justyna śpi?
Dziewczynka odpowiedziała, że Justysi dziś jeszcze nie widziała; ale zapewne oddawna już nie śpi, szyje może, albo ubiera się do zejścia na dół.
— Niechże nic ciężkiego na siebie nie kładzie — szepnął gość, — aby jej lekko było pod sufit skakać...
Leonia szeroko oczy otworzyła.
— Dlaczegóż to Justysia skakać dziś ma aż pod sufit?
— Z radości, panno Leoniu, z radości! — uśmiechał się Kirło. — Zobaczy panna Leonia jaka to radość dziś tu panować będzie, a potem... weselisko nastąpi... weselisko!....
Zatarł ręce i poprosił dziewczynki, do najwyższego stopnia zaciekawionej, aby go matce oznajmiła. Pani Emilia, zaledwie przed kwadransem obudzona, piła w łóżku kakao, lecz, dowiedziawszy się o przybyciu miłego sąsiada, prosić do buduaru kazała, a sama pośpiesznie i ze staraniem, w biały, długi, bufami i koronkami okryty negliż przyoblekać się zaczęła.
Kirło, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z wydętym przodem koszuli, z tryumfującą postawą i tajemniczym wyrazem twarzy, przez salon przechodził.
Nakoniec podjechała pod ganek bryczka, prosta trzęsąca bryczka, przez parę fornalskich koni ciągnięta, z parobkiem w szermiędze na kozłach, znaczną liczbą istot różnej płci i wieku napełniona. Napełniali ją: kobieta z głową i twarzą białym muślinem owiniętą, podrastająca dziewczynka w słomianym kapeluszu, dwaj chłopcy w szkolnych bluzach i śniade czarnowłose, czteroletnie dziecko. Benedykt i Witold, przez okno poznawszy Kirłową, na spotkanie jej wybiegli. W sieni, woalkę z głowy odwijając i gromadkę swę ukazując, Kirłowa, bardzo zmieszana, mówiła:
— Przepraszam, bardzo przepraszam, że taką gromadą przyjeżdżam, ale u Teofila dwa dni bawiliśmy wszyscy, i ztamtąd jedziemy. Na półgodzinki tylko zajechałam, aby moją Marynię zabrać i o ważnym interesie pomówić.
Pomimo zmieszania widocznie czemś uradowaną była: ku małej Broni, która zaraz po wysadzeniu jej z bryczki chwyciła fałdy starej jedwabnej sukni matczynej, pochyliła się, twarz jej chustką z pyłu otarła, rozczochrane włosy, o ile się dało, przygładziła i, na ziemi przysiadłszy, związywała tasiemki nowych widocznie bucików.
Gdy podniosła się z ziemi, Benedykt z uprzejmością do salonu ją zapraszał. Widocznem było, że dla tej kobiety miał wiele szacunku, a może i współczucia.
Ale Kirłowa wymawiać się zaczęła. Wiedziała, że panią Benedyktową fatygują wszelkie rozmowy i wizyty: uprzykrzać się więc nie chciała; przybyła tu zresztą na pół godziny dla zabrania córki i pomówienia o interesie z gospodarzem domu i Justynką. Do nich dwojga tylko interes miała: więc możeby gdzie na stronie, w jakim pokoju...
Benedykt ukazywał jej swój gabinet, ale w tejże chwili ze wschodów zbiegła najstarsza córka Kirłowej, która od dni kilku bawiąc y Korczynie z Martą i Justyną, w pokoju na górze mieszkała. Świeża, wesoła, rzuciła się matce na szyję i rozszczebiotana zaraz opowiadać zaczęła, jak wybornie bawiła się na weselu, mówiła, o tańcach, w których udział brała, o śpiewach na Niemnie i t. d.
Kirłowa z rozrzewnieniem na nią patrzyła, dłonią gładząc jej jasne włosy.
— Pierwszy raz w życiu rozstałyśmy się na tak długo — rzekła, zwracając się do Benedykta; — ale to dobrze, że dziecko zabawiło się trochę. U nas w Olszynce życie bardzo jednostajne i pracowite, a młodość rozrywki potrzebuje...
Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy na wschodach ukazała się Justyna i, szybko ku Karłowej podbiegłszy, w rękę ją pocałowała. Oddawna już okazywała jej zawsze niezwykłe uszanowanie i sympatyą, mówiąc, że spostrzega w niej żywe podobieństwo do swej wcześnie utraconej matki. Ale dziś twarz młodej panny była tak rozpromieniona, taki wyraz pogody i szczęśliwego rozmarzenia okrywał jej śniade czoło i napełniał oczy, że Kirłowa z uwagą popatrzyła na nią i, szyję jej obejmując, do ucha szepnęła:
— Domyślasz się z czem przyjechałam... i wszystkie chmurki na suche lasy od ciebie frunęły! Cieszę się... o, jak cieszę się! Tak szczerze pragnę twego szczęścia i jeszcze czyjegoś... czyjegoś!
Justyna nic nie odpowiedziała, tylko filuterny uśmiech przemknął jej po ustach i w źrenicach.
— A teraz, dzieci! — ku swojej gromadce zwróciła się Kirłowa, — ruszajcie do ogrodu! Nim ja z panem Benedyktem i Justynką rozmówię się, popatrzcie sobie na śliczny korczyński ogród. Tylko cicho, grzecznie, nie hałasować, bo to-by pani Benedyktowej przykrość zrobić mogło!
Chłopcy ruszyli się zaraz, Rózia małą Bronię za rękę wzięła, chcąc i ją uprowadzić. Ale dziecko, przerażone oczy ku siostrze zwracając, obu już piąstkami spódnicę matczyną pochwyciło.
— Ja tu... ja z mamą! — z koralowych ustek wydobyła się prośba żałosna.
Kirłowa ramionami ruszyła.
— Niech już zostanie... co z tym czarnym rozczochrańcem robić? Zresztą, takie to jeszcze małe i głupie, że wszystko przy niem mówić można. Nic nie rozumie i nic nie powtórzy najpewniej!
Gromadka, z najstarszą Marynią na czele, ku ogrodowi ruszyła. Przez salon przechodzili wszyscy na palcach, bo zamknięte drzwi od pokoju pani Emilii sprawiały na nich rodzaj groźnego i uroczystego wrażenia. Witold, który dnia tego po raz pierwszy młodziutką przyjaciółkę swoję zobaczył, do ogrodu też za nią pobiegł. Zygmunt, niedbale ręce w tył założywszy, powoli, sztywnie, po pustym salonie przechadzać się zaczął.
W gabinecie Benedykta Kirłowa przy stole, na którym leżało kilka książek Witolda, usiadła; u kolan jej przykucnęła Bronia, której różowa sukienka i śniade, nagie ramiona wypukłe odrzynały się na tle czarnej matczynej sukni. Justyna obok, a gospodarz domu naprzeciw miejsce zajęli.
Zaledwie przecież Kirłowa, ze zmieszania i ze wzruszenia aż po brzegi jasnych włosów zarumieniona, kilka słów wybąknąć zdołała, we drzwiach stanęła pani Emilia, białym, długim, koronkami okrytym peniuariem „opłynięta“, i w szczególny sposób ożywiona. Za nią ukazał się Kirło, z kapeluszem w ręku, uśmiechniony, tryumfujący; z za niego zaś, z miodową błogością w błękitnych oczach, z plastrem na szczęce a jesiennym kwiatkiem w rudym warkoczu, wysunęła się Teresa. Podlotek zaś, zgrabny, ufryzowany, wystrojony, z bladawą twarzyczką, od kilku już chwil w kątku niepostrzeżenie przykucnąwszy, szeroko z ciekawości oczy otwierał.
Gospodyni domu, ze zwykłą sobie słodyczą powitawszy gościa, opuściła się na stojący u biurka fotel mężowski.
— Mam nadzieję — zcicha i tonem prośby przemówiła, — że państwo pozwolicie mi wziąć udział w swojej poufnej rozmowie. Wiem, że idzie tu o los Justynki, który mnie także obchodzi...
Teresa, nie mówiąc nic, w nieśmiałej postawie za przyjaciółką stanęła. Wszakże tu mowa o miłości być miała! Wszak tu o miłość szło! Wiedziała o tem, i postawą, wejrzeniem, splecionemi dłońmi błagać zdawała się, aby jej ztąd nie oddalano. Kirło we dwoje giął się przed Justyną i tak mocno usta do ręki jej przylepił, że aż ją cofnąć musiała.
Kirłowa, tem powiększeniem się towarzystwa do najwyższego stopnia już zmieszana, rumieniła się i niespokojnie poruszała na krześle. Po chwili jednak, używając całej odwagi i energii, głośno przemówiła:
— Moi państwo! tego, z czem przyjechałam, w bawełnę obwijać nie będę. Prosto z mostu najlepiej. Posłem jestem. Kuzyn mój, Teofil Różyc, prosi przeze mnie o rękę Justynki. Osobiście nie oświadcza się dlatego, że to-by go zanadto wzruszyło i zdenerwowało, a przytem nie jest pewien jaką odpowiedź otrzyma; ale jeżeli tylko będzie ona pomyślną, natychmiast sam przyjedzie... natychmiast!
Nikogo słowa te nie zadziwiły, bo wszyscy już je przewidywali. Pani Emilia jednak splotła śliczne swoje ręce i słabym głosem zawołała:
— Co za szczęście dla Justynki! Jakże piękne, szlachetne, wzniosłe jest postępowanie pana Różyca!
Teresa wydawała się w niebobraną; Kirło, na krześle siedząc, naprzód nieco podany, postawą, oczami, uśmiechem cieszył się i tryumfował. Na twarzy Justyny najlżejsze nie odbiło się wzruszenie; powieki miała spuszczone i na ustach zamyślenia uśmiech.
Kirłowa, po chwilowem milczeniu znowu na odwagę się zebrawszy, mówiła dalej:
— Teofil szczerze sobie upodobał Justynkę, i zdaje mi się, że krok, który czyni, najlepiej tego dowodzi. Jestem pewna, że byłaby z nim szczęśliwą, bo to złote serce i głowa też nie byle jaka... Jednak, nim przyrzekłam, że tu posłem od niego zostanę, otwarcie i stanowczo mu powiedziałam, że wszystko o nim Justynce powiem, całą prawdę... Jeżeli, o wszystkiem wiedząc, zgodzi się tego biedaka wyratować i uszczęśliwić, to dobrze; jeżeli nie, to cóż robić? Ale ja oszukiwać nikogo, za żadne skarby świata, nie mogę. Teofil zgodził się, a nawet prosił mię, abym Justynkę o wszystkiem uprzedziła...
— Cóż? burzliwa przeszłość? zmarnowany majątek? — tonem zapytania rzucił Benedykt . Kirło usta krzywił, ręką znaki niezadowolenia dawał, pomrukując:
— Niepotrzebnie! niepotrzebnie! głupie skrupuły!
Na twarz Kirłowej wystąpił wyraz wielkiego zmartwienia. Zmąconemi oczyma po obecnych wodziła. Widocznem było, że wołałaby przed mniejszą znacznie kompanią mówić; nie było jednak rady: wszyscy obecni znajdować się tu mieli prawo.
— Nie, — odpowiedziała na zapytanie Benedykta; — nie to wcale! Majątek jest jeszcze piękny, można powiedzieć: wielki, a przeszłość... no! co było, a nie jest, nie pisze się w regestr. Jaką ona była, to była, ale żałuje on jej teraz i wyratował z niej jednak swoje złote serce. Jest rzecz inna... Teofil... Teoś...
Zająknęła się, zarumieniła ogniściej niż kiedykolwiek, i szeptem prawie dokończyła:
— Teoś jest mor... morfi... Boże! jakże się to nazywa? Zawsze zapominam!... mor... morfinistą!
Benedykt wielkiemi oczyma na nią patrzył.
— A toż co za dyabeł? — zapytał. — Nigdy nie słyszałem...
Cicho, jąkając się, z wielkim żalem Karłowa wyszeptała to, co o tym przedmiocie od kuzyna wiedziała, usprawiedliwiać go usiłując. Chorował bardzo przed kilku laty; zagraniczni doktorowie ten przeklęty zwyczaj mu zaszczepili...
Benedykt wąsa w dół pociągnął.
— Prosto z mostu mówiąc... pijakiem jest! — zauważył.
Kirłowa aż wstrzęsła się, tak ją wyraz ten zabolał. Ależ, doprawdy, on nie winien, że go ten wielki świat do tego doprowadził i wielka fortuna na takie pokuszenia i awantury naraziła. Pragnie wyleczyć się, próbował już nieraz, bo wstyd mu samego siebie i życia młodego żal... ale dotąd nie mógł. Chyba go kobieta, którą pokochał, uleczy... klin klinem wybijać najlepiej... Szczęśliwym się czając, nudzić się przestanie; domowe, porządne, regularne życie powróci mu zdrowie i chęć do zajęcia się majątkiem. Justynka prawdziwe zadanie siostry miłosierdzia spełniać przy nim może, jeżeli tylko zechce, jeżeli ją to, o czem się dowiedziała, nie zraziło...
Tu pani Emilia splecione ręce w górę wzniosła.
— Zrażać! o Boże! — zawołała. — To, o czem dowiedzieliśmy się, czyni pana Różyca bardziej jeszcze interesującym... obudzą jeszcze żywszą dla niego sympatyą, bo świadczy o naturze pragnącej wyrwać się z więzów szarej rzeczywistości, upajać się choćby snami o tem, co piękne, wzniosłe, poetyczne. Z takim człowiekiem dzielić życie, razem z nim kochać, marzyć...
— Może i upijać się! — mruknął pod wąsem Benedykt, którego oświadczyny te najmniej zdawały się zachwycać.
— To prawdziwe szczęście! — dokończyła pani Emilia.
— Doprawdy, od takiego szczęścia umrzeć można! — za poręczą fotelu zadzwonił cienki głosik Teresy.
— Fortuna pańska... nazwisko piękne... stosunki... co to i mówić! — z błogim uśmiechem szeptał Kirło.
Kirłowa zaś ze łzami w oczach zwróciła się do Justyny:
— Złote ma serce; kobietę poczciwą i przywiązaną ocenić i uszczęśliwić potrafi. Gdybyś ty, Justynko, wiedziała jaki on dla nas dobry! Inny, na jego miejscu, znać-by nie chciał ubogich krewnych, a on przyjacielem jest, prawie bratem i... dobroczyńcą nawet, bo wiesz? czemuż bym do tego przyznać się nie miała? bieda przecież wstydu nie czyni — chłopcami naszymi zaopiekować się przyrzekł i w szkołach za nich płacić... raz już, za jedno półrocze zapłacił... ale to nic nie znaczy — wobec serca i przychylności! Bronkę naszę bardzo lubi i czasem na rękach ją nosi... Onegdaj przyjechał do Olszynki i jak zaczął nas prosić; Przyjedźcie wszyscy do Wołłowszczyzny na parę dni przynajmniej! To też dwa dni bawiliśmy teraz u niego, całą gromadą, a jak on nas przyjmował!... O przysmaki i inne pańskie przyjemności mniejsza... ale sam usługiwał nam, z dziećmi bawił się, i chwilami tylko w tę swoję nieszczęsną apatyą wpadał... Złote serce i bardzo biedny człowiek... choć bogaty!
Wilgotne oczy otarła i, do Justyny zwrócona, wpół proszącym, a wpół zniecierpliwionym tonem, zapytała:
— Cóż, Justynko?
Co zdarzało się bardzo rzadko, pani Emilia wybuchnęła:
— Ależ, naturalnie, że Justynka przyjmuje... to cud prawdziwy... niespodzianka losu...
— To już chyba święty Antoni sprawił... — zadzwoniła Teresa.
— Ja zawczasu, zawczasu przyszłej pani Różycowej do nóżek się ścielę! — z nizkim ukłonem umizgnął się Kirło.
Benedykt milczał, wąs na palec zakręcał, aż z kolei zapytał:
— Cóż, Justynko? mówże!
Justyna podniosła powieki; była zupełnie spokojną i, przyjazne wejrzenie na Kirłową zwracając, z lekkim ku niej ukłonem zaczęła:
— Bardzo wdzięczna jestem panu Różycowi za jego uczciwe i zobowiązujące względem mnie postąpienie. Wiem jednak, że niemało namów i wpływów trzeba było na to, aby go do tego kroku nakłonić; domyślam się też, że niemało walczyć on z sobą musiał, nim się na ten krok zdecydował. Zupełnie to zresztą rozumiem. Ani położenie moje, ani wychowanie, ani przyzwyczajenia i gusta nie czynią mnie odpowiednią dla niego towarzyszką życia. Na wielką panią i światową kobietę nie mam kwalifikacyi żadnych, ani też żadnej do takiego stanowiska pretensyi...
— Tem więcej, tem więcej ocenić powinnaś to bohaterstwo miłości, — wtrąciła pani Emilia.
— Tem większy w tom cud Opatrzności boskiej! — zawtórowała Teresa.
— Wszystko to — zwrócona do Kitlowej kończyła Justyna — już-by mi przyjęcie tej ofiary, za którą, jednak wdzięczna jestem, niemożliwem uczyniło... Ale najważniejszą i stanowczo w tym wypadku rozstrzygającą rzeczą jest to, że od wczoraj jestem zaręczona...
Na chwilę dotknięci oniemieniem, wszyscy obecni jednogłośnie zawołali:
— Co? kiedy? jak? z kim? z kim?
Justyna powstała. Coś ją z krzesła podniosło i warem oblało.
— Z sąsiadem Korczyna, właścicielem kawałka ziemi w bohatyrowieckiej okolicy, z panem Janem Bohatyrowiczem! — wypowiedziała zwolna, głosem trochę od wzruszenia drżącym.
Teraz dopiero w obecnych uderzył grom zdumienia. Pokój napełnił się wykrzykami.
— Co to? jak to? kto to? Żartujesz! Ona żartuje! Pani żartuje!
Widać jednak było po Justynie, że nie żartowała wcale. Brwi jej ściągnęły się; z podniesioną głową, błyskającym wzrokiem po obecnych wodziła. Nakoniec Benedykt ręką machnął.
— A poczekajcież, państwo! — zawołał, — niech ja się jej o wszystko rozpytam!
Do siostrzenicy się zwrócił:
— Nie żartujesz, Justysiu? seryo mówisz? zaręczyłaś się naprawdę z jakimś Bohatyrowiczem? Pokazała mu swoję rękę.
— Widzisz, wuju, pierścionka matki mojej na palcu nie mam. Wczoraj mu go oddałam. Serce, ręka i przyszłość moja do niego należą.
Benedykt dziwnie jakoś czmychnął, coś zamruczał, na siostrzenicę popatrzył i znowu zapytał:
— Jakimże wypadkiem poznać się z nim mogłaś?
Trocha smutny uśmiech po ustach jej przebiegł; pilnie przez kilka sekund wujowi w oczy patrzyła.
— Prawda, wuju, że tylko wypadkiem my i oni poznawać się z sobą możemy!
— No, no! — mruknął Benedykt, — te filozofie co innego, a twój los co innego! Czy zakochałaś się w tym człowieku, ha? Naprawdę kochasz go?
Znowu jakby elektryczna iskra w serce jej uderzyła, płomień na czoło a wilgoć w oczy rzucając. Podniosła głowę.
— Kocham go z całego serca i jak w to, że żyję, wierzę, że jestem kochaną, — odpowiedziała.
Pani Emilii „zrobiło się niedobrze.“ Nagle i niespodziewanie globus do gardła podchodzić jej zaczął. Zdławionym głosem i z oczyma już łez pełnemi zawołała jednak:
— Justynko! jakto? ty taka dumna! ty, co przez dumę nic ode mnie przyjąć nie chciałaś, kiedy ja ciebie, jak wypadało, ubierać pragnęłam! Ty, co przez dumę najniewinniej żartować z siebie nie pozwalałaś! ty, odrzucasz teraz los świetny, wysokie stanowisko w świecie, a wyjść chcesz za chłopa... tak! za chłopa.... O, Boże! cóż to za tajemniczość! jakie zagadki serc ludzkich!
Justyna uśmiechała się.
— Zagadki w tem żadnej niema, — odpowiedziała. — Właśnie dlatego, że dumna jestem, nie chcę być wziętą za żonę przez wspaniałomyślność i bohaterstwo, przez cud Opatrzności, albo świętego Antoniego, z łaski, z namowy... Wolę zawdzięczyć byt i szczęście sercu człowieka, który mię kocha, i wspólnej z nim pracy...
— Androny! — zawołał Benedykt, — te wszystkie cuda, tajemniczości, zagadki, za grosz sensu nie mają! Podobała się paniczowi poczciwa i przystojna dziewczyna — cud szczególniejszy! Dziewczyna zakochała się w ładnym i może poczciwym chłopcu — także tajemniczość i zagadka! Wszystko to funta kłaków nie warte!... Co w tem jest rzeczywistego, moje dziecko — dodał zwracając się do Justyny, — to to, że może nie znasz dobrze tego życia, na które się decydujesz...
— Poznałam je zblizka i dobrze, mój wuju...
— Poczekaj! A praca! Czy ty wiesz jaka cię praca tam czeka?
Tym razem uniosła się.
— Ależ, mój wuju — z mocą odparła, — brak pracy właśnie był mi oddawna trucizną i wstydem! O, jakże wdzięczna jestem temu, który mię, pod nizki, ale własny, dach swój biorąc, daje nietylko zadowolenie serca, ale zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania na siebie i na innych!...
Oczy Benedykta miękły, rozjaśniały się, coraz cieplejszem wejrzeniem w twarzy krewnej tkwiły. Wahającym się przecież głosem zaczął jeszcze:
— No... a z tą... z tą niestosownością umysłową, jakże będzie?
— Niema jej, mój wuju; kto-by tu niestosowność tę znalazł, sądziłby z pozorów. Uczoną nie jestem, ani artystką; żadnych niepospolitych zdolności ani talentów nie mam, i tylko tyle rozsądną jestem, by to znać i wiedzieć. Z tego, co umiem, bez wahania i żalu odrzucę drobnostki, które ani mnie, ani, jak mi się zdaje, nikomu pożytku-by żadnego nie przyniosły. A jeżeli światła, z łaski twojej, mój wuju, otrzymanego, zostanie mi jeszcze trochę więcej niż on... niż oni go posiadają...
Wzruszenie głos jej zatamowało; ale z podniesionem i rozpromienionem czołem dokończyła:
— Z jakiemże szczęściem pomiędzy nich je wniosę!... o! z jakiem szczęściem trzymać będę nad nimi ubogą moją lampkę, aby im trochę widniej, jaśniej, weselej było!...
Benedykt wstał. Wąsa do góry podkręcał.
— Wy, młodzi, wszyscy jednak w jednę dudkę gracie! Ale — dodał — macie racyą... nie ma co mówić! macie racyą!
Pani Emilia uczuła kłócie w łopatkach, w boku, w piersi, i tyle tylko miała siły, aby zawołać:
— Tereniu! pomóż mi podnieść się, Tereniu!
Teresa pośpiesznie z fotelu wstać jej dopomogła i teraz ku drzwiom ją uprowadzała.
Kirło — co w wypadkach podobnych nie zdarzało się nigdy — ku osłabłej i rozbolałej gospodyni domu żadnego poruszenia nie uczynił. Jak do krzesła przykuty, jak skamieniały siedział, z ustami rozwartemi, z osowiałym wzrokiem. Nie rozumiał tego, co zaszło, co dokoła niego mówiono; poprostu, nie rozumiał. Nie mógł ani dziwić się, ani gniewać, ani oburzać, bo wszystkie myśli z głowy mu pouciekały, oprócz jednej, uporczywie po niej krążącej:
— Teoś Różyc harbuza dostał... on, Różyc, dziedzic Wołłowszczyzny, siostrzeniec księżny, harbuza dostał...
Ustami poruszył i zcicha wymówił:
— Teoś harbuza dostał...
Nakształt automatu wstał z krzesła i, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z otwartemi usty i osowiałym wzrokiem przez salon przeszedł. Otwierając drzwi od buduaru pani Emilii, znowu powtórzył:
— Teoś harbuza dostał...
Do salonu zaś z impetem wbiegał z ogrodu Witold. Przed kilku minutami niepostrzeżenie, leciuchno, Leonia z gabinetu ojca wyfrunęła, — przez salon przebiegając, kilkanaście słów wyszczebiotała do Zygmunta, który tam przy stole stare albumy i ilustracye przeglądał, — i z ganku zbiegłszy, w ogrodzie na cały głos wołać zaczęła:
— Widziu! Widziu!
Wszystko, co z kątka gabinetu wysłuchała, opowiedziała bratu, i tu zadanie swoje już spełniwszy, po wschodach na górę, do Marty frunęła.
Witold zaś, siostry wysłuchawszy, pędem do domu wpadł, Zygmunta w osłupiałej postawie pośród salonu stojącego minął i, do gabinetu wbiegłszy, Justynę za obie ręce pochwycił.
— Justynko! duszko! siostrzyczko! ja trochę spodziewałem się tego, ale tylko trochę, bo myślałem, że Buszmanka górę w tobie weźmie i pięknych tatuażów pożałujesz... Zdecydowałaś się więc tego zacnego chłopca uszczęśliwić, pracownicą drogiej ziemi naszej zostać, światło swoje pomiędzy braci swoich wnieść! Bravo! winszuję! cieszę się... ach! jakże się cieszę!
I porwawszy ją wpół, śmiejąc się, w ręce ją całując, dwa razy się z nią dokoła pokoju okręcił. Ale potem spoważniał i, ręce krewnej silnie w swoich ściskając, serdecznie w oczy jej patrzył.
— Pamiętaj, — rzekł, — że masz we mnie brata, nietylko z krwi, ale i z ducha. Wspólnikami i nawzajem pomocnikami sobie będziemy. Za przyjaciela i brata miej mię... miejcie mię oboje.
Benedykt, z ową pogodą, która od kilku dni pomarszczoną jego twarz łagodziła i wygładzała, na uniesienie syna patrząc, uśmiechał się.
— Facecya! facecya z tymi młodymi! — pod długim wąsem. mruczał. — Myślą, że świat do góry nogami wywrócą i cudów dokonają... a!
Smutek przyćmił mu oczy; ręką machnął.
— Cóż, Justynko? — odezwał się, — czy to niewzruszone postanowienie twoje?
— Tak niewzruszone — odpowiedziała, — że nic w świecie, nawet twoja wola, mój dobry wuju i opiekunie, odwieść mnie od niego nie zdoła.
Pochyliła się, w ręce go całując; on głowę jej do piersi przycisnął.
Wtedy i Kirłowa z krzesła się podniosła i mówić chciała, ale tym ruchem obudziła małą Bronkę, która, wstając, zaplątała się o rozwiązane tasiemki bucików i jak długa u stóp matki upadła. Ponieważ jednak zdarzało się jej to bardzo często, więc najlżejszego głosu z siebie nie wydając, na czworakach naprzód stanęła; potem całkiem wstała, i ciemne, drobne, obnażone ramiona szeroko rozkładając, z powagą wymówiła:
— Mamo, do domu!
Ale Kirłowa, wcale ani na upadnięcie jej, ani na objawione przez nią życzenie nie zważając, do Justyny podeszła i za ręce ją wzięła. Twarz miała całą w ogniu i łzach.
— Żal mi, wielki żal biednego i dobrego kuzyna mego! — zaczęła. — Jednak nie umiem kłamać: może i rozumnie postąpiłaś, dobrze wybrałaś... może i szczęśliwą będziesz...
Ucałowała ją serdecznie.
— Kiedy rozgospodarzysz się już w swojej chacie — cicho szeptała, — oddam ci moję Rózię... do twojej chaty ją oddam, aby ci pomocnicą i uczennicą była, a własnemi rękoma pracować przy ziemi uczyła się i przywykała...
Przez łzy się uśmiechała.
— A może z czasem znajdziesz tam dla niej, jak dla siebie znalazłaś, jakiego ładnego i poczciwego chłopca.
Jeszcze coś chciała Justynie do ucha szeptać, ale uczuła się za suknię pociągniętą. Mała Bronia u stóp jej śniade ramionka szeroko rozłożyła i ze zwróconemi ku niej, czarnemi jak węgle oczyma, z powagą powtórzyła:
— Kiedyż, mamo, ja chcę do domu!
Istotnie, Kirłowej pora było wracać do domu, gdzie ją różne zajęcia i kłopoty oczekiwały; musiała przytem dziś jeszcze choć na chwilę do Wołłowszczyzny zajechać: poszła więc z Witoldem do ogrodu gromadki swojej szukać.
Benedykt do odchodzącego syna zawołał:
— Powiedz tam komu, Widziu, aby Marty do mnie poprosił.
A do Justyny zwrócił się:
— Ojcu mówiłaś już o tem?
Nie miała jeszcze na to czasu, bo Orzelski późno wstawał i długo w swoim pokoju jadł śniadanie, a kiedy jedzeniem był zajęty, o niczem z nim rozmawiać nie było można.
— Idźże do niego teraz i powiedz... zawsze to ojciec! A ja z Martą pomówić muszę, rozpytać się!
Justyna przeszła pustą salę jadalną i kierowała się ku wschodom na górę prowadzącym, gdy usłyszała wymówione za sobą swoje imię. Obejrzała się i zobaczyła Zygmunta, który, u ściany stojąc, zwracał ku niej twarz, widocznie pobladłą i przerażoną.
— Czego sobie życzysz, kuzynie? — zapytała.
— Chwili rozmowy z tobą... na wszystko, co ci jest świętem na ziemi, o chwilę rozmowy cię proszę!
— Owszem, — z obojętną grzecznością odpowiedziała i zbliżyła się ku niemu.
— Kuzynko! czy to prawda... czy prawda, że odmówiłaś Różycowi, a wychodzisz za jakiegoś... jakiegoś... que-sais-je? zagonowego... chłopa?
— Prawda, — spokojnie odrzekła.
— Wielki Boże! taki mezalians... taki mezalians popełnić to narazić się na wieczną niezgodę myśli i gustów! Wiesz! jest to popełnić niemoralność!
Bystro, z nietajonem szyderstwem w twarz mu popatrzyła.
— Czy mię słuch myli, czy istotnie ty, kuzynie, ty, o zgodę w małżeństwie i o moralność troskę wyrażasz?
Zmieszał się trochę, ale wzburzenie i przerażenie z twarzy i postawy mu nie ustąpiło. Był, jak zwykle, żurnalowo ubrany, ale na tę chwilę żurnalową poprawność i sztywność utracił. Justyna odejść chciała; on rękę jej, którą wnet usunęła, pochwycił.
— Cóż więcej? — zapytała chłodno.
— To — zawołał, — że odgaduję cię, odgaduję wybornie motywa, pod których wpływem szalonego tego kroku dokonać postanowiłaś. Rozumiem... chcesz ścianą nieprzebytą rozdzielić się z dawnem wspomnieniem... z dawnem uczuciem... ze mną! Gdybyś za Różyca wyszła, należelibyśmy do jednego świata, musielibyśmy spotykać się z sobą... widywać... Więc uciekasz w inną sferę... mieszasz się z motłochem dlatego, aby zniknąć dla mnie, abym ja zniknął dla ciebie!
Patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma, znaczenia słów jego zrazu zrozumieć nie mogąc, a potem jakby własnym uszom nie dowierzając.
On miotał się i, szczerze przerażony, temperament swój i zwykły układ zmieniać się zdawał. Za głowę się schwycił.
— Nie czyń tego! zaklinam cię! Nie gub siebie i nie obarczaj tak strasznie mego sumienia... Jak widmo zamordowanej przeze mnie istoty, zawsze widziałbym cię przed sobą! Zlituj się nade mną i nad sobą samą! Przyrzekam ci, że oddalę się, że unikać cię będę, że niczem nie narażę cię na walkę, która straszną w tobie być musiała, skoro cię aż do tak rozpaczliwego kroku przywiodła!
Teraz dopiero zrozumiała, uszom swoim uwierzyła; tysiąc daremnie wstrzymywanych uśmiechów na twarzy jej zadrgało, — aż parsknęła głośnym, do powstrzymania niepodobnym, jak srebro dźwięcznym śmiechem. Był to śmiech młodej piersi i szczęśliwej duszy, tak szczęśliwej, że byle co wywołać z mej mogło dziecinną prawie wesołość. Z tym śmiechem, jak z perlistą, nieposkromioną gammą, odwróciła się od niego, sień przebiegła i na wschody szybko wstępować zaczęła. Zniknęła już za załomem wschodów, a śmiech jej jeszcze w wielkiej sieni słyszeć się dawał, chociaż zmieszały się z nim figlarne także, to staccato, to znów piano dolce wygrywane dźwięki skrzypiec.
Zygmunt wyprostował się, usta trochę otworzył, według zwyczaju, którego nabierać zaczynał, własną, zaokrąglającą się postać wzrokiem obrzucił i przez zęby syknął:
— Prostaczka!
W niewielkim pokoju, pomiędzy łóżkiem z rozrzuconą pościelą a stołem, okrytym przyborami do golenia się i ubierania, Orzelski w kwiecistym szlafroku grał na skrzypcach. Okno było otwarte; błękitne oczy grającego przesuwały się po widzialnych przez nie szczytach drzew, uśmiechał się, na palcach nóg stawał, jakby z falami tonów w górę leciał, wiatr przez okno wlatujący podnosił mu i kołysał nad głową białe jak mleko włosy.
Justyna, z oczyma jeszcze pełnemi śmiechu, który tylko co w piersi jej umilkł, gorąco zarumieniona, do zatopionego w muzyce ojca podeszła.
— Mój ojcze — rzekła, — mam do pomówienia z ojcem o czemś ważnem, bardzo dla mnie i dla ojca ważnem.
Grać nie przestając, z roztargnieniem na nią spojrzał.
— Co tam takiego? aha! wiem... pan Różyc... Ale poczekaj! niech wprzódy te... serenadkę skończę!...
Justyna przy oknie usiadła, czekała; a dźwięki serenady długo jeszcze to staccato, to piano dolce, to allegro, to znów andantissimo rozlegały się po pokoju. Nakoniec skończył, ustami cmoknął i, koniec smyczka całując, uśmiechnął się błogo.
— A co?... caca te... serenadka!...
Tymczasem wkrótce po odejściu Justyny bocznemi drzwiami do gabinetu Benedykta wsunęła się Marta. Nie weszła, jak zwykle, ze stukiem i impetem, ale wsunęła się dziwnie cicho, zmieszana, ciemną chustką otulona.
— Przysyłałeś po mnie, Benedykcie — zaczęła, — ale ja-bym i sama przyszła, bo wielką prośbę mam do ciebie... tylko nie wiem... słowo honoru, jak to powiedzieć...
— Cóż? może i ty zaręczyłaś się z jakim ładnym chłopcem? — zażartował Benedykt.
Ręką machnęła, naprzeciw krewnego na brzeżku krzesła usiadła.
— Tak już głupią nie jestem, aby o takich rzeczach myśleć... — z dziwną pokorą i uciszeniem odpowiedziała; — ale widzisz... Justynka za mąż wychodzi, i, jeżeli zgodzisz się... pozwolisz, ja przy niej, w jej... w ich chacie zamieszkam sobie...
— Co? co? — zawołał Benedykt.
— Słowo honoru, bardzo chcę przy nich zamieszkać, — ze spuszczonemi oczyma i splecionemi na kolanach rękoma mówiła dalej: — Chleba darmo im jeść nie będę, bo i doświadczenie w gospodarstwie mam, i siły do pracy jeszcze trochę... Im, gołąbkom, moje ręce przydadzą się, a może i głowa cokolwiek doradzi... A tu, ja niepotrzebna... wieczny smutek! niepotrzebna nikomu, nikomu, nikomu...
— Jakto niepotrzebna? Co ty wygadujesz? — niecierpliwić się zaczął Benedykt.
Głową z wysokim grzebieniem wstrząsając, twierdziła:
— A niepotrzebna! Cóż? dzieci powyrastały... twojej żonie nigdy dogodzić, ani przypodobać się nie mogłam... a co do gospodarstwa... wielkie rzeczy! ochmistrzynię sobie na moje miejsce weźmiesz... Justynka zaś sprzyja mnie, lubi... ona zawsze najwięcej ze wszystkich mnie lubiła... Przytem, i tych ludzi, pomiędzy których ona idzie...
Zająknęła się, palcem po wilgotnej rzęsie powiodła.
— I tych ludzi znałam niegdyś... lubiłam... sama dola mię de nich prowadziła... ale nie poszłam... zato teraz pójdę, popracuję z nimi trochę, a potem, pewno już niezadługo, oni dla mnie sami cztery deski zbiją i na mogiłki sami poniosą... ot, czego mnie chce się... Justynka i Janek za dwa miesiące pobrać się postanowili... przez ten czas, ty, Benedykcie, ochmistrzynię sobie znajdziesz. Uf! nie mogę!
Zakrztusiła się i zakaszlała.
Benedykt patrzył, słuchał, aż wybuchnął:
— Facecya! niezadługo cały Korczyn do Bohatyrowicz się przeniesie!... — No — dodał z uśmiechem — już chyba tylko moja żona i pana Teresa tam nie pójdą!
Wstał, do Marty zwrócił się.
— Co ty wygadujesz? Jakie głupstwo do głowy ci przyszło! Ty tu niepotrzebna! Boże kochany! A toż my z tobą od dwudziestu kilku lat we dwoje pracujemy! tylkoż nas tu dwoje pracujących było! Niepotrzebna! A cóż ja-bym był począł, gdybym ciebie przy sobie nie miał? Toż ja nietylko swojej, ale i twojej pracy zawdzięczam, że utrzymałem się przy Korczynie! Kobieta uczciwa, pracowita, rządna, życzliwa w domu i w gospodarstwie — bagatela! Niepotrzebna! Ależ ty dzieci moje na rękach wypiastowałaś i wyhodowałaś! ty je jak matka i... za matkę... kochałaś i pieściłaś! Witold wiele ci winien, bo dobre, ludzkie rzeczy w głowę mu kładłaś... Moja Marto, za przyjaciółkę cię zawsze miałem i serdecznie cię lubiłem; tylko, widzisz, kłopoty i różne biedy takim ponurym i smutnym mię były zrobiły, że i okazywać mi się nie chciało tego, co czułem. Alem ja wdzięczen ci, do grobu wdzięczen, i nie puszczę cię od siebie, jak sobie chcesz, nie puszczę... Facecya! ona niepotrzebna! Przez całe życie jak wół pracowała: i niepotrzebna! Jej nikt tu nie lubi! A ja? Wyhodowaliśmy się razem, pracowaliśmy razem...
Szerokiemi krokami po pokoju chodził, wąsy w dół pociągał, ramionami rozmachywał. Marta podniosła na niego czarne, bystro ogniste oczy, które z kolei napełniały się wyrazem zadziwienia, rozczulenia, radości.
— Królu mój! — zawołała, — i ty, doprawdy, tak myślisz, jak mówisz? ty nie z litości nad starą krewną, nie z grzeczności tak mówisz?
— Ależ, jak Boga kocham! — krzyknął Benedykt — upamiętaj się! sama pomyśl!
— Bożeż mój, Boże! — zawołała, i w zwykły już sobie sposób, jak wicher porwała się z krzesła, do krewnego przypadła, ręce jego pochwyciła. — Królu mój! braciszku! otożeś mię uszczęśliwił! Wieczna pociecha!... A ja myślałam, że stary grat ze mnie, nikomu tutaj niepotrzebny, a wszystkim obrzydły! Ty-bo nie wiesz, braciszku, co to jest życie przebyć bez serca kochającego przy sobie, bez dobrego słowa ludzkiego! Wieczny smutek mię jadł, tęsknota, ponurość taka, że wołałabym czasem w grobie gnić! I perswadowałam sobie, a ciągle gryzło żądanie, aby dusza jaka serdecznie mi sprzyjała, aby komu do życia i szczęścia przyczynić się! Chciałam spróbować tam... ale teraz już nie chcę... słowo honoru, nie chcę, nie chcę, nie pójdę... Wieczny śmiech! po cóż ja mam ztąd iść, jeżeli tobie potrzebną jestem i jeżeli ty mnie jak brat siostrę lubisz?... O, królu mój, jakże ty mnie pocieszyłeś, jak uszczęśliwiłeś! Wieczna pociecha!
Garnęła się do niego, w ramiona go całowała, płakała, aż zakaszlała się tak, że przez minut parę do słowa przyjść nie mogła.
— Teraz — uspokoiwszy kaszel, zaczęła, — teraz, braciszku, musisz pozwolić, abym parę koni na parę dni ci zabrała... Do miasta pojadę, do doktora... leczyć się muszę, aby ci jeszcze módz jaknajdłużej służyć... Ze trzy lata już temu przeziębiłam się, w piwnicy warzywa na zimę układając, ale nie dbałam o to... „Po co mam leczyć się? na co? wieczny smutek!“ — myślałam! — i ambarasu nie chciałam nikomu robić... Czasem i bardzo źle ze mną bywało, taiłam się z tem jak z grzechem śmiertelnym... „Im prędzej, tem lepiej!“ — myślałam. — Ale teraz co innego. Jeżelim ja tobie potrzebna, jeżeli ty mnie lubisz i szanujesz, leczyć się muszę... aby jaknajdłużej ci, służyć, a może jeszcze... Uf, nie mogę!
Śmiała się i kaszlała.
— A może jeszcze i na weselu twoich dzieci potańcować! Wieczny śmiech!
Benedykt serdecznie ją w głowę i czoło całował.
— Uspokój się — rzekł, — siadaj i mów mi wszystko, co wiesz o Bohatyrowiczach w ogóle, a o tym narzeczonym Justynki w szczególności. Opiekunem jej jestem, a choć dziewczyna pełnoletnia, energiczna i niegłupia, na wiatr przyzwolenia swego dawać nie mogę. Witoldowi nie bardzo ufam, bo różowe okulary na nosie mu siedzą; ale wiem, że ty interesowałaś się zawsze tymi ludźmi, teraz na weselu u nich byłaś, widziałaś, słyszałaś: mówże mi wszystko, co o nich wiesz!
Martę znowu wezwanie to uszczęśliwiło, bo znowu przekonywało ją, że na coś potrzebną była, że krewny ufa jej i w rozsądek jej wierzy.
Cicho też na krześle usiadła i ze skupieniem, z rozwagą długo mówiła, opowiadała — i nie skończyła jeszcze mówić i opowiadać, kiedy naprzód w sali jadalnej dały się słyszeć śpieszne kroki, a potem we drzwiach gabinetu ukazał się Orzelski. Szlafrok na sobie miał, w pasie sznurem przewiązany; smyczek w ręku trzymał. Rumiana, dobroduszna zawsze twarz jego wyrażała teraz gniew i wzburzenie.
— Panie dobrodzieju! — od progu zawołał, — to jest te... głupstwo, na które pan dobrodziej pewno pozwolenia swego nie dasz! Pan dobrodziej opiekunem Justynki jesteś, i nie spodziewałem się, aby w domu pana dobrodzieja córkę moję taka te... kompromitacya spotkała...
Sapał głośno, okrągłą postać dumnie prostował, smyczek do góry wzniósł.
— Tu kompromitacyi żadnej dla Justynki niema — powstając, zaczął Benedykt. — Dziewczyna jest pełnoletnia, wolę swoję ma, za kogo zechce, wyjdzie...
— Wyjdzie! za te... a panu Różycowi, który jest te... całą gębą panem, odmówiła! A jaż, panie dobrodzieniu, ja... te... te... co zrobię? czy ja za nią do te... te.. te... prostej chaty pójdę? Ja, panie dobrodzieju, te... te... te... nie przywykłem... tam pewno nawet fortepianu postawić gdzie niema... mnie tam te... te... te... głodem zamorzą!
Łzy mu oszkliły oczy: z gniewu wpadł w żal, prawie szlochał. Benedykt rękę mu na ramieniu położył i, z czołem zmarszczonem, z niesmakiem w wyrazie ust, spokojnie jednak rzekł:
— Bądź pan spokojny, jak mieszkałeś w Korczynie, tak mieszkać będziesz. Pewno, że tam wyżyć-byś nie mógł. Ale ja z największą przyjemnością panu dom swój nadal ofiaruję. Zresztą, macie u mnie swoją sumkę, którą Justysi częściami tylko będę mógł spłacać...
Orzelski chciwie tych słów wysłuchał i uspokoił się znacznie.
— Ale, widzi pan dobrodziej, zawsze to jakoś nie te... aby panienka taki mezalians robiła...
Benedykt zamyślił się na chwilę.
— Mój kochany panie — odpowiedział, — przypomnij sobie swoję własną młodość... Może też Justynka szczęśliwszą będzie w tym mezaliansie, niż moja cioteczna siostra była w małżeństwie z panem... zupełnie przecież stosownem.
Orzelski usta trochę otworzył, zmieszał się. Jakieś przypomnienie ugodziło weń i trochę nim wstrząsnęło.
— Serce, panie dobrodzieju... — zaczął, — serce nie...te... nie sługa... Jeżeli z mojej strony były jakieś te... to przez te... serce!
— No — przerwal Benedykt, — o przeszłości niema co mówić, a o przyszłość swoję bądź pan spokojny. Idź na górę, graj sonatki i serenadki, a Marta ci tam zaraz śniadanie pośle...
Orzelski pomyślał chwilę, na smyczek spojrzał.
— Kiedy tak — zaczął — to niech już sobie Justynka te... ale zawsze to nie wypada, aby panienka za jakiegoś te... te... nie wypada... nie wypada!...
Głową kołysząc i wyraz ostatni powtarzając, zupełnie jednak już uspokojony, odszedł.
Benedykt długo jeszcze rozmawiał z Martą i Witoldem, który, Kirłową i jej gromadkę do bryczki wsadziwszy i pożegnawszy, śpiesznie do ojca przybiegł.
Potem, usłyszawszy w sali jadalnej nakrywanie do stołu Korczyński, poprosił Marty, aby o parę godzin podanie obiadu wstrzymała, a Witoldowi Justyny zawołać kazał.
Nadbiegła niespokojna. Sprzeczki i poróżnienia z wujem lękała się.
— Chodź — rzekł do niej Benedykt, kapelusz słomiany na głowę włożył i ramię jej podał.
Odgadła dokąd miał ją prowadzić, i z okrzykiem radości do rąk mu się rzuciła.
Poszli drogą, sunącą białym szlakiem u spłowiałego kobierca pól. Niebo było białe od okrywających je obłoków, pod niem leciały stada jaskółek i gdzieniegdzie kołysały się krogulce. W powietrzu panowała chłodna, smętna, łagodna cisza jesieni.
Kiedy Benedykt i Justyna weszli do zagrody Anzelma i Jana i prędko przebywali przerzynającą duży ogród drogę, na której teraz usychały trawy i żółkły, więdnąc, białe dzięcieliny, siedząca na sapieżance biało-czarna sroka zakrakała, kogut za płotem zapiał i żółty Mucyk wybiegł z podwórka z wielkim szczekaniem. Ale pogładziła go Justyna i pies swój lisi pyszczek do sukni jej tulić, a kiściastym ogonem wywijać zaczął, z miłością w oczy jej patrząc.
Potem spostrzegł ich wysoki, zgrabny, złotowłosy chłopak, w głębi ogrodu u wrót podwórka odrosłą trawę koszacy. Spostrzegł ich, i zrazu trwoga uczyniła go jakby martwym, a wszystką krew z ogorzałych policzków spędziła. Ale w mgnieniu oka domyślił się, co znaczyło to wspólne z wujem przybycie Justyny. Niezmierna radość błyskawicami wytrysnęła mu z oczu; kosa, z rąk jego na trawę padajac, błysnęła, brzęknęła. Kilku skokami przed Benedyktem się znalazł, przykląkł i gorące usta do ręki jego przycisnął. Benedykt nie na jego jednak patrzył, ale na Anzelma, który stojąc pod okapem ganku, w grube floresy rzeźbionym, przygarbiony trochę, w długiej kapocie, powolnym ruchem rękę ku wielkiej baraniej czapce podnosił.
Oczy tych dwu ludzi spotkały się z sobą; przez chwilę milcząc na siebie patrzyli. Nakoniec Benedykt, kładąc dłoń na pochylonej przed nim głowie Jana, tonem zapytania wymówił:
— Syn Jerzego?
Anzelm wyprostował się i głowę odkrył. Ze snopa zmarszczek, leżącego mu pomiędzy brwiami, na wysokie czoło i aż na skronie cienkie nici rozbiegły się niby ukośne promienie. Rękę z wielką czapką wzniósł nieco, na zaniemeński bór nią wskazał i, trochę jąkając się, odpowiedział:
— Tego sa… samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.