<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

— Karneades! Co to za jeden? — wyszeptał don Abbondio, siedząc na swym wielkim fotelu, w jednym z pokojów na piętrze i pogrążył się w głębokiej zadumie, podnosząc oczy z książki, która roztwarta przed nim leżała. — Karneades! — powtórzył, — wiem to, że i słyszałem o nim i słyszałem wiele; musi być niezawodnie jakiś mąż uczony, jakiś literat grecki, lub łaciński; to pewna, ale w każdym razie jakżem mógł zapomniéć! To rzecz nie-do-darowania!
Biedny człowiek! O jakże był dalekim w téj chwili od przeczuwania nawet owéj burzy, która już nad jego głową zawisła! Trzeba wiedziéć, iż don Abbondio lubił co dzień czytać sobie po trochu; a pewien proboszcz z sąsiedztwa, posiadający skromną biblioteczkę, pożyczał mu książki, jedną po drugiéj, bez żadnego wyboru, tak na oślep, pierwszą lepszą, która mu się nawinęła pod rękę. Ta, nad którą w chwili obecnéj dumał tak głęboko nasz don Abbondio, powracający do zdrowia po owéj febrze z przestrachu, a nawet daleko bardziéj już zdrowszy, niż-by to chciał dać do poznania po sobie, była panegirykiem napisanym na cześć ś-go Karola i wygłoszonym z wielką wymową, a wysłuchanym z większym jeszcze zachwytem, przed dwu laty w medyolańskiéj katedrze. We wzniosłym panegiryku, święty, z powodu swego zamiłowania do nauk był porównywany do Archimedesa; i jak dotąd, wszystko szło dobrze, don Abbondio nie napotykał na żadne trudności; bo przecie Archimedes ów tak wiele stworzył rzeczy cudownych i z tego powodu tak szeroko zasłynął po świecie, że nie potrzeba było być koniecznie biegłym erudytem, aby módz téż o nim coś wiedziéć. Lecz po Archimedesie, autor porównał świętego do Karneadesa: i tu już nasz proboszcz, jak to mówią, osiadł na piasku. W téj chwili weszła Perpetua, oznajmiając o przybyciu Tonia.
— Tak późno? — rzekł również i don Abbondio.
— Alboż ci ludzie znają się na przyzwoitości? Jednakże, księże proboszczu, ja-bym radziła... bo skoro raz odejdzie, kto wie...
— Tak, to prawda: jeżeli go dziś odprawię, kto wie, kiedy go znowu złapię! Powiedz, niech wejdzie... Ej! Ej! Perpetua! czy tylko się nie mylisz, czy jesteś pewna, że to on?
— A to sobie dobre! — zawołała zbiegając ze schodów. Po chwili drzwi się otwarły, ukazała się w nich Perpetua i rzekła: — Tonio, gdzie jesteś? — Tonio zbliżył się, a wraz z nim zbliżyła się i Agnieszka, mówiąc: — dobry wieczór pannie Perpetui.
— Dobry wieczór pani Agnieszce — odpowiedziała Perpetua — a skąd że to o tak późnéj godzinie?
— Wracam z *** — i wymieniła jednę z wiosek pobliskich. — A wiecież co wam powiem... — ciągnęła daléj — oto, dla was jedynie tu się zatrzymałam.
— Dla mnie? i cóż to być może? — spytała Perpetua, i zwracając się do dwu braci — możecie wejść — rzekła — przyjdę za chwilkę.
— Bo to tak było — odpowiedziała Agnieszka — w mojéj przytomności pewna kobieta, z tych, co to nie wiedząc o niczém chcą jednak o wszystkiém gadać... czy dacie wiarę, panno Perpetuo, że ta kobieta śmiała dowodzić, jakbyście dlatego nie poszli ani za Beppa Suolavecchia, ani za Anzelma Lunghina, iż was brać nie chcieli. Ja utrzymywałam, żeście to wy sami dali odkosza i jednemu i drugiemu i że...
— A pewno, że to ja ich nie chciałam. No proszę, co to za szkaradny język! Co to za język tej kobiety! I któż to taki?
— Tego nie mogę wam powiedziéć, wiecie, jak plotek nie cierpię.
— To żadna plotka, moja pani Agnieszko, moja kochana pani Agnieszko, powiedzcie mi proszę, jak się nazywa ta niegodziwa kobieta!
— A gdybyście wiedzieli, jak mi przykro, iż nie znałam dobrze całéj téj sprawy i że nie mogłam, tak, jakbym chciała, bronić was panno Perpetuo!
— No proszę, ach! ci ludzie, ci ludzie, czegóż oni nie potrafią wymyślęć! — zawołała rozżalona Perpetua i zaraz dodała: — bo to widzicie, co do Beppa, to przecież wszyscy wiedzą dobrze i mogli widzieć... Ej, Tonio i po cóż tu stoisz? Idź, idź na górę, idźcie obaj do proboszcza, ja przyjdę za chwilę. — Tonio z sieni już odpowiedział; — dobrze, — a Perpetua w coraz większy zapał wpadając ciągnęła daléj swe opowiadanie.
Wprost drzwi plebanii, znajdowała się niewielka uliczka, która na początku miała dwa domki po bokach, a następnie wychodziła w pole. Agnieszka, jakby dlatego, aby módz swobodniéj rozmawiać, skierowała się w tamtę stronę, Perpetua poszła za nią. Kiedy już stanęły w miejscu, z którego nie można było widziéć tego, co się dzieje przed wejściem do plebanii, Agnieszka głośno kaszlnęła. Był-to znak umówiony; Renzo go usłyszał, ścisnął silnie rękę Łucyi, jakby jéj przez-to chciał dodać odwagi, i oboje, cicho, ostrożnie, tuż koło muru posunęli się naprzód; doszli do drzwi, otworzyli je powoli i oddech nieledwie wstrzymując weszli do sieni, gdzie na nich dwaj bracia czekali. Renzo, z wielką ostrożnością, drzwi zamknął za sobą i wszyscy czworo, bez najmniejszego prawie szmeru zaczęli wstępować na schody. Gdy się na piętrze znaleźli, dwaj bracia zbliżyli się do drzwi, które się na prawo od schodów znajdowały, a narzeczeni przycisnęli się do ściany.
Deo grattas — rzekł Tonio głosem podniesionym.
Tonio, to ty? Wejdź, wejdź, proszę — odpowiedział głos ze środka.
Tonio otworzył drzwi, lecz tylko na tyle, aby się mógł wcisnąć do pokoju, brata za sobą wprowadził. Na widok owego pasa światła, który na raz przez drzwi uchylone oświecił sień przed schodami, Łucya drgnęła tak, jak gdyby już została odkrytą. Tonio zaraz po wejściu do pokoju drzwi przymknął; narzeczeni pozostali w ciemności, nieruchomi, zatrzymując oddech, nadstawiając ucha, a najmocniejszym odgłosem w téj chwili były gwałtowne uderzenia serca w piersi biednéj Łucyi.
Don Abbondio, jak-eśmy to już powiedzieli wyżéj, siedział w starym fotelu; na sobie miał czarną, wytartą sutanę, a na głowie pewien rodzaj niemniéj starego, czarnego czepka, który przy słabém świetle małéj lampeczki tworzył jakby ramkę dokoła jego oblicza. Dwa spore kosmyki włosów, wymykające się z pod czepka, brwi krzaczaste, najeżone wąsy i gęsta broda, wszystko to przyprószone siwizną i rozsiane na téj ciemnéj, pooranéj zmarszczkami twarzy, można było porównań do owych krzewów śniegiem pokrytych, które zwieszając się z jakiegoś urwiska tak dziwne przybierają kształty przy blasku księżycowéj nocy.
— Ej! ej! — rzekł na powitanie zdejmując okulary i kładnac je na książce.
— Ksiądz proboszcz dobrodziéj powie niezawodnie, że za późno przychodzę — rzekł Tonio z ukłonem, a za jego przykładem poszedł i braciszek Gierwazy, któremu wszakże ukłon nie tak zgrabnie się udał.
— A, pewnie, że zapóźno zapóźno pod każdym względem. A wiesz-że ty mój Tonio, ze ja bardzo chory?
— O! doprawdy? Jakże to mię smuci!
— Pewnie już o tém słyszałeś, co? musiał ci ktoś mówić we wsi... i wiesz, tak mi jest niedobrze, tak źle, że nie wiem doprawdy kiedy będę się mógł w kościele pokazać... Ale dlaczegożeś przyprowadził tu z sobą tego... tego chłopaka?
— A to tak sobie, dla towarzystwa go wziąłem, szanowny księże proboszczu.
— Dobrze; przystąpmy do rzeczy.
— Mam tu dwadzieścia pięć nowiuteńkich srebrnych pieniążków, z tych, wie ksiądz proboszcz, co to ze św. Ambrożym na koniu — powiedział Tonio wyjmując z kieszeni jakieś zawiniątko.
— Zobaczymy — odrzekł don Abbondio i wziąwszy zawiniątko z rąk Tonią, znowu okulary włożył, zawiniątko rozwinął, wysypał na stół pieniądze, przeliczył je raz i drugi, obejrzał na wszystkie strony i znalazł wreszcie, iż żadnéj wady nie mają i że je wziąć można.
— A teraz, możeby proboszcz dobrodziéj chciał mi z łaski swojéj oddać naszyjnik mojéj Tekli.
— Słusznie, słusznie — odpowiedział don Abbondio, następnie zbliżył się do szafy, wyjął klucz z kieszeni i oglądając się dokoła, jakby po to, aby jak najdaléj trzymać tych dwu niepotrzebnych widzów, otworzył jednę połowę drzwiczek, przestrzeń tę całkiem swoją osobą wypełnił, głowę naprzód wysunął szukając czegoś w szafie, przeciągnął rękę, wziął naszyjnik, zamknął szafę pośpiesznie i oddając go Toniowi powiedział — no, teraz już rzecz skończona?
— Teraz — rzekł Tonio — teraz wypadałoby jeszcze napisać malutkie pokwitowanie.
— I to jeszcze! — zawołał don Abbondio — A tobie na co pokwitowanie? Cóż to nie wierzysz mi? Ach, jakiż to dziś świat podejrzliwy!
— Szanowny księże proboszczu! Jabym miał nie wierzyć, ja? Naprawdę proboszcz dobrodziéj ni nie krzywdzi, na to, zdaje się, że nie zasłużyłem. Ale, ponieważ już moje imię jest do jego księgi wpisane i tam stoi czarno na białém, żem winien dwadzieścia pięć lirów... więc, skoro już raz ksiądz proboszcz zadał sobie tę pracę, iż tam je zapisał, zatém... bo to przecież i śmierć i życie w ręku Boga, a ja...
— Dobrze już, dobrze — przerwał mu don Abbondio i mrucząc coś pod nosem, odsunął jednę z szufladek stołu, przy którym znów zasiadł, wyjął z niéj papier, pióro i kałamarz i zaczął pisać, powtarzając na głos wyrazy, w miarę tego, jak mu wybiegały z pod pióra. Tymczasem Tonio, a następnie i Gierwazy na znak dany przez brata, zbliżyli się do stolika i stanęli tak, aby zakryć przed piszącym drzwi wchodowe, a jakby im pilno już było odejść zlekka nogami zaczęli tupać w podłogę. Był-to umówiony sygnał, który dając znać narzeczonym, iż już wejść mogą, służył jednocześnie do zagłuszenia ich kroków. Don Abbondio całkiem zagłębiony w pisaniu, na nic innego nie zważał. Na odgłos owego tupania, Renzo ujął rękę Łucyi, znowu dla dodania odwagi mocno ją ścisnął i posunął się do drzwi, prowadząc drżącą narzeczoną, która bez jego pomocy nie zdołałaby kroku postąpić. Weszli cichutko, na palcach, dech zatrzymując, i stanęli za dwoma braćmi. Po chwili don Abbondio skończył pisać, nie podnosząc oczu, odczytał pokwitowanie z wielką uwagą, następnie złożył je we czworo, i mówiąc: — teraz już chyba musisz być zadowolony? — jedną ręką z nosa zdjął okulary, a drugą podał papier Toniowi i głowę podniósł do góry. Tonio przeciągając rękę dla wzięcia papieru nieco się na bok usunął; Gierwazy na dany przezeń znak uczynił toż samo, cofając się w stronę przeciwną, a w środku, jakby za rozsunięciem się teatralnéj zasłony zjawili się: Renzo i Łucya. Don Abbondio spostrzegł to najprzód niejasno, potém wyraźnie, przestraszył się, zdziwił, rozgniewał, pomyślał nad tém, co ma począć, powziął postanowienie: a wszystko to w tym krótkim przeciągu czasu, którego Renzo potrzebował, aby powiedziéć: — księże proboszczu, w przytomności tych oto dwu świadków, mówię: to jest moja żona. — Usta jego nie miały jeszcze czasu się zamknąć, gdy już don Abbondio, rzucając na podłogę pokwitowanie, lewą ręką porwał za lampkę i podniósł ją do góry, a prawą schwycił za serwetę stół pokrywającą, pociągnął ją gwałtownie ku sobie, tak, iż spadły na ziemię książka, okulary, papier i kałamarz i zerwawszy się z fotelu w jednym podskoku stanął przed Lucyą. Biedna dziewczyna zaledwie zdołała, słodkim swym, lecz w téj chwili drżącym i niepewnym głosem wymówić: — a to... — kiedy don Abbondio, w sposób bardzo niegrzeczny, zarzucił jéj na twarz i głowę ową grubą i ciężką serwetę, aby jéj przeszkodzić dokończeniu całéj formuły. I zaraz cisnąwszy o ziemię lampkę, którą miał w lewéj ręce, oburącz już zaczął coraz silniéj głowę Łucyi serwetą okręcać, tak, iż o mało jéj nie udusił, a sam tymczasem krzyczał w niebogłosy: — Zdrada! podejście! Perpetua! ratunku! ratunku! — Gdy lampka zagasła zupełnie, don Abbondio porzucił swoję ofiarę, po omacku zaczął szukać drzwi do sąsiedniego pokoju; znalazł je, wpadł do owego pokoju i zamknął się w nim na klucz nie przestając wołać: — Perpetuo! zdrada! ratunku! precz mi stąd zaraz! precz z mego domu! — Tymczasem w pierwszym pokoju panował zamęt nie do opisania. Renzo, usiłując zatrzymać proboszcza i szukając też drogi po omacku, przyczém tak na wszystkie strony ręce wyciągał, jakby grał w ślepą babkę, znalazł wreszcie owe drzwi, za któremi ukrył się don Abbondio, i silnie do nich pukając wołał: — niech ksiądz proboszcz tak nie krzyczy, proszę otworzyć. — Łucya stłumionym głosem przyzywała Renza na pomoc i powtarzała prawie z płaczem; — uciekajmy stąd, uciekajmy, na miłość boską! — Tonio, na czworakach czołgał się po podłodze, usiłując znaleźć swoje pokwitowanie, a Gierwazy wrzeszczał i podskakiwał jak opętany szukając drzwi, wiodących na schody, aby umknąć co najprędzéj.
Zdawałoby się, iż w opisie chwili tak wielkiego zamieszania nie ma już miejsca na żadne rozumowania, ani rozmyślania autora; a jednak nie podobna mi się oprzeć pokusie zrobienia tu pewnéj małéj, króciutkiéj uwagi. Ów Renzo, który w nocy, za pomocą podstępu, wkrada się do obcego domu, nachodzi znienacka spokojnego człowieka i w jego własném mieszkaniu trzyma go w oblężeniu, ma wszelkie pozory winy za sobą; on tu zdaje się być ciemięzcą, on nadużycie popełnia. Jednak, w rzeczywistości to jego krzywda. Ów don Abbondio, zaskoczony niespodzianie w chwili, gdy się oddawał czytaniu i rozmyślaniu (dwu tak chwalebnym rzeczom) przestraszony, zmuszony do ucieczki, na ofiarę zakrawa, a jednak on się niesprawiedliwości dopuszcza! Niestety, tak to się często dzieje na tym świecie... to jest, chciałem powiedziéć, tak się działo w siedemnastem stuleciu.
Oblężony, widząc, iż nieprzyjaciel ani myśli o odwrocie, otworzył okno wychodzące na plac przed kościołem i z całéj siły zaczął Wołać: — na pomoc! na pomoc! — Księżyc świecił prześlicznie; cień od kościoła, a nieco daléj długi i wąski cień od dzwonnicy czarno i wyraźnie rozścielał się na placu, zalanym blaskiem księżyca: każdy przedmiot można było rozpoznać z równą prawie łatwością, jak we dnie. Ale blisko i daleko, jak okiem zajrzeć, don Abbondio nie dostrzegł nigdzie ducha żywego. Wszakże, na jego szczęście, tuż obok bocznéj ściany kościoła i to właśnie od strony plebanii znajdowała się mała, nędzna chałupa, w któréj sypiał zakrystyan. Obudziły go owe rozpaczliwe wołania, zerwał się z łóżka, poskoczył do okna otworzył je, głowę wysunął i zaspanemi oczyma wodząc dokoła zawołał: — Co to jest? Co się stało?
— Ambroży! ratunku! na pomoc! jacyś ludzie w plebanii!
— Idę, idę zaraz! — odpowiedział zakrystyan i cofnął się do chałupy, zamykając okno, a choć w téj chwili był bardzo zaspany, a jeszcze bardziéj przestraszony, odrazu jednak wpadł na świetny pomysł, który zapewniając proboszczowi daleko skuteczniejszą pomoc, niż ta, jakiéj od niego żądał, jego własnéj osoby nie narażał na niebezpieczeństwo. Nie namyślając się długo porywa za płócienne spodnie, wiszące na poręczy łóżka, pakuje je pod ramię jak galowy kapelusz i w podskokach pędzi co tchu na dzwonnicę, a tu chwytając za sznur od największego dzwonu, zaczyna dzwonić na gwałt.
Bum, bum, bum, bum: wieśniacy zbudzeni nagle siadają na posłaniach, chłopcy śpiący na sianie w stodołach nadstawiają ucha i zrywają się na równe nogi. — Co to jest? Dzwon na trwogę! czy pożar? złodzieje? bandyci? — Wiele kobiet zaklina swych mężów, aby siedzieli cicho, wmawiając, że i bez nich się obejdzie, że bez nich dużo ludzi we wsi: mężowie jednak wstają śpiesznie, biegną do okien, ci, którzy nie grzeszą odwagą, wracają po chwili do łóżka, jakby ulegając prośbom strwożonych swych żon; inni, bardziéj śmiałego ducha, uzbrajają się w strzelby i widły i wypadają na ulicę; inni jeszcze zdałeka tylko przyglądają się całemu temu ruchowi.
Lecz przedtém jeszcze, nim dzwon zdołał rozbudzić wieśniaków i nim się oni zaczęli szykować do boju z wrogiem nieznanym, dźwięki jego doszły już do uszu innych osób, które nieopodal czuwały: usłyszeli je brawi na jednym końcu wioski, Agnieszka i Perpetua na drugim. Najprzód, w krótkich wyrazach wypada nam opowiedziéć o tém, co robili brawi od chwili, w któréj pozostawiliśmy ich, jednych, w opuszczonéj chacie, a drugich w gospodzie. Otóż, owi trzéj, na zwiady wysłani, skoro tylko się doczekali, że już wszystkie drzwi się zamknęły, wszystkie ognie pogasły, a na ulicy nie pozostało żywego ducha, nagle, jakby spostrzegli, iż zabawa ich przeciągnęła się za długo, spiesznie wyszli z gospody, mówiąc, iż co tchu muszą wracać do domu. Potém raz jeszcze przeszli wzdłuż i wszerz wioskę całą, aby się jeszcze lepiéj upewnić o tém, iż wszyscy jéj mieszkańcy zasnęli. Dokoła panowała cisza: nigdzie światła, nigdzie szmeru. W ostatku ostrożnie, na palcach, przesunęli się obok domku naszej biednéj Łucyi: tu cisza jeszcze większa, spokój zupełny, gdyż domek był już pusty w téj chwili, i wówczas dopiero ze spokojném sumieniem podążyli prosto do chaty na pole i złożyli swe sprawozdanie szanownemu naczelnikowi. Grizo, po ich wysłuchaniu, natychmiast włożył na głowę olbrzymi kapelusz, na ramiona zarzucił wielki, ceratowy płaszcz pielgrzymi, gęsto naszywany muszlami, do ręki wziął kostur i mówiąc: — Baczność na moje rozkazy! Chodźmy śmiało, a ostrożnie, jak na zuchów przystało! — poszedł naprzód, wiodąc wszystkich za sobą. W parę minut przybyli już do domku, od strony przeciwnej do téj, w którą udali się jéj mieszkańcy, śpiesząc również na swoję wyprawę. O kilka kroków od domku, Grizo swój oddział zatrzymał i sam ruszył naprzód na zwiady; lecz widząc, że wszystko pusto i cicho na zewnątrz, przywołał dwu brawów, kazał im przeleźć przez mur, opasujący podwórko i ukryć się w kącie, za rozłożystém drzewem figowém, na które już zrana zwrócił szczególną uwagę. Sam zbliżył się do bramy i zapukał po cichu z zamiarem przedstawienia się kobietom, jako pielgrzym, który zabłąkał się w drodze i prosi o przytułek do następnego poranku. Na jego pukanie nikt nie odpowiada: puka silniéj, jeszcze silniéj; ani głosu, ani szmeru żadnego. Wówczas więc przywołuje trzeciego łotra, każę mu również przeleźć przez murek i ostrożnie klamkę oderwać, po to, aby miéć już wolny wstęp i odwrót. Wszystko to wypełnia się szybko, cicho, z pomyślnym skutkiem. Przyzywa resztę brawów, tąż samą drogą wprowadza ich na podwórko, każę się ukryć wraz z innemi za drzewem, otwiera ostrożnie furtkę od ulicy, sam wsuwasię na podwórze, stawia dwóch ludzi na straży koło furtki i prosto już idzie ku drzwiom wchodowym. Puka raz i drugi i czeka; żadnéj odpowiedzi. Po cichu i od tych drzwi zamek odrywa, nikt nie zapyta nawet, kto tam? wszyscy śpią widocznie, wszystko idzie jak z płatka. A więc naprzód, pst! woła na brawów, ukrytych za drzewem, wchodzi z niemi do pierwszéj izby, do téj saméj, w któréj zrana otrzymał kawał chleba w imię miłości Boga. Wydobywa z kieszeni krzemień, hubkę, krzesiwo i zapałki, zapala swoją latarkę, wchodzi do sąsiedniego pokoju, aby się przekonać, iż na dole nie ma nikogo. Wraca, idzie do drzwi wiodących na schody, przykłada ucho, cisza. Pozostawia inne dwie straże na dole, każę iść za sobą niejakiemu Grignapoco, brawowi z okolic Bergamo, którego obowiązkiem w obecnéj wyprawie miało być grożenie, uspokojenie, rozkazywanie Agnieszce. On to otrzymał rozkaz mówienia najwięcéj i za wszystkich, aby za pomocą swojéj wymowy, zdradzającéj przybysza z innéj prowincyi, w stronę Bergamo skierować podejrzenia matki Łucyi. Z nim więc przy boku i wiodąc innych za sobą, Grizo wstępuje na schody, przeklinając w duchu każdy stopień, który mu zaskrzypi pod nogą i każdego z brawów, który nie dość cicho się zachowuje. Otóż jest już na górze. Tu, za temi drzwiami chroni się zdobycz, którą mu porwać kazano. Drzwi po cichu uchyla, wyciąga głowę, zagląda do pokoju, ciemno; nadstawia ucha, aby słyszéć, czy ktoś nie chrapie, nie oddycha, lub nie porusza się tam w ciemności: nic zgoła. A więc daléj: podnosi latarkę zakrywając nią twarz, tak, aby widząc wszystko sam nie był widziany, szeroko drzwi otwiera, dostrzega łóżko, już stoi przy niém, pościel gładko zasłana, kołdra do połowy poduszkę przykrywa. Wzrusza ramionami, zwraca się do towarzyszy, na migi oznajmia im, że pójdzie do sąsiedniego pokoju i każę im cicho iść za sobą: Wchodzi, czyni tęż sarnę ewolucyę z latarką, znajduje toż samo co i w pierwszym pokoju. — A do stu czartów, co to ma znaczyć? — mówi wówczas: — czyżby ktoś miał nas zdradzić? czyżby jaki pies nikczemny miał odkryć przed niemi nasze zamiary? I wszyscy, z mniejszą już przezornością, lecz z coraz bardziéj rosnącym gniewem, zaczynają szperać, szukać po kątach, przetrząsać i przerzucać wszystko w całym domu. W czasie gdy się to dzieje we wnętrzu mieszkania, dwaj brawi stojący na straży przy bramie, słyszą zbliżający się pośpiesznie odgłos drobnych, dziecinnych kroków; spojrzeli po sobie, stają na pogotowiu, przyciskają się do muru. Ktoś się przed bramą zatrzymał. Był-to Menico, który, posłany od ojca Krzysztofa, biegł w całym pędzie do naszych kobiet z zawiadomieniem, aby, jeżeli życie im miłe, uciekały natychmiast z domu i śpiewy do klasztoru, gdyż... wiecie już zresztą dlaczego. Chwyta za rączkę od klamki, chcąc w bramę zapukać, i czuje, że rączka ta odbita i odkręcona, ledwie się trzyma. — Co to znaczy? — myśli sobie, i ze strachu bramę popycha: ta otwiera się na rozśécież. Menico trwożnie na podwórko zagląda i w téj saméj chwili czuje się schwytany za obie ręce, a jednocześnie dwa okropne glosy z lewj i z prawéj strony szepczą mu do uszu: — cicho! lub zginiesz. — Chłopak wrzeszczał przeraźliwie, lecz jeden z łotrów już mu usta zamyka, drugi, aby go nastraszyć, ogromny nóż z za pasa wyciąga i błyska mu nim przed oczyma. Menico drży jak listek i już nie usiłuje bronić się, lub krzyczéć, ale, naraz, zamiast niego i głosem wcale odmiennym zaczyna się odzywać ów dzwon kościelny silny, potężny, uderzenia jego stają się coraz częstsze, coraz głośniejsze, to dzwon na trwogę. Na złodzieju czapka gore, mówi przysłowie, to też każdemu z tych dwu łotrów zdało się, iż w dźwiękach dzwonu usłyszał swe imię, nazwisko i przydomek, puścili Menica śpiesznie ręce cofając, spojrzeli na siebie z oczami i ustami otwartemi szeroko, w kilku podskokach przesadzili podwórko i wpadli do domu, aby się złączyć z resztą szanownego towarzystwa. Menico, jak strzała popędził w stronę kościoła, gdzie, jak mu się zdawało, musieli przecież być ludzie. I na tych łotrów, którzy się znajdowali w domu przerzucając wszystko i plądrując po każdym jego zakątku, odgłos dzwonu toż samo uczynił wrażenie, ogarnął ich przestrach i pomieszanie, zaczęli biegać, jak nieprzytomni, potrącając się co chwila, każdy szukał najkrótszéj drogi do drzwi na podwórko wiodących. A jednak wszystko to byli ludzie wypróbowanéj odwagi i przyzwyczajeni do stawienia czoła nieprzyjacielowi! Lecz teraz znaleźli się w położeniu tak wyjątkowém; grożące im niebezpieczeństwo było tak niejasne, tak niezbadane, tak dalece nie spodziewali go się w téj chwili, iż nic dziwnego, że i oni nawet potracili głowy. Grizo potrzebował użyć całéj swéj władzy, aby ich przy sobie zatrzymać; bez niego, odwrót zmieniłby się w haniebną ucieczkę. Jak ów pies, który wraz z pasterzem stado wieprzów pędzi i rzuca się ciągle to na jednego, to na drugiego, aby ich razem utrzymać, tego chwytając zębami za ucho i wlokąc w ten sposób napowrót do stada, innego popychając głową, innego jeszcze groźném szczekaniem zmuszając do odwrotu, tak i przywódca poczyna sobie z brawami: jednego, ode drzwi przez które chciał się wymknąć, wlecze na środek pokoju, porwawszy za czub żelazną ręką; drugiemu, który również w tamtę stronę podążał, kosturem swym boki okłada, zwołuje tych, którzy jak opętani biegają i kręcą się w kółko; nareszcie zbiera wszystkich na pośrodku podwórka. Prędzéj, prędzéj! pistolety do rąk, noże na pogotowiu, wszyscy razem, i daléj: równo, tak. O, głupcy! o tchórze! czyż nie wiecie, że teraz, kiedy tak razem idziemy, to na nas nikt nie odważy się napaść? Ale, gdybyśmy się mieli wymykać każdy z osobna, to nawet i wieśniacy daliby nam rady. Wstydźcie się! Za mną i razem! — I po téj krótkéj przemowie, stanął na czele oddziału. Domek Łucyi, jak to już nadmieniliśmy wyżéj, graniczył z polem, Grizo skręcił natychmiast w bok za wioskę, a wszyscy w porządku wzorowym poszli za nim.
A teraz, zostawmy już ich, niech sobie idą daléj, a sami wracajmy na wieś do Agnieszki i Perpetui, któreśmy pozostawili w owéj uliczce koło plebanii. Agnieszka postanowiła odprowadzić o ile można najdaléj wierną służebnicę od mieszkania proboszcza; i do pewnego stopnia nieźle się jéj to powiodło. Ale, na raz Perpétua przypomniała sobie, że drzwi plebanii pozostały otwarte i postanowiła wrócić. Niebyło rady: Agnieszka, aby nie wzbudzić podejrzenia, musiała na to przystać i poszła za nią, starając się wszakże zatrzymać ją w drodze wypytywaniem się o szczegóły owych małżeństw niedoszłych do skutku, opowiadanie o których w tak wielki zapał wprawiało jéj towarzyszkę. Okazywała wielkie zajęcie całą tą sprawą i od czasu do czasu, na dowód, że słucha uważnie, również jak i dla podtrzymania rozmowy w należytém ożywieniu mówiła: — a pewno! teraz rozumiem dobrze: to jasno, a potém? a on? a panna Perpétua? — W duchu tymczasem wiodła inną rozmowę. — Czy już opuścili plebanię? czy téż tam są jeszcze? Cóż to za niedarowane głupstwo było z naszéj strony, aby się nie umówić o jakiś znak, któryby mógł mnie zawiadomić o tém, kiedy już wszystko się skończy! Prawda, że to pomyłka nie-lada! Ale, cóż robić, na to już nie ma rady, stało się! teraz wypada mi jedynie trzymać Perpetuę jak najdłużéj przy sobie, wszelkich sil do tego dokładać; w najgorszym razie, będzie to tylko mała strata czasu. — I tak, paplając bez ustanku i zatrzymując się co chwila, zbliżyły się znacznie do plebanii, którą wszakże jeszcze róg uliczki przed niemi zakrywał, a Perpetua doszedłszy właśnie do najbardzijé zajmującego miejsca swój opowieści dała się przez Agnieszkę zatrzymać, a raczéj wcale nie spostrzegła nawet tego, iż się zatrzymała, gdy naraz wśród głębokiéj uroczystéj ciszy nocy rozległ się ów pierwszy, rozpaczliwy krzyk don Abbondia: — na pomoc! ratunku!
— Jezus Marya! Co to jest! — zawołała Perpetua i chciała biedz do plebanii.
— Co to? co to? dokąd? — mówiła Agnieszka, trzymając Perpetuę za suknię.
— O, Chryste Panie! Nie słyszeliście? — wołała Perpetua, starając się wyrwać suknię z rąk Agnieszki.
— Co? co? — powtórzyła Agnieszka chwytając za rękę.
— Czarownica obrzydła! — krzyknęła Perpetua, odpychając ją z całéj siły, wyrwała się i pędem ku plebanii pobiegła. W téj chwili zdaleka doleciał inny krzyk, bardziéj przeraźliwy, bardziej straszny, krzyk biednego Menica.
— Jezus Marya! — zawołała teraz Agnieszka i w ślad za Perpetuą popędziła ku plebanii. Jeszcze były w uliczce, gdy ozwał się dzwon: raz, drugi, trzeci, coraz częściéj, coraz głośniéj. Perpetua najprzód dobiegła w chwili, gdy chwyciła za klamkę, drzwi same silnie z wnętrza popchnięte otwarły się szeroko, a na progu ukazali się: Tonio, Gierwazy, Renzo i Łucya, którzy znalazłszy po omacku drzwi na schody zbiegli w największym popłochu, a słysząc następnie ów straszny dzwon na trwogę, uciekali z większym jeszcze pośpiechem.
— Co się stało? co się stało? — spytała Perpetua, zwracając się do dwu braci, którzy odpychając ją gwałtownie przemknęli przed nią, jak strzała. — I wy tu! jak-to? co tu robicie? — zawołała następnie, gdy młodą parę spostrzegła. Lecz i ci również wybiegli, nie dając jéj żadnéj odpowiedzi. Nie pytając już o nic więcéj, wierna sługa pośpieszyła tam, dokąd ją obowiązek przyzywał i wpadłszy do sieni znikła w ciemném wnętrzu plebanii.
Nieszczęśliwa para, któréj usiłowania połączenia się ślubem i teraz spełzły na niczém, znalazła się wobec niespokojnéj, zadyszanéj Agnieszki.
— A, otóż jesteście — rzekła biedna kobieta z trudnością wymawiając wyrazy: — jakżeż tam poszło? co znaczy ten dzwon? zdaje mi się, żem słyszała...
— Do domu, do domu! — mówił Renzo — prędzéj! nim ludzie nadbiegną. — I wszystko troje ruszyli spiesznie; lecz po chwili nadbiega Menico, poznaje ich, zatrzymuje i drżąc jeszcze na całém ciele, głosem przerywanym woła: — dokąd idziecie? nazad! nazad! tędy! do klasztoru!
— Czyś to ty...? — zaczęła Agnieszka.
— Jeszcze więc coś nowego? — zapytał Renzo. Łucya milczała, drżąc jak listek.
— A to nowego, że u was w domu dyabli plądrują — odrzekł zadyszany Menico. — Widziałem ich, widziałem, chcieli mię zabić; powiedział ojciec Krzysztof, abyście wszyscy i Renzo także, abyście szli natychmiast do klasztoru... i ja sam przecież widziałem... to szczęście, że was tu znajduję! wszystko powiem, tylko nie teraz.. kiedy wyjdziemy za wioskę.
Renzo, który ze wszystkich trojga największą przytomność zachował, pomyślał sobie, iż czy to w tę, czy w inną stronę wypada iść zaraz, nim jeszcze ludzie się zbiegną, i że może będzie najlepiéj usłuchać rady, albo raczéj rozkazu Menica, który wypowiadał go z taką siłą przestrachu. Potém, w drodze, po oddaleniu się od niebezpieczeństwa, można będzie czegoś się więcéj dowiedziéć od chłopca. — Idź naprzód — rzekł do Menica — a my, — dodał zwracając się do kobiet — chodźmy za nim. I zawrócili napowrót w stronę kościoła, przeszli przez plac, na którym na szczęście nie było jeszcze nikogo, skręcili w uliczkę, która znajdowała się pomiędzy kościołem a plebanią, następnie, zaraz przez pierwszy wyłom, jaki się w murze nadarzył, wpadli do jakiegoś sadu, i daléj przez zagony i pola.
Zaledwie o jakie pięć kroków oddalili się od wioski, kiedy już ludzie ze wszech stron zaczęli na plac nadbiegać i tłum z każdą chwilą się zwiększał. Wieśniacy z ciekawością spoglądali na siebie: każdy miał zapytanie na ustach, lecz odpowiedzi na nie nikt dać nie umiał. Ci którzy najprzód przybyli, podbiegli do drzwi kościoła; były zamknięte. Pobiegli następnie do dzwonnicy, i jeden z nich, wsunąwszy głowę w malutkie, wąskie okienko, zawołał z całéj siły: do licha, co się stało? — Kiedy Ambroży usłyszał głos dobrze mu znany, wypuścił z rąk sznurek od dzwonu i przekonawszy się z owego gwaru, który na placu panował, że już wiele ludzi się zeszło, odpowiedział: — zaraz otworzę. — Spiesznie wciągnął na nogi owę część ubrania, którą przyniósł pod ręką, i przeszedłszy z dzwonnicy do kościoła drzwi jego otworzył.
— Co znaczy ten dzwon na trwogę? — Co się stało? — Gdzie? — Kto?
— Jak-to, co się stało? — rzekł Ambroży jedną ręką trzymając za nawpół uchylone drzwi kościoła, a drugą ściskając w garści wierzchnią część owego ubrania, które włożył z takim pośpiechem: — Jak-to! nie wiecie? jacyś ludzie w mieszkaniu księdza proboszcza. Chodźmy, bracia, na pomoc. — Wszyscy zwracają się do plebanii, tłumnie do niéj się cisną, patrzą w górę, nadstawiają ucha, cicho, ani głosu żadnego. Niektórzy śpieszą do drzwi, zamknięte, zamek cały, żadnych śladów, aby miał być naruszony. I oni téż spoglądają w gorę, ani jednego otwartego okna, ani szmeru. — Ej! ej! Otwórzcie! — Księże proboszczu! — Co się stało! — Księże proboszczu!
Don Abbondio, który skoro tylko postrzegł, że jego napastnicy uciekli, spiesznie się cofnął od okna i zamknął je natychmiast; a teraz kłócił się pół głosem z Perpetuą, wyrzucając jéj, iż go opuściła w chwili tak wielkiego niebezpieczeństwa, został zmuszony, słysząc, iż go lud wzywa, znowu się w oknie ukazać. Spojrzał na plac, spostrzegł ów tłum, który mu na pomoc pośpieszył i pożałował lego, iż tjé pomocy zażądał.
— Co się stało? — Księże proboszczu, jak to było? — Kto wpadł do plebanii? — Gdzie są ci ludzie? — wołało na raz z jakie pięćdziesiąt głosów.
— Już niema nikogo, dziękuję wam, moi zacni parafianie, lecz już pomoc nie potrzebna, wracajcie do domów.
— Lecz kto tu był? — Dokąd poszli? — Co to było?
— Byli tu źli ludzie, ludzie, którzy zamiast spać włóczą się po nocy, ale już uciekli, wracajcie do domów, już nic nie potrzeba, innym razem, poczciwi ludziska, nie teraz, dziękuję wam z całego serca za waszę życzliwość dla mnie. — I zamknął okno. Widząc to, niektórzy zaczęli mruczeć coś z wielkiém niezadowoleniem, inni się śmieli, inni potrząsali głowami i wzruszali ramionami; wtém na plac wpada jeden z mieszkańców wioski, tak zmęczony, tak zdyszany, iż zrazu słowa nie może wymówić. Człowiek ten, którego domek znajdował się naprost domku Łucyi, na odgłos dzwonu, podobnie jak i wszyscy inni wieśniacy poskoczył do okna i w podwórku sąsiedniém ujrzał ów popłoch, owo krzątanie się brawów, których Grizo jak rozproszoną trzodę usiłował spędzić do kupy. Stanąwszy na placu, gdy już ochłonął z pierwszego zmęczęnia i strachu, głosem potężnym zawołał; — ludzie! wy tu co robicie? nie tu siedzi licho, tam w końcu ulicy, w domu Agnieszki Mondella, ludzie zbrojni, łotry, oni tam, tam w mieszkaniu, zdaje się, iż chcą zamordować jakiegoś pielgrzyma, czyja wiem co to za sprawa czartowska!
— Co? co? co? — I rozpoczyna się walna narada. — Trzeba tam pośpieszyć. — Trzeba się przekonać. — A ilu ich tam? — A co to za ludzie? — do wójta! — chodźmy do wójta!
— Jestem — ozwał się glos wójta w tłumie — ale trzeba mi dopomódz, trzeba słuchać moich rozkazów. Otóż żwawo... gdzie zakrystyan? Na dzwonnicę, na dzwonnicę. Prędzéj; niech jeden leci zaraz do Lecco po zbrojną pomoc, chodźcie tu wszyscy...
Powstaje zamęt nie-do-opisania, wszyscy się cisną do wójta, potrącają się, śpieszą; wtem inny człowiek, który widział brawów, jak uciekali z podwórka, wpada na plac również zadyszany, jak pierwszy, i woła; — śpieszcie bracia; złodzieje czy bandyci we wsi, już uciekają, uprowadzając jakiegoś pielgrzyma; w pogoń, w pogoń! Na tę nową wiadomość, nie czekając już rozkazów wójta, wszyscy w tamtę stronę podążają z krzykiem, w nieładzie biegnąc po ulicy; lecz stopniowo, im daléj się ten zbrojny oddział odsuwa, tém bardziéj zwalniają kroku ci, którzy są na przedzie, dają się prześcignąć odważniejszym, ostatnie szeregi wszystkich jednak popychają naprzód, i wreszcie, choć już z mniejszym pośpiechem, niż z początku wyprawy, tłum przybywa na miejsce wskazane. Slady napadu świeże i widoczne: brama otwarta, zamek odbity, lecz sprawcy tego wszystkiego już znikli. Wieśniacy wchodzą na podwórko; zbliżają się do drzwi domu: i te otwarte, i tu zamek odbity, zaczynają wołać: — Agnieszko! Łucyo! A pielgrzym? Gdzie pielgrzym? Co do pielgrzyma, to niezawodnie musiało się chyba przyśnić Stefanowi! — Nie, nie, widział go również i Andrzej. Ej! pielgrzymie! — Łucyo! Agnieszko! — Żadnéj odpowiedzi. — Porwano je, porwano niezawodnie! — Kilka głosów ozwało się, doradzając puszczenie się w pogoń za nieznanemi łotrami i twierdząc, że byłoby to hańbą straszną dla całéj wioski, gdyby każdy zbrodzień mógł bezkarnie porywać kobiety, jak kania kurczęta ze skoszonéj niwy. Więc nowe bardziéj szumne narady, lecz jeden z obecnych (a nikt nigdy nie dowiedział się na pewno, kto to był taki) puścił pogłoskę, jakoby Agnieszka i Łucya schroniły się do jednego z domów we wsi. Pogłoska ta rozeszła się szybko, jakoś każdy uwierzył w nią odrazu; przestano już mówić o ściganiu uciekających i wszyscy się rozeszli do domów. W całéj wiosce słychać było gwar, kroki pośpieszne, tajemnicze rozmowy, pukanie do drzwi, otwieranie ich i zamykanie; tu i owdzie zabłysły ognie w mieszkaniach, kobiety pojawiały się w oknach zapytując przechodniów, odpowiadano im z ulicy. Wreszcie stopniowo wszystko do dawnéj ciszy wróciło, lecz rozmowy zaczęte na ulicy ciągnęły się jeszcze późno w noc w mieszkaniach, aż i te na ostatku ustały, przechodząc w poziewanie i sen twardy. Następnego poranku, po śnie pokrzepiającym, opowiadania o wypadkach nocy z nową siłą ożyły. Jednak, nie zaszło nic takiego, coby mogło rzucić jakieś światło na całą tę tajemniczą przygodę; chyba to tylko, że tegoż jeszcze poranku wójt wioski, w chwili, gdy stał na swym zagonie z twarzą wspartą na dłoni, z nogą na żelazie motyki, którą do połowy wepchnął do ziemi i z łokciem na jéj kiju opartym, cały pogrążony w rozmyślaniu nad dziwnemi wypadkami nocy i nad tém, jak miał teraz postąpić, naraz spostrzegł idących ku sobie dwu ludzi, których powierzchowność nie zapowiadała nic poczciwego, których włosy były tak długie, jak włosy pierwszych królów Franków i którzy zresztą (dodajmy to od siebie) przypominali niezmiernie tych dwu drabów, napotkanych przez don Abbondia przed pięciu dniami, w czasie owéj pamiętnéj przechadzki. Otóż ci ludzie, w sposób jeszcze mniéj grzeczny, niż wówczas, kiedy mieli do czynienia z proboszczem, oświadczyli wójtowi, aby, jeżeli milą mu jest nadzieja śmierci naturalnéj, z choroby, a nie żadnéj niespodziewanéj, nie ważył się zawiadamiać o tém, co zaszło, pana sędziego, ani w razie gdyby mu kazano zdać sprawozdanie z całéj téj sprawy, przedstawiać ją we właściwém świetle, ale przeciwnie, aby ją zagmatwał tak, iżby w niéj nikt nic nie mógł zrozumiéć; daléj, aby starał się przeciąć w samym początku wszystkie plotki i domniemania, i aby sam, ani do żadnych niepotrzebnych gawęd nie należał, ani też takowych chciał słuchać.
A teraz, pożegnawszy wioskę na czas jakiś, wróćmy do głównych osób téj opowieści. Nasi uciekający pośpiesznie i w milczeniu szli przez czas pewien, oglądając się co chwila, aby się upewnić, iż nikt ich nie ściga. Wszyscy czuli silne zmęczenie, spowodowane ową niespodzianą a tak nagłą ucieczką, tudzież przebytemi niepewnościami i trwogą; każdy myślał z boleścią o owych planach, które się tak nie powiodły i o straszném nieokreśloném jeszcze nieszczęściu, które nad ich głową zawisło. Tę boleść i trwogę zwiększał jeszcze ów dzwon, odzywający się ciągle, w którego dźwiękach, choć słabnących w miarę oddalania się od wioski, zdawało im się, iż słyszą jakąś żałobną, ponurą przepowiednię. Wreszcie dźwięki ustały. Nasi uciekający, którzy w tjé chwili znajdowali się na polu zdaleka od wszelkich mieszkań, w zupełnej samotności i ciszy, zwolnili kroku i Agnieszka pierwsza przerwała milczenie, zapytując Renza, jak się powiodła wyprawa, a Menica, jakich-to plądrujących dyabłów widział w jéj mieszkaniu. Renzo w krótkich wyrazach opowiedział to, co zaszło u proboszcza; i wszyscy troje zwrócili się do chłopaka, który powtórzył z większą dokładnością zlecenie ojca Krzysztofa, a następnie zawiadomił ich o wszystkiém, czego doznał, co widział i słyszał w domu Agnieszki, a co w sposób tak oczywisty stwierdzało obawy i rozkaz zakonnika. Słuchacze z tego opowiadania zrozumieli coś więcéj nad to, o czém mógł wiedziéć nawet sam Menieo; dreszcz ich przeszedł od stóp do głowy, wszyscy troje zatrzymali się nagle, spojrzeli po sobie z wyrazem niewymownego przestrachu i każdy z nich, zbliżając się do chłopca, rękę ku niemu wyciągnął, kładąc ją na jego ramionach, lub główce, jakby po to, aby go popieścić i podziękować mu w ten sposób, iż się stał dla nich opiekuńczym aniołem, aby mu wyrazić owo współczucie i litość, które w nich budziło wszystko, co z ich powodu przecierpiał, aby go przeprosić za to, że dla ich ratunku został narażony na tak wielkie niebezpieczeństwo. Teraz wracaj do domu, aby rodzice nie niepokoili się już dłużéj o ciebie — rzekła Agnieszka, a przypominając sobie obietnicę, wyjęła z kieszeni zamiast dwu, cztery pieniążki i, kładąc je chłopakowi do ręki, dodała: — to dla ciebie Menieo; proś Boga, abyśmy się mogli wkrótce zobaczyć, wówczas... — Renzo obdarzył go nowiutką, srebrną lirówką? i zalecił, aby nic nikomu nie mówił o tém, co mu ojciec Krzysztof kazał im powiedziéć; Łucya ucałowała go, żegnając głosem wzruszonym, i chłopak z rozrzewnieniem uścisnąwszy wszystkich, wrócił do wioski. Troje pozostałych w dalszą poszło drogę; kobiety postępowały naprzód, Renzo za niemi, jakby na straży. Łucya, wsparta na ręku matki, z wrodzoną zręcznością i delikatnością, usiłowała obchodzić się bez owéj pomocy, z którą jéj narzeczony pośpieszał każdą razą, gdy wędrówka przez pola bez drogi stawała się bardziej uciążliwą; nawet i w tak wielkiéj niedoli wstydziła się tego, że jeszcze przed chwilą, w nadziei zostania jego żoną za jakie parę minut najdaléj, tak długo przebywała z nim sam na sam, do tak wielkiéj doszła poufałości. Teraz, kiedy już się rozwiał ów sen czarowny, nie mogła sobie darować, że tak daleko się posunęła, a jedną z przyczyn, które sprawiały, iż drżała na całém ciele, był też i wstyd niewieści, dziewiczy, nie ten wstyd, który wypływa ze świadomości złego, lecz ten, który sam siebie nie zna i który można porównać do przestrachu dziecięcia drżącego w ciemności i nie umiejącego wytłumaczyć sobie, co czuje w téj chwili.
— A z domem co będzie? — powiedziała naraz Agnieszka. Ale, pomimo, że pytanie było tak ważne, nikt nie odpowiedział, gdyż nikt nie mógł dać w téj chwili zadawalniajacéj odpowiedzi. Poszli daléj w milczeniu i wkrótce doszli do Pescarenico i znaleźli się na placu przed kościołem kapucynów.
Renzo zbliżył się do drzwi i popchnął je ostrożnie, drzwi się otwarły, a księżyc wąskim pasem wpadając do wnętrza kościoła, oblał swém światłem bladą twarz i srebrzystą brodę ojca Krzysztofa, który czekał na nich nieopodal od wejścia. Gdy spostrzegł, że nikogo nie braknie — chwała Bogu! — zawołał i kazał im wejść do kościoła. Obok niego stał inny kapucyn, którego za pomocą próśb i przedstawień namówił do czuwania z nim razem, do pozostawienia drzwi kościelnych przymkniętych tylko, do udzielenia chwilowego przytułku tym biedakom; a na to, aby skłonić laika do współudziału w czynie tak ważnym, tak niebezpiecznym i wykraczającym tak dalece przeciwko przepisom zakonu, trzeba było całéj powagi, całego szacunku i całego owego rozgłosu świętości, który otaczał ojca Krzysztofa. Gdy weszli wszyscy troje, ojciec Krzysztof pocichu drzwi przymknął. Wówczas zakrystyan nie mogąc już dłużéj wytrzymać odprowadził go na stronę i szepnął do ucha: — ojcze! ojcze! w nocy... w kościele... i zamknąć się... prawa zakonu... ależ ojcze!... — I głową pokręcał. W czasie, gdy to mówił laik, ojciec Krzysztof myślał sobie: — otóż masz! gdyby-to był jakiś łotr ścigany, brat Kazio nicby nie miał przeciw temu, aby mu dać przytułek, ale biedna, nieszczęśliwa dziewczyna, która ucieka przed szponami wilka...
Omnia munda mundis — rzekł następnie, zwracając się szybko do laika i zapominając o tém, że ów laik po łacinie nie umie. Lecz właśnie to roztargnienie wyszło mu na korzyść. Gdyby zakonnik usiłował dowodami przekonać laika, ten znalazłby inne niemniéj dobre dowody na poparcie swéj sprawy; i Bóg wie, jak długo mogłaby się przeciągnąć i na czém skończyć ta cała dysputa, ale słysząc owe wyrazy pełne jakiegoś tajemniczego, niepojętego znaczenia i wypowiedziane z taką stanowczością brat Kazio przyszedł do przekonania, że w nich musiało się niezawodnie zawierać rozstrzygnienie wszystkich jego skrupułów i obaw. Uspokoił się odrazu i rzekł: — no! niech tam zresztą ojciec robi, jak zechce, przecie ojciec więcej wie ode mnie.
— Możesz mi śmiało zaufać — odpowiedział zakonnik i przy niepewnym blasku lampy, palącéj się przed ołtarzem, zbliżył się do narzeczonych i do Agnieszki stojących na uboczu i rzekł: — dzieci moje! błogosławcie Pana, który was wybawił z wielkiego niebezpieczeństwa. Kto więc może już w téj chwili... — I tu zaczął tłumaczyć powód owego zlecenia, które im posłał przez Menica, gdyż przez myśl mu nawet nie przeszło, aby jego słuchacze mogli wiedzieć coś więcéj od niego w téj sprawie i wyobrażał sobie, że mały poseł zastał ich w domu siedzących spokojnie, przedtem jeszcze, nim brawi tam wpadli. Nikt nie usiłował wyprowadzić go z błędu, nawet Łucya, która jednak czuła w głębi serca wyrzuty sumienia za tak naganne postępowanie, za zatajenie czegoś tak ważnego przed ojcem Krzysztofem, ale widocznie była-to już noc podstępu, zamieszania i fałszu.
— Po tém wszystkiém — mówił daléj zakonnik — sami zapewne przyznacie, iż ta okolica nie jest już dla was miejscem bezpieczném. Kraj-to wasz rodzinny, tu przyszliście na świat, żyjąc w nim nikomu nie uczyniliście krzywdy, lecz Bóg każę wam go opuścić. Jest-to próba, którą na was zsyła. Dzieci drogie, znieście ją z chrześcijańską pokorą, bez szemrania, bez żalu, bez nienawiści, a wierzcie mi, iż przyjdzie dzień, w którym będziecie się cieszyć z tego, co was dziś spotyka. Ja obmyśliłem już dla was tymczasowe schronienie. Mam nadzieję, iż wkrótce będziecie mogli spokojnie do waszéj wioski powrocie, w każdym razie, Bóg ciężką tę próbę na wasz pożytek obróci, a ja będę wszelkich starań dokładał, aby stać się godnym owéj wielkiéj łaski, któréj Pan daje mi dowód, wybierając mnie nędznego robaka za narzędzie swego miłosierdzia nad wami. Wyrzekł zwracając się do kobiet — udajcie się do ***. Tam nie może już wam grozić żadne niebezpieczeństwo, a jednocześnie będziecie w niezbyt wielkiém oddaleniu od waszéj wioski. Skoro przybędziecie do ***, idźcie prosto do klasztoru kapucynów, powiedźcie, że chcecie się widziéć z ojcem gwardyanem, oddajcie mu ten list: człowiek ten będzie dla was drugim ojcem Krzysztofem. A ty Renzo, ty także musisz teraz uciekać przed złością ludzką i przed podszeptami własnego serca. Weź oto ten list, zanieś go do ojca Bonawentury z Lodi do klasztoru kapucynów przy Wschodniéj Bramie, w Medyolanie. On zastąpi ci ojca, będzie tobą kierował, zajmie się twym losem, dostarczy ci roboty i nie przestanie opiekować się tobą aż do chwili, kiedy okoliczności pozwolą ci wrócić do domu. A teraz, wszyscy razem idźcie nad jezioro, tam, do ujścia Bione. (Bione, potok w pobliżu Pescarenico). Zahaczycie łódkę u brzegu, powiedzcie: czółno; spytają was dla kogo, powiedzcie: św. Franciszek. Łódź was zabierze, przewiezie na drugą stronę, a tam już będzie na was czekał wóz, w którym dojedziecie aż do samego ***.
Gdyby ktoś miał się dziwić temu, że ojciec Krzysztof tak zaraz, na pierwsze zawołanie, mógł rozporządzać środkami przewozu na lądzie i wodzie, ten dowiódłby tylko, iż nic a nic nie wie o tém, jak wielką była władza kapucyna, którego lud świętym nazywał.
Pozostawało jeszcze obmyśléć jakąś opiekę nad domami. Ojciec Krzysztof wziął tymczasem klucze od nich na przechowanie, obowiązując się wręczyć je następnie osobie, którą mu wskaże Renzo, lub Agnieszka. Ta ostatnia, wyjmując swój klucz z kieszeni, nie mogła powstrzymać westchnienia, na myśl, iż w téj chwili domek jéj stał otworem, że już go splądrowali brawi i że kto wie czy w nim zostało co jeszcze do pilnowania!
— Przedtem nim w drogę ruszycie — rzekł zakonnik — wszyscy razem westchnijmy do Boga, prosząc Go, aby czuwał nad wami, tak w téj podróży, jak też i zawsze w całém waszém życiu, a nade — wszystko, aby wam dodał siły, aby was natchnął gorącą miłością ku sobie, aby was nauczył z radością poddawać się Jego świętéj woli. — I z temi słowy ukląkł na środku kościoła, a za jego przykładem poszli wszyscy. Pogrążony chwil kilka w cichéj modlitwie, ojciec Krzysztof następnie głosem cichym, lecz wyraźnym przemówił: Wielki Boże! modlimy się również za owego nieszczęśliwego, który nas przywiódł do tego kroku. Bylibyśmy niegodni Twéj łaski, gdybyśmy z całego serca nie błagali Cię, Panie, o zmiłowanie dla niego: on tak bardzo potrzebuje Twego miłosierdzia! My, w naszém umartwieniu, mamy tę wielką pociechę, żeśmy, Panie, nie zboczyli z drogi, przez Ciebie wytkniętéj. Tobie możemy ofiarować nasze zmartwienia, które nam do zbawienia posłużą. Panie, zlituj się nad nim! Wzrusz jego serce! Zrób z niego sługę swego! Zlej nań, Panie, wszystkie te łaski, o które możemy prosić dla siebie!
Potém, wszyscy powstali, a zakonnik rzekł: — Teraz, dzieci drogie, nie ma już czasu do stracenia, niech was Bóg prowadzi, niech Jego święci aniołowie wam towarzyszą. — I w czasie, gdy biedni ludziska, pełni owego głębokiego wzruszenia, które objawia się samo przez się bez pomocy wyrazów, powoli zbliżali się do drzwi, zakonnik dodał głosem zmienionym: — serce mi mówi, że zobaczymy się wkrótce.
To pewna, że serce, byle go tylko słuchać, ma zawsze coś do powiedzenia o tém, co będzie. Ale cóż wie to serce? Zaledwie odrobinę tego, co już minęło.
Nie czekając na odpowiedź, ojciec Krzysztof poszedł śpiesznie do zakrystyi; nasi podróżni wyszli z kościoła; a brat Fazio drzwi zamknął za niemi, żegnając ich również głosem wzruszonym. Cicho i w milczeniu skierowali się w stronę jeziora, doszli wkrótce do owego miejsca, które im wskazał zakonnik; spostrzegli łódkę, zamienili umówione wyrazy i weszli do niéj. Przewoźnik wiosłem łódkę odepchnął od brzegu, potém dzielnie wiosłując wypłynął na głębinę i skierował się ku przeciwległemu wybrzeżu. W powietrzu wielka cisza zaległa, nawet wietrzyk najlżejszy nie przeleciał po gładkiéj, spokojnéj powierzchni jeziora, którą możnaby wziąć za nieruchomą, zwierciadlaną szybę, gdyby nie drżenie i przelewanie się srebrzystych promieni księżyca, który wybiegłszy na sam środek nieba przeglądał się w wodzie. Słychać było tylko cichy szmer fali, konającej na drobnych kamyczkach wybrzeża, nieco daléj odgłos wody, rozbijającéj się o pale mostu i miarowe uderzenia dwu wioseł, które przecinając niebieską toń jeziora, to się podnosiły, sypiąc srebrne kropelki dokoła, to znów zanurzały się w jego głębiach. Woda przerżnięta łódką, zbiegając się znowu potem tworzyła długie, faliste, drżące pasemko ciągnące się za nią od brzegu. Nasi uciekający siedzieli w milczeniu, zwracając oczy w stronę, od któréj się oddalali i patrzyli na góry, na całą tę okolicę miejscami światłem księżyca zalaną, miejscami pogrążoną w cieniu głębokim. Jasno i wyraźnie widniały nadbrzeżne wioski, domy, dzwonnice, zameczek don Rodriga ze swą płasko ściętą wieżą, wznosząc się dumnie nad, chałupami, skupionemi u podnóża pagórka, wyglądał jak zbój, który stojąc w ciemnościach, wśród gromadki uśpionych, obmyśla jakąś zbrodnię. Łucya spostrzegła go, drgnęła, szybką wzrok swój opuściła i zatrzymała go na wiosce rodzinnéj, wpatrując się w jeden z jéj krańców; poznała swój domek, poznała owe drzewo figowe, którego rozłożyste gałęzie wybiegały za murek podwórza, poznała okno swego pokoju i, oparłszy łokieć na kraju łodzi, a dłonią podtrzymując czoło, jakby ją sen morzył, cicho i gorzko płakać zaczęła.
Żegnajcie góry wyrastające z jeziora, a czołem swem sięgające do nieba, szczyty nierówne, groźne, dziwaczne, a tak dobrze znane temu, kto się wpośród was urodził, a tak głęboko wyryte w jego pamięci, jak obrazy najbliższych mu osób, potoki, których łoskot umie rozpoznać z równą, łatwością, jak głos przyjaciela; wille rozsiane i bielejące na pochyłościach, jak stado owiec na łące; żegnajcie! O! jakże ciężko rozstawać się z wami temu, kto się między wami urodził! Nawet w umyśle człowieka, który porzuca was dobrowolnie i idzie w świat znęcony nadzieją świetnéj przyszłości, w chwili rozstania się z wami bledną wszystkie złote sny bogactwa i sławy; i sam się dziwi, iż mógł zdobyć się na odwagę opuszczenia rodzinnego kątka, i wróciłby z drogi, gdyby nie owa nadzieja, że kiedyś bogaty i szczęśliwy jeszcze kraj swój zobaczy. Im daléj się zapuszcza w równiny, tém bardziéj oko jego nuży się widokiem jednostajnéj płaszczyzny; powietrze wydaje mu się tu ciężkie i duszne; smutny i zniechęcony wchodzi do miast ludnych i wielkich; domy skupione, ciągnące się w nieprzerwanych szeregach, sieć krzyżujących się ulic zdają się pierś jego przygniatać, a gdy spogląda na owe cuda budownictwa, na owe gmachy wspaniałe, będące podziwem dla całego świata, myśl jego podąża do dzwonnicy wiejskiego kościółka i do pewnego domku, który oddawna jest już celem wszystkich jego marzeń i który postanowił nabyć, skoro tylko z pełnym trzosem w swe strony powróci.
Lecz cóż się dziać musi w duszy tego, kto po-za kraj rodzinny nigdy nawet myślą nie wybiegł, kto tu miał całe życie przepędzić, którego wszystkie marzenia i całe szczęście w nim się skupiały i kogo nagle złość i przemoc ludzka z tego zakątka wypchnęły! Oderwany od nawyknień najmilszych i zawiedziony w najsroższych nadziejach pozostawia te góry, aby szukać przytułku u ludzi obcych, w stronach nieznanych, których poznać nigdy sobie nie życzył i nie wie nawet, kiedy mu wolno będzie do domu powrócić! Żegnaj, domku rodzinny, w którym pod wpływem budzącego się uczucia przywykliśmy odróżniać od kroków wszystkich przechodniów, pewne kroki, na których odgłos serce nasze drżało. Żegnaj i ty, domu obcy jeszcze, lecz na którym tak często wzrok przywykł spoczywać, domu, w którym myśl tak często bawiła, w którym całe życie przyszłe cicho i radośnie miało upłynąć. Żegnaj i ty wiejski kościele, w którym dusza w modlitwie wznosiła się do Stwórcy, w którym miał się odbyć uroczysty obchód, w którym ślub miał miłość uświęcić, podnieść ją do wysokości obowiązku, uczynić ją świętą w obliczu Boga i ludzi; żegnaj! O! kraju rodzinny! któż cię uczynił tak pięknym, że tobie nic w świecie dorównać nie zdoła! Ty jeden umiesz pocieszać swych synów, w tobie życie błogo upływa, zdala od ciebie tak ciężko na ziemi!
Jeżeli nie zupełnie takie, to przynajmniéj wielce do nich podobne były myśli, które, w czasie gdy łódka zbliżała się do prawego brzegu Addy, zajmowały Łucyę, zapewne nie wiele się różniąc od myśli Agnieszki i Renza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.