Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Historya miłości.

Każdego poranku o 7 godzinie Blanka Charmeney wyjeżdżała konno i przebiegała lasy, jak owe księżniczki z dawnych powiastek. Kiedy Jan pierwszy raz ją ujrzał, pędziła ona galopem, z rozwianemi puklami, które wymykały się z pod czapeczki futrzanéj, bażancim piórem zdobnéj. Na widok dziewicy Jan został olśniony. Ileż to razy w snach widział z niebieskiego aksamitu ubiór amazonki i wiotką postać panny Charmeney. Czatował każdego poranku na przejazd odważnej dziewicy — a ujrzawszy ją zdejmował kapelusz i ścigał wzrokiem tak daleko, jak tylko niknącą postać mógł dojrzéć.
Pewnego dnia Blanka zatrzymała się, aby zapytać Jana o drogę. Drżąc w milczeniu wskazał jéj kierunek którego powinna się trzymać. Krew szybko zdążała do serca, jego skronie drgały od tętna nabrzmiałych żył, nic nie widział, nic nie słyszał — stał oniemiały.
— Tędy? zapytała Blanka, wyciągając rękę i w tém poruszeniu upuściła spicrutę. Jan podniósł ją i postąpił dla podania amazonce, która zdjąwszy rękawiczkę aby odebrać spicrutę, pokazała białą rączkę. Jan pożerając ją całą i straciwszy przytomność, uchwycił za dłoń dziewicy, a potém wycisnął ognisty pocałunek na tych śnieżnych paluszkach. Nie zdołał on cofnąć się: błyskawica — mignęła w oczach panny Charmeney, oburzenie wstydu uniosło ją na siodle i z siłą której się nie można było po dziewicy spodziewać, uderzyła w policzek spicrutą niewczesnego zuchwalca — i odsądziwszy konia w mgnieniu oka zniknęła śród lasu.
Jan wydał krzyk gniewu i wstydu. Młodzieniec upadł pod drzewem, gorące łzy wylewając. Wielki wyżeł Guido lizał mu ręce, skowycząc żałośnie, lecz Jan w téj chwili był nieczułym na współczucie swego wiernego przyjaciela. Takim to sposobem dumna margrabianka przyjęła gorącą miłość, o szczere uczucie, które stanowiło życie, było wszystkiem dla ubogiego wieśniaka. Jan długo się zadumał, przebiegając w myśli odległość jaka go dzieli od téj którą śmiał ukochać. Porwawszy się nagle z miejsca gdzie leżał, wzniósł ręce w stronę w którą odjechała Blanka i z okiem krwią zabiegłem, z rozpalonem czołem od gniewu, grożąc, wyjęknął te wyrazy:
— Ty będziesz moją!...
Leniwym krokiem Jan poszedł do swego domku. Po dwakroć obmywał w rzece siną bliznę zadana ręką panny Charmeney, a zarazem gasił pragnienie które mu dokuczało.
— Byłem szaleńcem, rzekł w myśli, lecz ta dziewczyna była nielitościwą. W jéj oczach jestem tylko modnym wieśniakiem, lecz czyż ona domyśla się jaka dusza mnie ożywia. Zatrzymawszy się chwilę mówił sobie: Lecz jakże miała postąpić? Żartować i śmiać się ze mnie. Bezwątpienia cierpię okropnie; lecz gdyby się była śmiała, o tak gdyby ze mnie szydziła, byłbym ja zabił!
Idąc z takiemi myślami, Jan na skręcie drogi ujrzał czerwieniejący się dach swego domku. Ludwika rozciągała na trawie bieliznę dopiero wypraną; słoneczniki zdobiły wstęp do ogródka domek okalającego; przez okna otwarte Jan ujrzał swą matkę, starą Magdalenę przygotowującą obiad.
— Matko to Jan wraca, rzekła Ludwika.
Jan ucałował siostrę i postąpił do drzwi mieszkania.
— Co to zrobiłeś sobie w lica? zapytała Magdalena.
— Nic matko, nie uważając na sterczącą gałąź zawadziłem o nią.
Jan postawił fuzyę i zawiesił torbę w kącie izdebki.
— Trzeba ranę obmyć wodą ze sola, rzekła Magdalena, napełniwszy kubek w studni.
— Jesteś zbyt żywy, mówiła Ludwika i wzięła serwetę zmaczała ją w wodzie słonéj, którą obmyła policzek brata. Sina pręga rozciągała się od czoła do ucha.
Dziękuję ci, rzekł Jan, — lecz nie to mnie dolega...
W tej chwili przechodził Sauviat dzierżawca margrabiego Charmeney.
— Dzień dobry matko Deslions, zawołał stajać przed domkiem Magdaleny.
— Dzień dobry, czy zechcecie wstąpić dla napicia się szklanki wina białego?
— Co tego się nie odmawia, odrzekł Sauviat i wszedłszy do izby rzucił się na krzesło jak człowiek zmęczony, a potém dodał:
— Dzień dobry młodzieży, Magdaleno, piękne macie dzieci!
— Nie żalę się na to, panie Sauviat.
Ludwika postawiła szklanki na stole, a Jan napełnił je winem cienkiem, krajowem.
— To winko musuje jak szampan, rzekł Sauviat: za wasze zdrowie! i wychylił odrazu do dna.
— Co tam słychać? zapytała Magdalena.
— Różne nowiny obiegają, rzekł Sauviat klaszcząc językiem.
— I cóż takiego?
— Będziem mieli wesele...
— Ha, pewno wasza panna idzie za mąż?
— To być może.
Jan porwał za stół i gniótł go gwałtownie, ażeby ukryć wstrząśnienie jakiego w téj chwili doznał słysząc wyrazy przybyłego gościa, Sauviat zaś mówił dalej, rzuciwszy znaczące spojrzenie na swoją kamizelkę w kwiaty:
— Znacie dobrze p. Villepont?
Usłyszawszy to nazwisko Ludwika znowu pobladła, siły ją opuściły, musiała usiąść aby nie upaść na podłogę. Dzierżawca napełnił swą szklankę i ciągnął daléj.
— Pan Villepont nie jest takim szlachcicem jak margrabia. Zdaje się nawet zachodzić wielka między niemi różnica, lecz p. Villepont jest cztery razy, ba dziesięć razy bogatszy jak p. margrabia, a w czasach w jakich my żyjemy, skraca się odległość mostem złoconym; Pan Villepont jest bankierem na ulicy Chausee d’Antin. Jest właścicielem kolei żelaznéj w Austryi i statków parowych w Ameryce. Przy tém wszystkiem ma dużo miłości własnéj, ażeby ożenił syna z córką pochodzącą ze starożytnéj rodziny. Pan Raul jest przystojnym chłopcem, posiada najlepsze konie, ubiorów bez liku, do tego stopnia, że zmienia je cztery lub pięć razy na dzień, a koszule nosi tak białe i sztywne, jakby z białjé blachy były zrobione.
— To małżeństwo jest już postanowione? zapytał Jan ze ściśniętemi zębami.
— Nastąpi za kilkanaście dni. Panna pojechała do Paryża dla zamówienia ślubnego welonu i wieńca z listków pomarańczy.
Twarz Ludwiki powlekła śmiertelna bladość. Wybiegła ukryć się w głębinę liści. Objąwszy głowę rękami, zalewała się łez potokiem. Kiedy Sauyiat pożegnał Magdalenę, aby iść daljé. Jan wkrótce wyszedł za nim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.