<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Słońce nie całkiem jeszcze ukazało się na widnokręgu, a już ojciec Krzysztof opuścił klasztor i szedł do domku, w którym, jak wiedział, czekano nań z upragnieniem.
Pescarenico jest-to mała wioseczka na lewym brzegu Addy, albo raczej jeziora, położona nieopodal od mostu; składa ją kilkanaście domów zamieszkałych wyłącznie prawie przez rybaków i przybranych miejscami w wielkie siecie, , które się suszą na słońcu. Klasztor kapucynów (mury jego po dziś dzień istnieją) znajdował się tuż za wioską przy samém wejściu do niéj, na drodze, która z Lecco do Bergamo prowadzi. Dzień zapowiadał się ślicznie, niebo było pogodne, a w miarę jak słońce coraz wyżej wznosiło się z poza góry, blaski jego różowe, zrazu na szczytach przeciwległych wyżyn zawieszone, coraz większéj nabierały siły i, spuszczając się szybko na boki gór, jasném światłem zalały wreszcie całą dolinę. Wietrzyk jesienny, przelatując po gałązkach drzew morwowych, otrząsał z nich suche listki i rzucał je na ziemię. Na prawo i na lewo w winnicach błyszczały czerwone już wielkie liście winogron; a pasy ziemi świeżo zoranéj odbijały ciemną swą barwą od żółtawych ściernisk, połyskujących kroplami rosy. Był-to obraz wesoły, lecz każda ludzka postać, która się na tém uroczém tle pojawiała, budziła litość i smutek. Od czasu do czasu ojciec Krzysztof spotykał obdartych, wynędzniałych żebraków, którzy, albo się już zestarzeli w tém rzemiośle, albo teraz dopiéro zostali przez nędzę zmuszeni do wyciągania ręki po jałmużnę. Przechodzili w milczeniu obok zakonnika, patrzyli nań z czułością, a chociaż wiedzieli dobrze, iż nic im dać w téj chwili nie może, bo żaden kapucyn nigdy się nawet nie dotknął pieniędzy, oddawali mu ukłon głęboki, dziękując za owę jałmużnę, po którą szli do klasztoru. Widok ludzi pracujących na polach był jeszcze bardziéj bolesny. Niektórzy siejbą zajęci rzucali ziarno z rzadka, skąpo, niechętnie, jak ktoś, co stawi na kartę rzecz niezmiernie mu drogą; inni kopiąc ziemię czynili to z pewnym wysiłkiem i leniwie przewracali skopaną glebę. Na łące, blada i wynędzniała dziewczyna, trzymając na sznurku przerażająco chudą krowę, patrzyła uważnie przed siebie i pochylała się śpiesznie, aby krówkę uprzedzić i zerwać tu i owdzie jakiś listek, który miał służyć za pożywienie dla jéj rodziny, gdyż głód nauczył już ludzi, że i trawą żyć można. Te sceny coraz bardziéj zwiększały smutek zakonnika, który szedł z tém bolesném przeczuciem, iż u celu podroży dowie się o jakimś nieszczęściu.
— Dlaczego jednak Lucya obchodziła go tak dalece? I dlaczegóż, zaraz na pierwsze wezwanie ruszył w drogę z takim pośpiechem, jakby go, co najmniéj, wzywał sam ojciec prowincjał? — I kim był ów ojciec Krzysztof? Musimy odpowiedzieć czytelnikom na wszystkie te pytania.
Ojciec Krzysztof Z*** mógł mieć lat blisko sześćdziesiąt. Jego ogolona głowa, na któréj, według przepisów, obowiązujących dla wszystkich kapucynów, pozostał tylko dokoła wąski krążek z włosów, od czasu do czasu podnosiła się na chwilę jakimś szybkim ruchem, w którym czuć było coś dumnego i niespokojnego, aby natychmiast znów opaść na piersi z wyrazem niewymownéj pokory. Długa, biała broda, zakrywając całkiem dolną część twarzy, podnosiła jeszcze bardziéj wybitne rysy górnéj części oblicza, którym surowy żywot zakonnika i umartwienia wszelkiego rodzaju, nadały wiele powagi, nic nie ujmując z ich wyrazistości. Dwoje oczu zapadłych najczęściéj w ziemię patrzyły, lecz czasem, gdy się do góry podniosły, błyszczał w nich niepospolity, młodzieńczy jakiś ogień; oczy te były jak owe rącze konie, kierowane silną i wprawną dłonią, które choć już wiedzą z doświadczenia, iż nie zdołają wyrwać się na swobodę, niemniéj wszakże od czasu do czasu próbują wierzgać i brykać, za co natychmiast muszą odpokutować, bo woźnica silniéj wędzidło zaciąga.
Ojciec Krzysztof, ani zawsze był takim, ani zawsze był ojcem Krzysztofem: na chrzcie dano mu imię Ludwik. Był on synem pewnego kupca Z*** (wszystkie te gwiazdki mają swe źródło w nazbyt wielkiéj przezorności autora rękopismu), kupca, który na starość, posiadając już piękną fortunkę i tego jedynego syna, wyrzekł się handlu i zaczął żyć, jak wielki pan.
W nowém tém, próżniaczém życiu, poznał iż przeszłość jego godną była pogardy i zaczął mocno się wstydzić tego, że kiedyś coś robił na świecie. To téż od téj chwili zadaniem jego jedyném stało się usiłowanie, aby wszyscy zapomnieli, iż był niegdyś kupcem; wszelkich starań do tego dokładał; samby nawet chciał o tém zapomniéć. Ale sklep, paki, wory, wagi i łokieć stały mu ciągle w myśli, jak ów cień Banka przed oczyma Makbeta, i truły tak, iż nie mógł o nich zapomnićé, nawet wśród uczt wspaniałych i uśmiechów pochlebców i pieczeniarzy, którzy go liczném otaczali gronem. Niepodobna sobie wystawić, z jak wielką ostrożnością biedacy ci musieli omijać każdy wyraz, który mógłby się wydać przymówką do dawnego stanu ich chlebodawcy. I tak, naprzyklad, pewnego dnia, pod koniec wesołéj biesiady, w chwili największego ożywienia, kiedy już trudno było wyrzec, kto tu jest bardziéj zadowolony, czy goście, sprzątający dzielnie wszystko, co się na półmiskach znajdowało, czy gospodarz, który ich częstował; jeden z obecnych, człowiek znany z obżarstwa, do którego pan domu zwracał się ciągle żartując zeń z odcieniem pewnéj dobrodusznéj wyższości, chcąc żartem na żart odpowiedziéć, rzekł nie namyślając się długo, bez cienia nawet złośliwości: — jestem na to głuchy jak kupiec. Lecz w téjże chwili przestraszył się sam tego, co powiedział; ów wyraz kupiec zadźwięczał mu w uszach złowrogo, umilkł z pomieszaniem, spojrzał na twarz gospodarza, która zachmurzyła się nagle, i obaj stracili humor odrazu. Zebrani goście uczuli także pewien rodzaj pomieszania i każdy z nich zaczął przemyśliwać nad sposobem zaradzenia złemu i zatarcia przykrego wrażenia; lecz myśląc tak milczeli, a cisza podwajała jeszcze draźliwość owéj chwili. Reszta dnia zeszła bardzo niewesoło, wszyscy byli jak powarzeni, a nierozsądny, albo raczéj nieszczęśliwy żartowniś nie otrzymał już więcéj zaproszenia. W taki-to sposób trawiony ciągłym niepokojem ojciec Ludwika ostatnie swe lata przepędził, obawiając się ustawicznie, aby zeń nie szydzono i nie zastanawiając się nigdy nad tą wielką prawdą, iż sprzedawanie nie jest bynajmniéj rzeczą gorszą od kupowania, i że nie zawsze przecież wstydził się owego rzemiosła, które pełnił przez czas tak długi. Synowi swemu, choć sam nie szlachcic, dał wychowanie czysto szlacheckie, zgodne z pojęciami czasu, o ile tylko mogły mu na to pozwolić zwyczaje i prawa; kazał go kształcić w naukach i w sztuce rycerskiéj i umarł pozostawiając go jedynym właścicielem dużego majątku.
Ludwik miał nawyknienia wielkiego pana; od dziecka przywykł do rozkazywania, gdyż wszyscy domownicy otaczali go pochlebstwami i starali się uprzedzać każde, najmniejsze nawet jego życzenie. Lecz, kiedy zapragnął zbliżyć się do ludzi posiadających w mieście największe znaczenie, spostrzegł odrazu, iż pójdzie mu to oporem, i że chcąc należéć do ich wybranego grona, wypadnie mu uzbroić się w wielką cierpliwość i pokorę, być poniżanym co chwila i na każdym kroku doznawać upokorzeń. To się nie zgadzało bynajmniéj ani z usposobieniem Ludwika, ani z wychowaniem, które odebrał. Urażony więc usunął się od kółka, do którego czuł tak wielki pociąg i żal zarazem, do którego, jak sądził, miał wszelkie prawo należéć, a które obeszło się z nim jednak tak niesprawiedliwie. Żywiąc w duszy te dwa tak różne uczucia i nie mogąc się zbliżyć do ludzi, którzy w jego przekonaniu byli jedyném odpowiedniém dlań towarzystwem, starał się przynajmniéj dorównać im przepychem i zbytkiem, a nieraz ich nawet prześcignąć, przez co okrywał się w ich oczach śmiesznością i stwarzał sobie nieprzyjaciół i zawistnych. Charakter jego gwałtowny, lecz i szlachetny zarazem, popchnął go z czasem do bardziéj wzniosłego spółzawodnictwa. Czuł wstręt i odrazę do wszelkiego rodzaju nadużyć i niesprawiedliwości; a uczucie to wzrosło w nim jeszcze w skutek osobistego żalu do szlachty, która-to, jak wiemy, największe wówczas popełniała bezprawia. I znowu więc, chcąc jednocześnie dwu tym tak różnym uczuciom zadość uczynić stawał chętnie w obronie słabego i pokrzywdzonego, starał się upokorzyć silnego, a dopuszczającego się bezprawia, wdawał się w rozmaite kłótnie i spory, ściągał na siebie tysiące nieprzyjemności; wkrótce zasłynął szeroko jako obrońca i mściciel uciśnionych biedaków. Ciężki-to był obowiązek co prawda; a łatwo sobie każdy wystawi, ile-to biedny Ludwik musiał miéć nieprzyjaciół, kłopotów, przykrości. Oprócz tego, walcząc za dobrą sprawę, cierpiał jednak niezmiernie z powodu, że i on nieraz, dla dopięcia celu, zmuszony był dopuszczać się podstępu, gwałtów, bezprawia, słowem tego wszystkiego, na co nie mogło zgodzić się jego sumienie i czém tak dalece się brzydził. A ileż to razy najszlachetniejsze jego zamiary spełzły na niczém! Ileż razy upokorzony i pobity wychodził z walki nierównéj! Musiał otoczyć się zgrają brawów, a dla własnego bezpieczeństwa, jak téż i dlatego, aby z nich dzielną miéć pomoc, przyjmował na służbę największych zuchów słynnych z siły i zręczności, a przez to samo największych łotrów i właśnie z powodu, iż sprawiedliwość umiłował, zmuszony był z łajdakami przestawać. To téż nieraz albo zniechęcony niepomyślnym skutkiem jakiejś sprawy, albo zaniepokojony grożącemi mu niebezpieczeństwami, lub wreszcie znudzony towarzystwem brawów i tém, że ciągle musiał się miéć na baczności, zastanawiając się nad przyszłością i nad swoim majątkiem, który się szybko zmniejszał, gdyż co dzień szafował nim hojnie na rożne tak dogadzające jego próżności, jako téż i dobroczynne cele, przychodziła mu myśl wstąpienia do zakonu; bo w owe czasy, klasztor i habit były najpospolitszym ratunkiem dla ludzi, którzy się z jakiego kłopotu chcieli wydobyć. Myśl ta, która, jak tyle innych planów, mogłaby nigdy nie być urzeczywistnioną, zmieniła się jednak w niezłomne postanowienie, w skutek nieszczęśliwego wypadku, najbardziej pamiętnego w całem życiu Ludwika.
Pewnego dnia, szedł po ulicy swego rodzinnego miasta w towarzystwie niejakiego Krzysztofa, niegdyś pomocnika w sklepie jego ojca, a obecnie rządcy w jego domu; dwu tylko brawów postępowało za nim w odległości kilku kroków. Ów Krzysztof, człowiek blisko pięćdziesięcioletni, był niezmiernie przywiązany do swego młodego pana, którego znał jeszcze niemowlęciem i który, wywdzięczając mu się hojnie za jego wierną służbę, dawał mu nietylko sposób do życia, lecz i możność utrzymania przyzwoicie licznéj rodziny. Gdy tak szli, rozmawiając o różnych sprawach domowych, Ludwik spostrzegł naraz, na przeciwległym końcu ulicy pewnego magnata, człowieka niezmiernéj dumy i słynącego szeroko po kraju z nadużyć, których się dopuszczał. Chociaż nie znali się osobiście, Ludwik wiedział, że go ów szlachcic nie cierpi i sam żywił dlań nie mniejszą nienawiść, co zresztą bardzo często zdarza się na święcie, gdyż nie koniecznie trzeba się znać, aby się nienawidzić. Ów pan, za którym postępowało czterech brawów, szedł krokiem pewnym, z głową podniesioną, z wyrazem pogardy i szyderstwa na twarzy. Obaj, zbliżając się ku sobie, szli koło muru, ale Ludwik miał ów mur po prawéj stronie, a to, wedle ogólnie przyjętego zwyczaju, nadawało mu prawo (wszędzie i na wszystko musiało być prawo!) nie oddalać się od niego i nie ustępować z drogi nikomu. Była-to rzecz, któréj podówczas nadawano wielkie znaczenie i o któréj każdy dobrze pamiętał. Lecz, jednocześnie z tém istniało inne jeszcze prawo, albo raczéj zwyczaj, nakazujący każdemu nieszlachcicowi ustępować z drogi przed szlachcicem. Ponieważ w tym razie, jak i w tylu innych wypadkach na świecie, zjawiały się dwa prawa, oba również dobre, z których wszakże jedno zaprzeczało drugiemu, niepodobna było rozstrzygnąć, które z nich jest lepsze, tak, iż nieraz, gdy się spotykało dwoje ludzi upartych i zawziętych, wynikały z tego powodu zajścia gwałtowne. Dwaj wrogowie tymczasem, idąc tuż koło muru, coraz się bardziéj ku sobie zbliżali. W chwili, gdy już ich zaledwie kilka kroków od siebie dzieliło, dumny magnat zatrzymał się, zmierzył pogardliwém spojrzeniem Ludwika, jeszcze wyżéj podniósł głowę i rzekł głosem rozkazującym:
— Proszę mi z drogi ustąpić.
— To pan niech ustąpi, ja stoję z prawéj strony — odpowiedział Ludwik.
— Czy z prawéj czy z lewéj, tacy ludzie jak ty muszą mi zawsze ustępować z drogi.
— Tak zapewne, gdyby tylko zuchwałość takich ludzi, jak pan, była dla nas prawem.
Tymczasem brawi stanęli tuż za plecami swych panów, rzucając na siebie pełne nienawiści spojrzenia i trzymając ręce na mieczach, gdyż czuli, że lada chwila walka wybuchnie. Lud zaczął się gromadzić i zdaleka przypatrywał się całéj téj scenie; a obecność tylu widzów rozdrażniała jeszcze bardziéj zwaśnionych.
— Z drogi mi zaraz, ty podły kupcze, albo cię nauczę uszanowania dla szlachty!
— To kłamstwo, nigdy podłym nie byłem.
— Sam kłamiesz mówiąc, że ja kłamię! A gdybyś był szlachcicem, dowiódłbym ci zaraz ot tym moim mieczem, że ty kłamcą jesteś, ty!
— Bardzo to wygodna wymówka dla tchórzów, którzy się boją czynem poprzéć obelżywe wyrazy!
— Chłopcy, zaraz mi do błota wrzucić tego łotra! — zawołał szlachcie, zwracając się do swoich brawów.
— Ho, ho! zobaczymy! — odrzekł Ludwik, cofając się o jeden krok i kładąc rękę na szabli.
— Zuchwalcze! — krzyknął wyciekły z gniewu szlachcic, dobywając miecza: — zuchwalcze, zabiję cię tym mieczem, a potém go złamię, gdy już krwią twoją podłą się splami!
I rzucili się na siebie, a brawi pośpieszyli na pomoc swym panom. Walka była nierówną, najprzód dlatego, że po jednéj stronie więcéj było ludzi, a powtóre, iż Ludwik nie chcąc nastawać na życie przeciwnika starał się tylko razy odbijać i broń mu z ręki wytrącić; napastnik zaś przeciwnie chciał jego śmierci za jakąbądź cenę. Już Ludwik został silnie w lewą rękę raniony przez brawa i policzek miał także draśnięty, a główny napastnik coraz wściekléj nacierał i zdawało się, że lada chwila położy go trupem, gdy Krzysztof, widząc pana w tak straszném niebezpieczeństwie, nagle z podniesionym sztyletem rzucił się na szlachcica. Ten, zwracając cały swój gniew na Krzysztofa, odraza przeszył go na wylot. Na tak okropny widok, Ludwik, nie wiedząc już prawie, co czyni, cały swój miecz utopił w brzuchu przeciwnika, który w téjże chwili z jękiem padł na ziemię, tuż obok wiernego sługi. Brawi szlachcica, widząc, że już wszystko skończone, z przestrachem, w rożne rozbiegli się strony; brawi Ludwika, pokiereszowani i zbici porządnie nie mając tu nic więcéj do roboty i nie chcąc w tak pięknym stanie znaleźć się wśród tłumu, aby nie ściągnąć jakiejś przykrości na siebie, również z placu umknęli. Ludwik pozostał sam, mając u nóg dwu konających ludzi, a dokoła tłum ciekawych, którzy zewsząd zaczęli nadbiegać.
— Co to jest, co się stało? — Jeden, drugi! — Toż go poczęstował! — Kto został zabity? — Ten, ten, wielmożny. — O! Matko Boska, to ci sprawa nielada! — Sam sobie winien. — Kto szuka, ten znajdzie. — Choć raz dostał za swoje, dobrze mu tak! — Teraz już dokazywać nie będzie! — Ależ go pchnął! W sam środek brzucha! — Będzie z tego nielada historya! — A tenże drugi biedak? — Mój Boże, mój Boże, cóż za straszny widok! — Patrzcie, ale i ten, ten co stoi, także ledwie się trzyma na nogach. — Ratujcie go, ratujcie! Cały we krwi, cały w ranach.
— Niech pan ucieka, niech pan ucieka! — Prędzej, prędzej, Póki czas jeszcze!
Te ostatnie wyrazy coraz częściéj, coraz głośniéj dawały się słyszéć w tłumie, świadcząc jasno o życzeniu ogółu; a z radą przyszła téż i pomoc. Nieopodal znajdował się klasztor kapucynów, schronienie, jak to już wie każdy, niedostępne dla siepaczy, ani dla tego wszystkiego, co wówczas nazywało się prawem i sprawiedliwością. Ranionego zabójcę, nawpół zemdlonego, lud na rękach prawie tam zaniósł, oddał go zakonnikom, prosząc dlań o troskliwą opiekę i mówiąc: — to dobry, miłosierny człowiek, zabił przed chwilą dumnego łotra, ale nie jego w tém wina, został napadnięty, musiał się bronić, zmuszono go niemal do tego.
Ludwik nigdy jeszcze dotąd krwi nie przelał, a chociaż zabójstwa tak się często w owe czasy zdarzały, iż każdy patrzył na nie, jak na rzecz bardzo zwyczajną; jednak widok człowieka, który padł z jego ręki, przeraził go strasznie i wywołał w nim cały tłum dziwnych, nowych, nieznanych mu uczuć. Gdy nieprzyjaciel runął na ziemię, a na jego twarzy, przed chwilą jeszcze pełnéj nienawiści i gniewu, rozlał się nagle głęboki, poważny spokój śmierci, w duszy zabójcy dokonał się odrazu przewrót olbrzymi. Bez czucia prawie dostał się do klasztoru, nie pojmując, co się z nim dzieje, a gdy po pewnym czasie powrócił do zmysłów, znalazł się w szpitalu, na łóżku, w rękach zakonnika chirurga, który mu opatrywał ranę (kapucyni zwykle w każdym klasztorze mieli jednego chirurga). Inny zakonnik, którego obowiązkiem było spowiadać konających i który nieraz już oddawał tę ostatnią posługę ludziom na środku ulicy, został natychmiast wysłany na miejsce walki. Gdy po upływie kilku minut stamtąd powrócił, udał się zaraz do szpitala i zbliżając się do łóżka, na którém leżał Ludwik: — pociesz się, synu, — rzekł — człowiek ten umarł przynajmniéj jak dobry chrześcijanin, kazał powiedziéć, że ci z całego serca przebacza i że prosi, abyś i ty mu przebaczył. — Wyrazy te do reszty wróciły Ludwikowi przytomność, jasno i żywo wszystko sobie przypomniał; uczuł żal niezmierny z powodu straty przyjaciela, zgryzotę i przestrach na myśl, iż zabił człowieka, iż nie zdołał się pohamować, i litość, litość pełną boleści dla tego, który poległ z jego ręki.
— A ów drugi biedak? — spytał z niepokojeni zakonnika.
— Ów drugi nie żył już, kiedy przyszedłem.
Tymczasem dokoła klasztoru i w jego pobliżu roiły się krocie ciekawego ludu; lecz nadszedł oddział siepaczy, tłum rozpędził i stanął w pewnéj odległości od drzwi klasztornych, tak jednak, aby módz widziéć każdego, kto w nich się ukaże. Wkrótce potém zjawili się też, wuj zabitego, dwaj jego kuzyni, jego brat w wielkim orszaku brawów, wszyscy uzbrojeni od stóp do głów i zaczęli krążyć dokoła klasztoru, poglądając z wyrazem groźby i pogardy na resztki owych ciekawych, którzy jeszcze się tu znajdowali i, chociaż nie odważali się powiedziéć: — dobrze mu tak, dawno już mu się to należało: — mieli jednak owę myśl jasno wypisaną na twarzach.
Skoro tylko Ludwik zdołał się nieco uspokoić, zaraz wezwał do siebie spowiednika i w gorących wyrazach błagał go, aby zechciał się udać do żony Krzysztofa, wyjednał u niéj przebaczenie dla niego za to, iż, choć nie z własnéj winy, stał się jednak przyczyną śmierci jéj męża i powiedział jéj, że on bierze na siebie zapewnienie losu całéj rodziny nieboszczyka. Potém zaczął myśléć nad swém położeniem, uczuł, że w duszy jego z nową silą budzi się pragnieniu wstąpienia do zakonu; zdało mu się, iż sam Bóg tę mu drogę wskazuje, pozwalając mu znaleźć przytułek w klasztorze w tak strasznéj chwili jego życia, chciał odpokutować za swą zbrodnię; i po godzinie namysłu postanowił spełnić swój zamiar bezzwłocznie. Kazał prosić do siebie ojca gwardyana i objawił mu swoje życzenie. Ojciec gwardyan odpowiedział na to, że nie należy iść za pierwszym popędem, że trzeba strzedz się tak prędkich postanowień, że wstąpienie do zakonu jest rzeczą tak ważną, iż potrzebuje głębokiego zastanowienia, lecz, że ostatecznie, jeżeli przez czas dłuższy wytrwa w swych zamiarach, zostanie z pewnością przyjęty. Wówczas, przywoławszy rejenta, sporządził akt darowizny całego swego majątku (a był-to jeszcze piękny majątek) na korzyść rodziny Krzysztofa, rozporządzając nim w ten sposób, iż wdowie znaczną kwotę pieniężną wyznaczył, a resztę podzielił między ośmioro dzieci nieboszczyka.
Postanowienie Ludwika niezmiernie było na rękę zakonnikom, którzy z jego powodu znaleźli się w bardzo draźliwém położeniu. Odmówić mu gościnności, przez to narazić go na prześladowanie ze strony sprawiedliwości, to jest na zemstę jego wrogów; o tém nawet myśléć nie chcieli. Znaczyłoby to zrzec się dobrowolnie swoich przywilejów, stracić wiarę u ludu, ściągnąć na siebie naganę kapucynów całego świata za to, iż naruszają przynależne im prawo, narazić sobie wszystkie władze duchowne, które uważały siebie za opiekunów tego prawa. Z innéj zaś strony wiedzieli dobrze, że rodzina zabitego, mająca wielkie znaczenie i licznych stronników w kraju, postanowiła się zemścić i objawiła, że każdego, kto przed jéj słusznym gniewem zechce zasłaniać zabójcę, będzie uważała za osobistego wroga. Wprawdzie, historya nic o tém nie mówi, czy bardzo cierpieli nad śmiercią zabitego i czy choć jedna łezka wylaną została z tego powodu: powiada tylko, iż wszyscy zapłonęli straszną nienawiścią do zabójcy i chcieli, bądź co bądź, dostać go w swoje ręce. Otóż Ludwik, przywdziewając habit, odrazu całéj téj przykréj sprawie nadawał inny kierunek, odrazu załagadzał wszystko. Spełniał pewien rodzaj zadośćuczynienia, nakładał na siebie pokutę, przyznawał się poniekąd do winy, nie usiłował się bronić, słowem stawał się nieprzyjacielem, który broń składa. Rodzina zmarłego mogła nawet, jeżeli tylko miała ochotę, wierzyć w to sama i rozgłaszać po świecie, że Ludwik wstąpił do zakonu z obawy jéj gniewu. W każdym razie doprowadzenie człowieka do wyzucia się ze swego mienia, do ogolenia sobie głowy, do chodzenia boso, do sypiania na sienniku i do życia z jałmużny, mogło wydać się karą dość wielką, nawet dla najbardziéj zaciętego wroga.
Ojciec gwardyan udał się do brata zabitego magnata i z pokorą nie pozbawioną jednak godności, po zapewnieniu go o wielkim szacunku — który cały jego klasztor żywi dla tak godnej i wielmożnej rodziny, również jak i o gotowości do służenia jéj we wszystkiém, co tylko od nich zależy, opowiedział mu o postanowieniu Ludwika, o jego szczerym żalu, dając zręcznie do poznania, iż, jak sądził, wszyscy powinni być z tego zadowoleni, że w ten sposób sprawiedliwości już się stało zadość i jeszcze zgrabniéj, i jeszcze z większą pokorą dowiódł czarno na białém, że czy się to mu podoba, czy nie podoba, rzecz już jest skończona i wypada z nią się pogodzić. Brat zmarłego wpadł w gniew okropny, który kapucyn wziął niby za objaw rozpaczy, tak iż co chwila powtarzał: — słuszna, bardzo słuszna, bardzo słuszna boleść, pojmuję ją doskonale. Potém objawił, iż jego rodzina i teraz nawet potrafi ukarać winnego, na co już kapucyn nic nie odpowiedział; w ostatku zażądał, aby zabójca jego brata natychmiast się z miasta wydalił. Ojciec gwardyan, który już naprzód to postanowił, powiedział, iż rzecz ta da się zrobić, pozwalając w ten sposób, aby pan wielmożny wyobrażał sobie, że zakon czyni to na jego życzenie. Wszystko więc składało się wybornie: zadowolona była rodzina zmarłego, bo z téj sprawy wychodziła z honorem; zadowoleni zakonnicy, bo ratując człowieka i swe przywileje, nie narazili się jednak nikomu; zadowolona szlachta, bo widziała sprawę takiéj wagi zakończoną chwalebnie; zadowolony lud, bo mu się udało wyciągnąć z biedy człowieka, którego kochał, i podziwiać i zachwycać się jednocześnie tak cudowném jego nawróceniem się do Boga; i wreszcie, zadowolony najbardziéj ze wszystkich sam Ludwik, rozpoczynający nowy żywot pełen pokuty i umartwienia, który, jeżeli nie mógł już naprawić, to przynajmniéj zmniejszał jego przestępstwo i łagodził, choć w części, gorzkie wyrzuty sumienia. Myśl, że jego postanowienie będą przypisywać tchórzostwu, smuciła go z razu, lecz wkrótce pocieszył się tém, że i ów sąd niesprawiedliwy powinien znieść cierpliwie, jako karę za swą straszną winę. Tak więc, w trzydziestym roku życia, przywdział habit, a ponieważ, stosownie do przepisów zakonu, musiał się wyrzec imienia, pod ktorém dotąd znany był w świecie, i zamienić go na inne, wybrał sobie imię Krzysztofa, aby mu co chwila przypominało czyn, za który miał pokutować.
Po dopełnieniu obrzędu obłóczyn, ojciec gwardyan oświadczył mu, że czas nowicyatu spędzi w ***, miejscowości odległej o mil sześćdziesiąt, i że jutro wyruszy już w drogę. Nowicyusz z pokorą czoło pochylił i rzekł: — Wielebny ojcze, niech mi wolno będzie prosić o pewną łaskę dla siebie. Oto, przed opuszczeniem tego miasta, w ktorém krew ludzką przelałem, w ktorém pozostawiam rodzinę obrażoną śmiertelnie, chciałbym przynajmniéj ją przeprosić, wykazać jéj całą boleść, którą czaję z powodu, iż nie mogę winy méj naprawić, i błagać brata zabitego przeze mnie człowieka, aby się ulitował, aby mi z całego serca przebaczył. Może Bóg w nieograniczonéj dobroci zechce mi swą łaską dopomodz, może przebaczenie wyżebrzę. — Ojciec gwardyan zaraz sobie pomyślał, iż krok ten, już sam przez się chwalebny, mógł jeszcze posłużyć do zupełnego pojednania możnéj rodziny z zakonem; to też nie tracąc czasu poszedł natychmiast do brata zmarłego, aby mu prośbę Krzysztofa przedstawić. Na tak niespodzianą wiadomość, krew zawrzała w dumnym, magnacie, a jednak uczuł pewien rodzaj zadowolenia. Po chwilowym namyśle rzeki: — niech przyjdzie jutro — i naznaczył godzinę. Gwardyan wrócił niosąc nowicyuszowi tak pożądaną nowinę.
Magnat zrozumiał odrazu, że takie zadosyćuczynienie, im głośniéj i éuroczyściej się odbędzie, tém więcéj zyska na tém jego osobiste znaczenie wśród krewnych i całej okolicznéj szlachty, i że pod pewnym względem będzie ono stanowić świetną kartę w dziejach jego rodu. Rozesłał natychmiast gońców do wszystkich krewnych, zapraszając ich na dzień następny do siebie, w celu wysłuchania uroczystych przeprosin zabójcy jego brata. Nazajutrz, w południe, w całym pałacu roiło się od szlachty różnéj płci i wieku; pełno tu było szerokich płaszczów rycerskich, wspaniałych pióropuszów, bogatych łańcuchów, wielkich krez i szumiących, powłóczystych sukien. Przedpokoje, dziedziniec, a nawet znaczną część ulicy zalegał tłum paziów, brawów i ciekawych mieszczan. Brat Krzysztof, zbliżając się do pałacu, spostrzegł te przygotowania, odgadł ich znaczenie i doznał przykrego uczucia; ale na chwilę tylko, gdyż zaraz sobie powiedział: — tak być powinno: zabiłem go publicznie, wobec tylu jego wrogów; to była zbrodnia, teraz nastąpi pokuta. I tak, ze spuszczoną głową, w towarzystwie kapucyna, który kroczył przy jego boku, przestąpił próg owego pałacu, przeszedł przez dziedziniec wpośród tłumu, przyglądającego mu się z niezbyt grzeczną ciekawością, potém przebył schody, potém inny tłum z saméj szlachty złożony, który ustępując mu z drogi z niemniejszą ciekawością przypatrywał się jego osobie i wreszcie znalazł się przed bratem zamordowanego. Dumny pan oczekiwał nań w środku sali w gronie najbliższéj rodziny; stał z głową podniesioną do góry, choć oczy jego w ziemię patrzyły, lewą rękę oparł na szabli, a prawą przytrzymywał na piersiach koniec płaszcza, który na ramię zarzucił.
Zdarza się czasem, iż nie tylko twarz, ale cała postać człowieka jest takiém potężném odbiciem, takiém objawieniem się jego duszy, że nawet wielki tłum widzów jednomyślnie zgadnie uczucie, które go w téj chwili ożywia. Oblicze i postawa brata Krzysztofa mówiła jasno otaczającym, iż nie z obawy gniewu ludzkiego przywdział sukienkę zakonną i poddał się temu upokorzeniu: wszyscy to nagle uczuli. Gdy spostrzegł gospodarza domu, przyśpieszył kroku, ukląkł przed nim, ręce skrzyżował na piersiach i pochylając ogoloną głowę rzekł: — panie, jestem zabójcą twego brata. Bóg mi świadkiem, iż oddałbym życie za to, aby go tobie powrócić, lecz nie mogąc tego uczynić, pozostaje mi tylko żałować gorzko za popełnioną zbrodnię i błagać ciebie, abyś mi dla miłości Chrystusa przebaczył. — Oczy wszystkich były zwrócone na nowicyusza i na człowieka, do którego mówił; w sali panowała cisza głęboka. Gdy umilkł brat Krzysztof, między obecnemi powstał szmer wyrażający uwielbienie i litość. Szlachcic, w którego całéj postawie znać było dotąd przymus i gniew z trudnością tłumiony, po téj przemowie nagle się zmieszał i pochylając się nad klęczącym rzekł głosem zmienionym; — proszę wstać... doprawdy... obrażony... rzecz ta na prawdę... lecz już ta suknia duchowna... i nie tylko dlatego, ale także ze względu na osobę... bracie... ojcze, proszę, bardzo proszę, abyś powstał... Mój brat... nie mogę temu zaprzeczyć... był człowiekiem... trochę... trochę zanadto żywym. Lecz wszystko, co się dzieje, z woli boskiéj pochodzi. Niech to pójdzie w zapomnienie... Ależ ojcze, osoba duchowna nie powinna tak na klęczkach pozostawać przed... — I ujął go za obie ręce i zmusił do powstania. Brat Krzysztof stojąc przed nim, lecz zawsze ze spuszczoną głową odpowiedział: — Więc mogę mieć nadzieję, iż przebaczenie otrzymam! A skoro pan mi przebaczysz, może mi i inni, może mi i sam Bóg przebaczy. O, gdybym z ust twoich mógł usłyszéć ten wyraz!
— Przebaczyć? — powiedział szlachcic. — Ależ ojcze, nie potrzebujesz już tego. Zresztą, jeżeli takiém jest twoje życzenie, to powiem, iż przebaczam ci z całéj duszy, z całego serca i że wszyscy...
— Tak, wszyscy, wszyscy! — zawołali zgodnie obecni. Twarz zakonnika zajaśniała niewymowną radością, lecz i ta radość nie zdołała zatrzeć wyrazu pokory, boleści i żalu za owę winę, któréj już żadne ludzkie przebaczenie zagładzić nie mogło. Szlachcic dostrzegł ten wyraz i nie mogąc już dłużéj zapanować nad wzruszeniem, które w téj chwili ogarnęło wszystkich, zarzucił ręce na szyję nowicyusza i obaj zamienili z sobą pocałunek zgody.
— Dobrze! ślicznie! — ozwały się glosy ze wszystkich stron sali; powstał ruch między zebranemi, wszyscy cisnęli się do zakonnika, otaczając go kołem. Tymczasem weszła służba, niosąc na tacach przysmaki i różne napoje. Gospodarz domu zbliżył się do Krzysztofa, który już się do wyjścia zabierał, i rzekł: — Ojcze, nie czyń mi téj krzywdy, przekąś choć cokolwiek; daj mi ten dowód przyjaźni. — I sam, pomijając innych gości, chciał go najpierwszego częstować; lecz zakonnik cofnął się o krok jeden i powiedział stanowczo, choć z uśmiechem: — te rzeczy już nie dla mnie. Jednak, skoro mi wolno z twoich darów korzystać, to będę cię prosił, panie, o inną łaskę. Puszczam się w drogę; każ mi przynieść bochen chleba, abym mógł powiedziéć, że zaznałem twego miłosierdzia, że jadłem twój chléb; abym mógł unieść z sobą ten dowód twego przebaczenia. — Szlachcic wzruszony do głębi rozkazał spełnić to życzenie; i po chwili zjawił się służący w stroju galowym, niosąc na srebrnéj tacy bochenek chleba, który podał zakonnikowi; zakonnik wziął chleb, podziękował i włożył go do swojéj koszałki, poczém raz jeszcze uścisnąwszy gospodarza i wszystkich tych, którzy choć na chwilkę mogli się do niego docisnąć, z niemałym trudem wydostał się z sali. W przedpokoju i na schodach musiał sobie drogę torować wśród służby a nawet brawów, którzy całowali kraj jego szaty, sznurek i kaptur habitu, i wreszcie znalazł się na ulicy w tłumie rozrzewnionego ludu, który niosąc go w tryumfie odprowadził aż do jednéj z bram miejskich. Stąd już rozpoczął swą pieszą pielgrzymkę do miejsca, w którém, z rozkazu ojca gwardyana, miał nowicyat odbywać.
Brat zabitego i wszyscy jego krewni, którzy spodziewali się w dniu tym zaznać niemałéj uciechy z powodu upokorzenia bliźniego, zostali natomiast napełnieni czystą radością, mającą swe źródło jedynie w miłości i przebaczeniu. Po odejściu zakonnika, goście jeszcze przez czas pewien pozostawali w pałacu, rozmawiając z niezwykłą serdecznością i zgodą o rzeczach, o których zrana ani im się nawet śniło. Zamiast mówić, jak zwykle, o zatargach z innemi magnackiemi domami, o pomszczonych obrazach, o wygranych zakładach, o sprawach honoru, mówili teraz o szlachetności i pokorze nowicyusza, o zgodzie, braterstwie, o darowywaniu uraz. A niejeden, który w zwykłych warunkach opowiedziałby zebranym po raz już pięćdziesiąty o tém naprzyklad, jak książę Mucyusz, jego ojciec, potrafił zalać za skórę markizowi Stanisławowi, w czasie téj tak pamiętnéj kłótni, która między niemi wybuchła z powodu i t. d., i t. d., teraz przeciwnie, opowiadał o pokorze i anielskiéj cierpliwości pewnego zakonnika, imieniem Szymon, który nie żył już od lat wielu. Gdy już się goście rozeszli, gospodarz, który nie zdołał jeszcze ochłonąć całkowicie ze wzruszenia, zaczął zastanawiać się nad tém, co mówił zakonnik i przypominać sobie własne swe wyrazy, a zdziwiony niepomału całym obrotem téj sprawy mruczał od czasu do czasu pod nosem; — no proszę, to dyabeł z tego mnicha! — (jesteśmy zmuszeni powtórzyć tu jego słowa bez żadnéj zmiany) — to dyabeł, dopiéro! Gdyby tak jeszcze przez czas pewien na klęczkach przede mną pozostał, gotów byłbym sam go przepraszać, przepraszać za to, że mi zabił brata! — Nasz rękopism czyni jeszcze wzmiankę o tém, iż w dalszém swém życiu wielmożny pan okazywał już nieco więcéj rozwagi, nie tak licznych jak przedtem dopuszczał się nadużyć i wogóle stał się bardziéj ludzkim.
Tymczasem brat Krzysztof opuściwszy miasto szedł na miejsce swego przeznaczenia, czując w duszy taki spokój, jakiego jeszcze nie zaznał od chwili spełnienia strasznéj zbrodni, na odpokutowanie któréj całe swe życie poświęcał. Zatopiony w myślach o owych trudach, umartwieniach i upokorzeniach, które go w nowym zawodzie czekały i które miały przynieść ulgę jego sumieniu, bezwiednie niemal stosował się do przepisu, nakazującego milczenie nowicyuszom. Gdy już uczuł głód i potrzebę wypoczynku, zatrzymał się u pewnego dobrodzieja zakonu, wyjął ów chleb zgody, z jakąś niewymowną rozkoszą spożył zeń kawałek, a resztę odłożył do koszałki, aby ją zachować na wieczną pamiątkę.
Nie jest moim zamiarem opisywać tu cały przebieg jego życia w zakonie, powiem tylko, że pełniąc z największą gorliwością i z całém oddaniem się te obowiązki, które mu powierzano zazwyczaj, to jest: kazanie po kościołach, doglądanie chorych i spowiadanie umierających, nie zaniedbywał nigdy skorzystać z każdéj nadarzającéj się sposobności, aby pełnić dwie inne jeszcze powinności, które sam na siebie nałożył: godzić zwaśnionych i opiekować się uciśnionemi. Niemało się przyczyniły do tego, choć sam nawet o tém nie wiedział, owe resztki usposobień rycerskich, których ani umartwienia, ani pokora nie mogły całkowicie wytępić. Wyrażał się zwykle z wielką skromnością, prostotą i powagą, lecz wówczas, gdy chodziło o bronienie praw pokrzywdzonego, lub o wykazanie czyjéjś niewinności, stawał się nagle innym człowiekiem, odzyskiwał całą swą dawniejszą energię, a mowa jego, która nabrała dziwnéj siły i wyrazistości przez to, iż kazał tak często, brzmiała uroczystém natchnieniem. Jego twarz, jego cała postać świadczyły jasno o długiéj walce, która się w nim staczać musiała pomiędzy ognistym, silnym, wrażliwym temperamentem a wolą niezłomną, zawsze zwycięską, zawsze czujną i posłuszną wzniosłym, szlachetnym pobudkom. Pewien kapucyn, jego wielki przyjaciel, powiedział o nim kiedyś, iż jest jak owe wyrazy zanadto dosadne w zwykłéj swéj formie, które wymykają się jednak ludziom, nawet dobrze wychowanym, w chwilach silnego rozdrażnienia i które, choć są wymawiane półgębkiem, przez zęby i ze zmianą niektórych głosek, zawsze jednak muszą wiele zachować ze swéj dobitności pierwotnéj. Gdyby jakaś biedaczka, o któréj istnieniu nawet dotychczas nie wiedział, zażądała jego pomocy, ojciec Krzysztof natychmiast-by do niéj pośpieszył. A cóż dopiéro skoro chodziło o Łucyę. któréj był spowiednikiem, któréj niewinność i skromność uwielbiał, dla któréj już od dni kilku obawiał się groźnych niebezpieczeństw z powodu owego niecnego prześladowania jej przez don Rodriga. Obawiał się również, aby jego rada co do zachowywania milczenia w wiadoméj sprawie teraz na złe Łucyi nie wyszła; tak, iż do zwykłéj litości, którą w nim każde nieszczęście, dotykające bliźniego, budziło, przyłączyły się jeszcze w tym razie owe skrupuły, które tak często dręczą zacnych i sumiennych ludzi.
Jednakże w przeciągu tego czasu, który poświęciliśmy na zabranie z nim bliższéj znajomości, ojciec Krzysztof znalazł się u celu podróży, otworzył drzwi, a kobiety, wypuszczając z rąk kłąbki jedwabiu, który w téj chwili zwijały, zawołały razem: — Ach, ojcze Krzysztofie, niech cię Bóg błogosławi za to, żeś do nas pośpieszył!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.