<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.

Gdyby ktoś, widząc na polu źle uprawném jakieś zielsko, naprzykład wielki krzak końskiego szczawiu, chciał się dowiedziéć czy wyrosło ono z nasienia dojrzałego na téj saméj niwie, czy też przez wiatr tu zaniesionego, nigdyby z pewnością nie mógł rozstrzygnąć tego pytania. Otóż, nie mniéj trudno byłoby dla nas orzec, czy stryj hrabia z własnego natchnienia, czy téż w skutek rady, za którą tak zgromił siostrzana, umyślił użyć osoby ojca prowincyała za narzędzie do przecięcia owego zagmatwanego węzła. To tylko pewna, że Attilio nie bez celu myśl mu tę podsunął, a chociaż zgóry mógł już przewidziéć, że tak otwartego doradzania nie ścierpł duma i zarozumiałość stryja hrabiego i że za to spotka go jakiś niezbyt grzeczny komplement, nie mniéj jednak postanowił nakierować go na tę drogę, która mu się najwłaściwszą wydawała. Z innéj znów strony, owo postanowienie hrabiego stryja było tak zgodne z jego usposobieniem, tak zdawało się wypływać z samychże okoliczności, iż możemy być prawie pewni, że i bez niczyjéj pomocy powstałoby ono w jego głowie. Ze względu na owę władzę, do któréj już doszedł, było-to dlań rzeczą niezmiernéj wagi, aby teraz w téj walce, niestety tak otwartéj, nie przegrał siostrzeniec, aby nie cierpiała na tém sława jego rodu. Gdyby Rodrigo sam się z mnichem rozprawił, byłoby to lekarstwem gorszém od saméj choroby; ileżby to przykrości, ile nieprzewidzianych zawikłań pociągnęło za sobą; cały kraj by się o tém dowiedział! Bądźco-bądź, trzeba temu przeszkodzić i to zaraz, nie tracąc czasu. Rozkazać mu, aby natychmiast swój zameczek opuścił; kto wié, czy usłucha, a zresztą, gdyby nawet i uległ woli stryja, czyżby to nie wyglądało na cofanie się? czyżby każdy nie miał prawa powiedziéć, że ród, tak znakomity, czuje się słabym wobec klasztoru? Groźby, siła zbrojna, prawo, wszystko to nie mogło zastraszyć przeciwnika w habicie, wszystko to żadnéj siły nie miało; duchowieństwo było zupełnie wyjęte z pod władzy świeckiéj, a nie tylko ono samo, lecz także i miejsca przez nie zamieszkałe; o czém zresztą musi wiedziéć każdy, bo i ten nawet, kto oprócz naszéj opowieści nic innego w tym przedmiocie nie czytał. Jedynym więc orężem na takiego przeciwnika mogło być staranie się o jego usunięcie, a któż potrafiłby w tym razie skuteczniéj dopomódz, jeżeli nie ojciec prowincyał, który miał prawo przenosić swoich kapucynów z miejsca na miejsce.
Stryj hrabia i ojciec prowincyał znali się oddawna, wprawdzie rzadko się widywali, lecz przy każdém spotkaniu okazywali sobie wiele przyjaźni i w kwiecistych przemowach zapewniali się wzajemnie o gotowości do usług. Bo, jak to wie każdy, przyjemniéj jest nieraz miéć do czynienia ze zwierzchnikiem, niż z jednym z jego podwładnych, gdyż zwierzchnik odrazu spostrzega sto kombinacyj, sto następstw, sto przeszkód do zwalczenia, sto interesów do ocalenia, sto celów do osiągnięcia i dlatego sto razy jest skłonniejszy do ugody i do ustępstw, niż jego podwładny, który nic innego, oprócz swej osobistéj sprawy, nie widzi, w nic nie wierzy, oprócz swych przekonań, nic nie chce poświęcić, w niczém ustąpić; słowem dba tylko o siebie. Stąd więc przyjazne stosunki obu dostojników.
Namyśliwszy się należycie, stryj hrabia zaprosił pewnego dnia na obiad ojca prowincjała. a także i kilku innych gości, których tu, nie bez celu, zgromadził. Ojciec prowincyał zastał już parę osób, spokrewnionych z gospodarzem, których samo nazwisko za wszelki tytuł starczyło, i które, dzięki swej okazałéj postawie, dzięki wrodzonéj pewności siebie, dzięki owéj sztuce mówienia o rzeczach wyższéj nawet wagi tak, jakby były jakąś błahostką, wywierały na umysły otaczających, może nawet nie starając się o to, jakieś dziwne wrażenie potęgi i władzy. Obok tych zaś dostojników było i kilka figur podrzędniejszych, których do osoby stryja hrabiego i jego rodu wiązał interes, których los w jego ręku spoczywał i które, w skutek tego, od chwili pojawienia się wazy na stole, aż do sprzątnięcia deseru, ciągle tylko jeden powtarzały wyraz: tak; a wypowiadały go nie tylko ustami, lecz i oczyma, uśmiechem, ukłonem i całą postawą. Doprawdy, nie jeden, patrząc na tych ludzi, mógłby już przy końcu obiadu zapomnień, że na świecie istnieje wyraz: nie.
U stołu, gospodarz sprowadził wkrótce rozmowę na ulubiony swój przedmiot, to jest na swą wycieczkę do Madrytu. Do Rzymu wiele dróg prowadzi, do Madrytu tylko jedna. Opowiadał wiele o dworze, o księciu hrabi, o ministrach, o rodzinie gubernatora, o walkach byków, które mógł wybornie opisać, bo przyglądał się im z miejsca przeznaczonego dla znakomitych gości, o Eskuryalu, którego najdalszy zakątek był mu znany doskonale, bo książę hrabia kazał swemu służącemu oprowadzać go po całym pałacu. Przez pewien czas wszyscy słuchali go w milczeniu, wszyscy mieli nań oczy zwrócone, następnie wszczęły się inne rozmowy; stryj hrabia jednak mówić nie przestał, i zwracając się do siedzącego obok ojca prowincyała, przyciszonym głosem poufnie zaczął mu opowiadać tysiące innych, nie mniéj ciekawych rzeczy, a szło mu to tém gładziéj, że gość słuchał, słuchał i słuchał nie przerywając mu żadném słówkiem. Po niejakim czasie nadal inny kierunek rozmowie; od Madrytu przeszedł do dworów, od dworów do dygnitarzy, od dygnitarzy wreszcie do kardynała Barberini, który był kapucynem, a oprócz tego ni mniéj, ni więcej tylko rodzonym bratem, zasiadającego podówczas na stolicy apostolskiej papieża Urbana VIII. Teraz już ojciec prowincyał uczuł potrzebę mówienia, a stryj hrabia musiał mu pozwolić wygadać się trochę i sam na słuchacza się zamienił. Wkrótce obiad się skończył, wstano od stołu i gospodarz, zbliżając się do ojca prowincyała, prosił go, aby na chwilę przeszedł z nim do sąsiedniego pokoju.
Dwie powagi, dwie wielkości, dwie potęgi, dwie głowy siwizną przypruszone, a silne długoletniém doświadczeniem, stanęły teraz przed sobą. Wysoki dygnitarz ruchem ręki poprosił wielce wielebnego ojca prowincyała, aby chciał usiąść, następnie sam usiadł i tak mówić zaczął:
— Pomny na owę przyjaźń, którą już od tak dawna wzajemnie ku sobie żywimy, uznałem za stosowne pomówić z waszą wielebnością o pewnéj sprawie, która obu nas z dość bliska może obchodzić; życzyłbym sobie, aby się ona dała tak, na cztery oczy, między nami załatwić, bo w razie, gdyby miała wejść na inną drogę, mogłaby... I dlatego, otwarcie, bez dalszych wstępów, powiem, o co chodzi, a jak sądzę, porozumiemy się odrazu. Otóż, niech mi wasza wielebność powie z łaski swojéj, czy w klasztorze w Pescarenico jest jaki ojciec Krzysztof z ***?
— Tak — odrzekł zapytany.
— A teraz, niech mi wasza wielebność i to jeszcze raczy powiedziéć, czy ten zakonnik... czy ten ojciec Krzysztof... słowem, co-to za jeden? Nie znam go osobiście, choć znam tylu, tak godnych i zacnych ojców kapucynów, ludzi złotych, gorliwych, świątobliwych, mądrych, pełnych pokory chrześcijańskiéj, bo, trzeba wiedziéć, że od dzieciństwa dziwny mam jakiś pociąg do tego zakonu... Ale, w każdéj rodzinie cokolwiek liczniejszéj... w każdém zgromadzeniu, trafiają się zawsze niemal osobistości... głowy... A ten ojciec Krzysztof, jak to wiem z pewnego źródła, jest trochę... jest pod pewnym względem... ma w sobie niespokojnego ducha... lubi sprzeczki i zwady, słowem, nie posiada całéj owéj roztropności, pokory, przezorności... Sądzę, że z jego powodu, wasza wielebność, nieraz już i niemało miewała kłopotów.
— Rozumiem, do czego to zmierza — pomyślał sobie tymczasem ojciec prowincyał: — musiał go ktoś prosić... musiał przyrzec.., ale, moja w tém wina. Wiedziałem przecie, że ojciec Krzysztof, to taki człowiek, którego trzeba ciągle z miejsca na miejsce, z kazalnicy na kazalnicę przenosić, a ja pozwoliłem mu tak długo zasiedzieć się w jednym klasztorze, a do tego jeszcze na wsi!
— O! naprawdę — odrzekł — jakże mi przykro, że wasza ekscelencya jest tak źle uprzedzoną względem ojca Krzysztofa, bo o ile mi wiadomo, jest-to zakonnik ze wszechmiar najgodniejszy i nie tylko w klasztorze, ale i w świecie ma wielkie poważanie.
— Pojmuję wybornie, rozumiem, że wielebny ojciec musi... Jednak, jednak, jako prawdziwy przyjaciel, uważam za stosowne zawiadomić go o pewnéj sprawie, o któréj, jak sądzę, trzeba nawet, aby wiedział. W razie zaś, gdyby ta sprawa już była mu znaną, to ograniczę się tylko do przedstawienia mu pewnych następstw... nie mówię koniecznych, ale możliwych. Otóż ten ojciec Krzysztof, jak-to nam z dobrego źródła wiadomo, otaczał wyłączną jakąś opieką pewnego człowieka z tamtéj okolicy, człowieka... wasza wielebność zapewne musiała coś o nim słyszéć; tego, co to w samym środku miasta umknął z rąk sprawiedliwości po dopuszczeniu się w owym strasznym dniu Ś-go Marcina, rzeczy... ale to rzeczy... słowem Lorenzo Tramaglino!
— Aj, aj! — pomyślał ojciec prowincyał i rzekł: — Pierwszy raz o tém słyszę, ale wasza ekscelencya wie przecież, że jedną z powinności naszego zakonu jest właśnie szukanie przestępców w celu nawracania ich na drogę...
— Wszystko to bardzo piękne, lecz opiekowanie się przestępcami takiego rodzaju!... Są-to rzeczy drażliwe, sprawy nie koniecznie... — Tu, zamiast wydąć policzki i sapnąć swoim zwyczajem, zacisnął usta i wciągnął w siebie tyle powietrza, ile go zwykle wypuszczał przy każdém sapnięciu. Po chwili zaś powiedział: — sądziłem więc, że będzie nie od rzeczy uprzedzić o tém waszę wielebność na wypadek... gdyby naprzykład jego ekscelencya... gdyby to miało dojść do Rzymu — kto wie... a z Rzymu znów nadeszło jakieś...
— Niezmiernie jestem obowiązany waszéj ekscelencyi za to ostrzeżenie, jednak zgóry już mogę przewidziéć, że po dokładném zbadaniu całéj téj sprawy okaże się niezawodnie, że jeżeli ojciec Krzysztof i miał nawet jakieś stosunki z człowiekiem, o którym mówiła wasza ekscelencya, to chyba dlatego tylko, aby go na drogę prawdy nawrócić. Znam dobrze ojca Krzysztofa.
— Wasza wielebność musi zapewne wiedziéć lepiéj ode mnie, co to za ptaszek był za młodu z tego ojca Krzysztofa i jak broił, zanim przywdział duchowną sukienkę.
— Tak, panie hrabio, ale właśnie zaszczyt to tylko przynosi téj naszéj sukience, że nawet człowieka, który tak ciężko zawinił, który w święcie tak smutną pamięć po sobie zostawił, ona potrafiła zmienić zupełnie. A od czasu, gdy ojciec Krzysztof ją nosi...
— Tak, wszystko to być może, to jest chciałbym temu wierzyć, szczerze mówię, że chciałbym temu wierzyć, ale przecież przysłowie powiada: natura wilka ciągnie do lasu, a ja mam pewne wskazówki, pewne dowody...
— Jeżeli wasza ekscelencya wié napewno — rzekł ojciec prowincyał — że ten zakonnik jakiś błąd popełnił (boć przecież wszyscy jesteśmy ułomni), w takim razie niemałą mi łaskę wyświadczy, zawiadamiając mię o tém.
— Skoro tak, powiem więc otwarcie, że oprócz tego tak dziwnego, tak jawnego opiekowania się tym... tym łotrem, o którym już mówiłem, istnieje inna jeszcze bardzo przykra okoliczność, nie przemawiająca bynajmniéj na korzyść owego zakonnika. Ten sam ojciec Krzysztof od pewnego czasu upatrzył coś do mego siostrzana don Rodriga *** i dokucza mu na rozmaite, sposoby.
— O! czyż-to być może? Ach jakże mi to przykro, jak przykro, jak przykro!
— Mój siostrzeniec, chłopak młody, żywy, wié dobrze, kim jest i co mu się należy, nie przywykł więc do znoszenia...
— To rzecz niesłychana! Bezzwłocznie zajmę się tą sprawą, muszę ją zbadać należycie. Ale, jak-to już mówiłem waszéj ekscelencyi, a mówię przecież z osobą, której niepospolity rozum i znajomość świata aż nadto są znane; wszyscy jesteśmy ułomni i słabi, każdy z nas może zbłądzić... tak zakonnik, jako téż i człowiek świecki, otóż, jeżeli się okaże, że ojciec Krzysztof zawinił...
— Widzi wasza wielebność, byłbym tego zdania, że cała ta sprawa, jakto powiedziałem przed chwilą, powinna się skończyć tu pomiędzy nami dwoma, załatwić się natychmiast, rozstrzygnąć w cztery oczy, bo... nadawanie jéj rozgłosu... może wyjść na gorsze. Wasza wielebność wié przecież, jakto bywa nieraz, że lada drobnostka rośnie... rośnie... rośnie... Chcąc zbadać tę sprawę do gruntu, to albo się nigdy tego nie dokaże, albo powstanie stąd sto innych zawikłań. Przerwać ją zatém, umorzyć, wielebny ojcze, tak, tylko przerwać i umorzyć. Mój siostrzeniec jest młody, a ten zakonnik, z tego com słyszał, zachował jeszcze całą energię, wszystkie... wszystkie skłonności młodzieńczego wieku; do nas więc należy, do nas, których wiek sędziwy... niestety, ten wiek sędziwy!... wszak prawda, ojcze wielebny...
Gdybyż to kto mógł go widziéć wówczas! Było-to coś, jak kiedy na scenie, w najbardziéj patetyczném miejscu opery, naraz przez pomyłkę usuną przedwcześnie jakąś dekoracyę i przed oczyma widzów zjawia się śpiewak, który, zapomniawszy w téj chwili o całéj publiczności, śmieje się i rozmawia sobie w najlepsze z którym ze swych towarzyszów. Wyraz twarzy, cała postać, głos stryja hrabiego w chwili, gdy wymawiał owo; niestety! wszystko w nim było prawdziwe; znikł dyplomata, pozostał tylko człowiek, któremu naprawdę strasznie ciężył jego wiek sędziwy. Nie opłakiwał on jednak ani uciech młodości, ani wszystkiego tego, co jéj urok stanowi; dla niego były to fraszki dzieciństwa! Jego smutek wypływał z przyczyn daleko ważniejszych: miał on widoki na pewną posadę, wyniesienie się na którą okryłoby go jeszcze większą świetnością; lecz posada ta była dotychczas zajęta przez kogo innego, więc nieborak dręczył się niepomału obawą, czy mianowanie go na nią nie przyjdzie po niewczasie. Możemy być pewni, iż gdyby tylko dostał owę posadę, nie dbałby już wcale o swój wiek podeszły, niczegoby więcéj nie żądał i umarłby spokojny (o czém zresztą zapewnia każdy przed osiągnięciem jakiegoś upragnionego celu). Ale, wracajmy już do rozmowy, od któréj odbiegliśmy tak daleko.
— Do nas więc należy — ciągnął daléj hrabia — czuwać nad młodemi i naprawiać ich błędy. Na szczęście czas jeszcze po temu; rzecz ta nie stała się głośną, wszystko da się jeszcze naprawić, trzeba tylko słomę od ognia odsunąć. Nieraz przecie bywa, że człowiek, który na jedném stanowisku tylko szkodę przynosi, przeniesiony na inne, staje się bardzo nawet pożytecznym. Wasza wielebność potrafi niezawodnie wynaléść jakieś odpowiednie miejsce dla tego zakonnika, gdyż i ta pewna okoliczność mogłaby dać powód do podejrzeń... zwrócić uwagę... gorzéj byłoby, gdyby przyszedł rozkaz wysłania gdzieś ojca Krzysztofa; tak zaś posyłając go do jakiéjś dalszéj miejscowości, odrazu przecinamy obie te drażliwe sprawy; wszystko się samo przez się naprawia, a właściwie nawet nic nie wymaga naprawy, bo się nic nie popsuło.
Już od samego początku rozmowy, ojciec prowincyał przewidział to zakończenie. — No tak — myślał sobie — wiedziałem, że mi to zaśpiewasz, to zwykła piosnka! Skoro jaki biedny kapucyn nie przypada wam do smaku, skoro choć jeden tylko z was coś do niego upatrzy, zaraz, nie pytając wcale o to, czy winien, czy nie winien, wymagacie, aby go ojciec prowincyał usunął wam z drogi.
A gdy hrabia umilkł i potężném sapnięciem zapieczętował swą mowę, ojciec prowincyał ozwał się w te słowa:
— Rozumiem wybornie, co pan hrabia chce przez to powiedziéć, ale, przed zrobieniem tak stanowczego kroku...
— To jest, właściwie, jest-to krok... i... i nie jest-to krok; bo, ojcze mój wielebny, przecież to rzecz zwyczajna, rzecz prosta, a jeżeli teraz nie skorzystamy z tego sposobu, i to zaraz, bezzwłocznie, to grozi nam tysiące kłopotów, tysiące bardzo przykrych następstw. Mój siestrzan mógłby... no, wprawdzie jabym tego nie dopuścił... ale, kto wié, jakieś głupstwo... w uniesieniu... Zresztą rzeczy zaszły już tak daleko, że jeżeli natychmiast, jak to mówią, jedném cięciem nie zadamy całéj téj sprawie ostatecznego ciosu, niepodobna, aby nadal pozostała ukrytą. Wszyscy się o niéj dowiedzą, a wówczas nie tylko już mój siostrzeniec... Wiele osób będzie musiało wziąć w tém czynny udział. Nie jednego to dotknie... Tak, tak, ojcze wielebny, wiele osób... boć przecie to jeden ród, jedno nazwisko, przytém mamy tak liczną koligacyą...
— I tak znakomitą.
— Więc, ojciec wielebny sam łatwo zrozumie... wszystko-to są ludzie dbali o honor rodu, a do tego ludzie, którzy na tym świecie... także coś znaczą. Sprawa taka stałaby się osobistą sprawą ich wszystkich; a wówczas... nawet ten, kto jest miłośnikiem pokoju... Ryłoby to dla mnie niewymowną przykrością, gdybym musiał.. gdybym się znalazł... ja, który zawsze tak wielki pociąg czułem do zakonu ojców kapucynów!... Dla was, ludzi świętych, dających tak budujący przykład całemu światu, potrzeba spokoju, abyście mogli spełniać wasze wzniosłe posłannictwo, potrzeba zgody, miłości. Czyż nie lepiéj więc nikogo sobie nie narażać? Czyż nie lepiéj pozostać w zgodzie z temi, którzy... A zresztą i zakonnicy mają przecież dużo krewnych... te więc brzydkie zwady, byle raz wyszły na jaw, to się tak rozszerzą... rozrosną... pół świata ogarną. Ta, na tém mojém stanowisku jestem obowiązany zachowywać pewne decorum... Tego ekscelencja... sami moi panowie koledzy w Radzie... wszystko słowem... témbardziéj, że ta pierwsza okoliczność, to opiekowanie się... Wasza wielebność wie przecie, jak to patrzą na takie rzeczy.
— Wprawdzie — rzekł ojciec prowincyał — nasz ojciec Krzysztof jest niepospolitym kaznodzieją i myślałem nawet już o tém... Ale, żeby tak odrazu... teraz, w takich okolicznościach, mogłoby to jakoś niby na karę zakrawać, a kara, przed należytém zbadaniem winy...
— Nie kara, ojcze wielebny, żadna kara, tylko zapobieżenie złemu, środek zaradzczy dla uniknięcia następstw... które mogłyby... no, przecie rozumiemy się dobrze.
— Rozumiemy się, panie hrabio, dla nas to rzecz jasna, ale, czy ją inni potrafią zrozumiéć? Skoro już pan hrabia o wszystkiém się dowiedział, oczywiście więc, że i w okolicy także o tém coś wiedzą. Przecie wszędzie, na całym świecie, nie brak ludzi złjé woli, podżegaczy, wichrzycieli, albo przynajmniéj takich, którym widok zatargów pomiędzy szlachtą, a zakonem, sprawia dziwną przyjemność; śledzą, robią wnioski, w plotki się bawią... A każdemu przecie honor miły; a ja, jako zwierzchnik (niegodny wprawdzie tak wielkiego zaszczytu), mam obowiązek... Suknia, którą noszę... to nie moja własność... to klejnot powierzony mojéj pieczy... będę musiał kiedyś zdać rachunek... Siostrzeniec pana hrabiego, który, jak to mi powiedział przed chwilą pan hrabia, jest tak rozdrażniony, czy też obrażony, mógłby uważać wysłanie ojca Krzysztofa za ustępstwo... za zadosyćuczynienie... za ukaranie zakonnika, który się poważył... mógłby, nie powiem, szczycić się tmé, chwalić, ale...
— Ależ, ojcze wielebny, skąd takie przypuszczenia? Wprawdzie mego siostrzana świat poważa i ceni... tak, jak na to zasługuje ze względu na swój ród, na swoję osobę, lecz ja, ja patrzę nań, jak na dzieciaka, musi się słuchać we wszystkiém i teraz, ręczę, że zrobi ni mniéj ni więcéj, tylko to, co mu każę. A zresztą, zresztą i pocóżby mój siostrzeniec miał o wszystkiém tém wiedziéć? Czy to koniecznie musimy zdawać rachunek z naszych czynności? Rzecz tę załatwiamy we cztery oczy, po przyjacielsku, niech więc pomiędzy nami zostanie. Wasza wielebność może być pewną... przecie umiem milczéć. — I sapnął. — A co do gawęd w okolicy... ostatecznie, cóż mogą powiedziéć? Że tak znakomity kaznodzieja opuszcza klasztor, aby przenieść się w jakąś dalszą okolicę i tam kazać, toć przecie rzecz zwyczajna! A i to jeszcze trzeba miéć na względzie, że my, którzy widzimy... przewidujemy.. — my, do których należy... my nie powinniśmy dbać o jakieś tam plotki.
— Jednak lepiéj byłoby je uprzedzić, i dlatego, gdyby siostrzeniec pana hrabiego, przy téj sposobności okazał... dał jakiś dowód przyjaźni, poważania... nie mówię dla mnie, ale dla naszego zgromadzenia...
— Słusznie, słusznie, wielebny ojcze, jednak i to nawet zbyteczne; wiem, że mój siostrzeniec z otwartemi rękami przyjmuje u siebie ojców kapucynów, że przyjmuje ich tak, jak na to zasługują; serce mu to dyktuje, cała nasza rodzina dziwnie miłuje ten zakon, jest to coś wrodzonego, a zresztą wié przecież, że przez to sprawia mi najżywszą uciechę. Jednak, w tym wypadku... coś nadzwyczajnego... tak, to słusznie. Już ja to biorę na siebie, ojcze mój wielebny, ja rozkażę Rodrigowi... to jest, ostrożnie myśl mu podsunę dlatego, aby nie odgadł, co tu uradziliśmy pomiędzy sobą, bo i to także trzeba mieć na względzie, że nie dobrze jest przylepiać plaster tam, gdzie wcale nie ma rany. A co do tego, cośmy tu postanowili, to im prędzéj się stanie, tém lepiéj, a gdyby się dało wysłać tego ojca Krzysztofa gdzieś, gdzieś... o ile można najdaléj... aby mu odjąć wszelką sposobność...
— Właśnie z Rimini proszą mię o dobrego kaznodzieję, i kto wié, czybym nawet, bez tych wszystkich powodów, o których mówił mi pan hrabia, nie uznał za stosowne...
— Jak-że to się wybornie złożyło, jak w porę! Więc kiedyż?...
— Ha, skoro już raz ma się to stać, niech się zatém stanie jak najprędzéj.
— Jak najprędzéj, jak najprędzéj, tak, tak, ojcze mój wielebny, lepiéj wcześniéj, niż późniéj. A — rzekł następnie, wstając — jeżeli mogę czém służyć tak ja, jakotéż i cała nasza rodzina, szanownym ojcom kapucynom, to...
— Aż nadto dobrze znaną nam jest łaskawość pana hrabiego, również jak i całéj jego rodziny; tyle już razy doświadczyliśmy jego dobroci — powiada ojciec prowincyał, wstając równie i idąc ku drzwiom w ślad za tym, który odniósł nad nim tak zupełne zwycięstwo.
— Zagasiliśmy iskierkę — rzekł hrabia, zatrzymując się na chwilę przede drzwiami: — iskierkę, ojcze wielebny, która mogła wzniecić wielki pożar. Tak to pomiędzy dobremi przyjaciółmi, w kilku słowach załatwiają się najtrudniejsze nawet sprawy!
Następnie drzwi otworzył, zmusił ojca prowincyała, aby pierwszy przestąpił prug i obaj przyłączyli się do reszty towarzystwa.
Wielkiemi były; dyplomacya, sztuka, wymowa i praca, za pomocą których pan hrabia zdążał do jakiegoś celu, ale wielkiemi téż i rzeczy, które w ten sposób osiągał. W skutek owéj rozmowy, naprzykład, ktorąśmy tu przytoczyli, dokazał tego, że ojciec Krzysztof na piechotę odbył przechadzkę z Pescarenico do Rimini, co naprawdę było przechadzką nielada!
Pewnego wieczora przybywa do Pescarenico kapucyn z Medyolanu i wręcza ojcu gwardyanowi wielką, zapieczętowaną kopertę. W kopercie téj zawiera się rozkaz na piśmie, nakazujący ojcu Krzysztofowi udanie się do Rimini dla kazania tam na nabożeństwie pasyjném w czasie wielkiego postu; oprócz tego zaś list do ojca gwardyana, w którym, jego przewielebność ojciec prowincyał wyraża swą wolę, aby zakonnik, naznaczony do Rimini, natychmiast w drogę wyruszył, zaniechawszy wszelkich spraw, które może miéć tu w okolicy, nie usiłując nawet listownie znosić się z kimkolwiekbądź z tutejszych mieszkańców; i mając za towarzysza podróży oddawcę tego pisma. Z wieczora, ojciec gwardyan nikomu ani słowa nie rzekł o téj sprawie, lecz następnego poranku przywołał ojca Krzysztofa, i w obecności kilku innych zakonników, dał mu ów rozkaz do przeczytania, kazał zabrać koszałkę, kij, pas i tuwalnię, i zaraz ruszać w drogę.
Każdy łatwo zrozumie, co to za straszny cios musiał być dla ojca Krzysztofa. Natychmiast przyszli mu na myśl: Renzo, Łucya, Agnieszka i w duchu, że tak powiem, zawołał: — O Boże! cóż poczną ci biedacy, gdy mnie tu nie będzie! — Lecz zaraz podniósł oczy do nieba, obwinił siebie o brak ufności w miłosierdzie boże o to, że śmiał uważać siebie za szczególne narzędzie jego łaski i skrzyżowawszy ręce na piersiach na znak posłuszeństwa, pochylił głowę przed ojcem gwardyanem. Ten wziął go wówczas na stronę i zawiadomił o woli ojca prowincyała, starając się wszakże nadać jéj znaczenie nie rozkazu, lecz rady. Ojciec Krzysztof wrócił do swéj celi, wziął koszałkę, włożył do niej brewiarz, rozpamiętywanie i modlitwy na post wielki i chléb przebaczenia, z którym nigdy się nie rozstawał, potém opasał się pasem skórzanym, pożegnał wszystkich zakonników, którzy się w téj chwili znajdowali w klasztorze, na ostatku poszedł do ojca gwardyana, aby go prosić o błogosławieństwo, otrzymał je i wraz ze swym towarzyszem podążył tam, dokąd mu iść kazano.
Powiedzieliśmy już, że don Rodrigo, pragnący teraz bardziéj, niż kiedy, urzeczywistnić swe chwalebne zamiary, umyślił prosić o pomoc pewnego strasznego człowieka. Ani imię, ani nazwisko, ani tytuł tego człowieka nie są nam znane; nawet żadnych wniosków o tém wszystkiém robić nie możemy, co jest rzeczą ten; dziwniejszą, iż w niejednéj książce ówczesnej (mówię o książkach drukowanych) znajdujemy o nim wzmiankę. Że człowiek, występujący w naszej opowieści, i ten, o którym mówią owe książki, jest jedną i tąż samą osobą, o tém wątpić niepodobna; świadczy za tém zgodność przytaczanych o nim faktów, lecz imienia jego nigdzie znaléść nie możemy, każdy z pisarzy omija je, obchodzi zdaleka, zdawałoby się niemal, że się obawia, aby nie spaliło pióra i ręki tego, kto poważyłby się je nakreślić. Franciszek Rivola, w swym żywocie Fryderyka Borromeusza, będąc zmuszonym mówić o tym człowieku, nazywa go tylko: — panem, o tyle wspaniałym przez swój ród znakomity, o ile wszechwładnym przez swe skarby niezliczone. Jozef Ripamonti, który w piątéj księdze, w piątéj dekadzie swéj Storia Patria, czyni o nim wzmiankę nieco obszerniejszą, nazywa go raz: „ten“ to znowu „ów“, „ta osoba“, „ten człowiek“. — „Opowiem — powiada on swą uroczą łaciną, którą my tu tłumaczymy jak możemy — przygody pewnego człowieka, który, pomimo, iż należał do najpierwszych osób w mieście, obrał sobie wieś na stały pobyt i zamieszkawszy w zamku, położonym na saméj granicy, zapewnił sobie, straszliwemi zbrodniami, panowanie nad całą okolicą, stał się w niéj samowładnym panem i nie dbając o sądy, sędziów, lub o jakąbadź władzę, wiódł życie zupełnie niezależne. Gromadził dokoła siebie zbiegów i najgorszych przestępców, był przez pewien czas wygnany z kraju, lecz niedługo bawił na owém wygnaniu i wrócił do swego zamku“. — W dalszym ciągu opowieści przytoczymy jeszcze kilka innych ustępów z tego pisarza, a to dla wyjaśnienia, lub potwierdzenia słów nieznanego autora naszego rękopismu, do którego tymczasem wracamy.
Czynić to wszystko, co było zakazane przez prawo lub wzbronione przez inną jaką władzę, być wyrocznią w cudzych sprawach, bez żadnych innych powodów, oprócz żądzy przewodzenia i rozkazywania; być postrachem dla tych nawet, którzy się nikogo nie bali: oto były główne rysy życia tego człowieka. Jeszcze w dzieciństwie, na widok tylu nadużyć, tylu gwałtów, tyłu zbrodni, na widok tylu ciemiężców, którzy w złem starali się jeden drugiego prześcignąć, uczuwał on jakiś gniew pełen niecierpliwéj zawiści. Następnie, skoro dorósł i w mieście zamieszkał, nie opuszczał żadnéj sposobności, a nawet sam wynajdywał takowe, aby wszczynać zwady z ludźmi, którzy dopuszczali się najgorszych nadużyć i mieli największą władzę; starał się ich plany krzyżować i w niwecz obracać, aby wypróbować swe siły, upokorzyć ich, lub zmusić do starania się o pozyskanie jego przyjaźni. Mało było takich, którzyby bogactwem i liczbą sług dorównać mu mogli, wszystkich zaś przewyższał odwagą i siłą woli; to téż wkrótce przywiódł jednych do zaniechania wszelkiéj myśli o współzawodniczeniu z nim, innych pokonał, a jeszcze innych pozyskał sobie i zrobił z nich przyjaciół pokornych i uniżonych, bo takich tylko lubił i potrzebował; równych sobie, nieścierpiałby nigdy. Jednak ta jego wyższość nad przyjaciółmi była tylko pozorną, gdyż w istocie on był najpierwszym ich sługą; każdy z nich, dla osiągnięcia swych celów i przedsięwzięć, uciekał się do jego potężnéj pomocy i każdy ją zawsze otrzymywał, gdyż odmówienie téjże pociągnęłoby za sobą osłabienie wiary w jego siłę, byłoby zrzeczeniem się dowództwa. Wkrótce jednakże, wszystko to, czego się dopuszczał dla dopięcia własnych celów i dla popierania przedsięwzięć innych, sprawiło, że został nań wydany wyrok banicyi i ani jego świetny ród, ani koligacye, ani przyjaciele, ani nawet bezprzykładna zuchwałość, z którą stawiał czoło wszelkim prawom boskim i ludzkim, jakotéż i najbardziéj potężnym wrogom, nie zdołały go obronić: musiał kraj opuścić. Sądzę, że wypada odnieść do owéj chwili jego żywota przygodę, wielce charakterystyczną, o której Ripamonti tak mówi: — „Kiedy już zmuszony był wynosić się z kraju, wstyd z tego powodu, chęć zachowania w tajemnicy owego wyroku, poszanowanie, które miał dla prawa, były następujące: przejechał przez miasto na koniu, przy odgłosie trąb i z wielką zgrają psów, a mijając trybunał, zatrzymał się i strażom, które tam stały na warcie, kazał powiedziéć gubernatorowi w swojém imieniu tysiące obelg.“
Na wygnaniu nie zerwał stosunków z dawnemi przyjaciółmi, którzy, tłómacząc dosłownie z Ripamontiego. „pozostali złączeni z nim tajemną ligą narad okrutnych i rzeczy strasznych“. — Zdaje się nawet, iż wówczas zaczął się dopuszczać gorszych jeszcze zbrodni, zyskawszy sobie bardziéj potężnych sprzymierzeńców, o których ten sam dziejopis mówi pobieżnie tylko i z wielką tajemniczością: — „Nawet kilku zagranicznych książąt — powiada — nieraz nim się posługiwało dla spełnienia jakiegoś zabójstwa wielkiéj wagi, i często, zdaleka, przysyłało mu zbrojne posiłki, aby służyły pod jego rozkazami“.
Nareszcie (niewiadomo po jak długim przeciągu czasu) czy-to w skutek cofnięcia wyroku banicyi, który mógł nastąpić dzięki jakimś wpływom potężnym, czy w skutek zuchwałości tego człowieka, która mu za wszelkie ułaskawienia starczyła, umyślił do kraju powrócić i istotnie tam wrócił; lecz już nie do Medyolanu, ale do swego zamku, położonego na saméj granicy Bergamo, prowincyi; która, jak to wie każdy, należała podówczas do rzeczypospolitéj weneckiéj. — „Ten zamek — mówi również Ripamonti — był jakby sklepem najstraszliwszych towarów: słudzy, skazani na stracenie, na głowy których wyznaczona była cena i których rzemiosłem było teraz ścinanie głów, kucharz, ani też kuchta nie byli także wolni od jakiéjś okropnéj zbrodni, nawet ręce dziecinne były we krwi ludzkiéj zbroczone“. — Oprócz tak pięknego otoczenia, miał jeszcze, jak zapewnia ten sam dziejopis, cały zastęp ludzi, nie mniéj godnych, rozsianych po całéj okolicy, i osadzonych w różnych miejscowościach dwu państw, na granicy których zamieszkał.
Wszyscy pankowie, bliżsi i dalsi, musieli wybierać pomiędzy przyjaźnią, a nieprzyjaźnią tego pana, który potęgą przewyższał ich wszystkich, lecz pierwsi, którzy spróbowali stawić mu opór, tak źle na tém wyszli, że nikt się już następnie nie chciał na coś podobnego odważyć. Nawet tym, którzy cicho siedzieli, nie wdając się w żadne zwady, niepodobna było utrzymać swéj niezależności wobec niego. Do jednego z takich panów przybywał naprzykład posłaniec od tego groźnego człowieka z rozkazem, aby takiéj a takiéj sprawy zaniechał, aby nie poszukiwał swéj należności na takim a takim dłużniku; trzeba było coś odpowiedziéć, wybierać pomiędzy: tak i nie. Kiedy z dwu stron zwaśnionych, jedna, składając mu hołd poddaństwa, sprawę swą w jego oddawała ręce, druga była zmuszoną, albo poddać się także jego sądowi, albo ogłosić się jego nieprzyjacielem; co było gorszém nawet, niż miéć suchoty w trzecim stopniu, jak mówiono podówczas. Wielu, postępując niesprawiedliwie, uciekało się doń po-to, aby w złém im dopomógł; inni, mający nawet słuszność za sobą, udawali się po-to, aby ich bronił przeciw napastnikom; a tak jedni, jakotéż i drudzy, stawali się najzupełniéj zależni od niego. Zdarzało się czasami, iż słaby, uciśniony i napastowany przez silnego, prosił go o pomóc, a on, stając w jego obronie, zmuszał napastnika do wynagrodzenia krzywd i przeproszenia słabego, lub, jeżeli silny uledz nie chciał, wszczynał z nim wojnę zaciętą, która się zawsze na tém kończyła, iż ciemięzca albo musiał kraj opuszczać, albo odpokutować nieposłuszeństwo w sposób jeszcze straszliwszy. I w takich to razach, owo imię okropne i znienawidzone bywało błogosławione przez chwilę, gdyż w owych czasach nie pewien takiéj sprawiedliwości, bez takiéj pomocy, takiéj obrony, nie można było oczekiwać ani od prawa, ani od ludzi prywatnych. Częściéj wszakże, a raczej zwykle, ta jego siła i władza, skierowane były do wspierania najstraszliwszych zbrodni, krwawéj zemsty i żądz najbardziéj szalonych. Lecz wszystkie te, tak rozliczne sposoby, objawiania swej potęgi, wywierały zawsze jeden i tenże sam skutek; przekonywały każdego o tém, jak wielką była jego moc, tak w złém, jakotéż i w dobrém, a wiadomo, że brak takiéj mocy, jest przeszkodą, o którą najsilniejsza nawet wola musi się rozbić. Sława zwykłego feudalnego pana nigdy prawie nie rozszerzała się po za obręb niewielkiéj przestrzeni kraju, w któréj bogactwem i siłą prześcigał innych, każda okolica miała swego tyrana (bo tak podówczas nazywano ich we Włoszech), a że wszyscy mniéj więcéj podobni byli do siebie, to téż nikt nie zajmował się dalszemi z nich, lecz temi tylko, którzy, że tak powiem, siedzieli mu na karku. Człowiek jednak, o którym teraz mówimy, oddawna już szeroko zasłynął po całym medyolańskim kraju, wszędzie lud opowiadał dzieje jego zbrodniczego życia, imię zaś jego było postrachem, było wyrazem jakiéjś mocy szatańskiéj, niezwalczonéj, bajecznéj. Podejrzenie, że wszędzie miał swych sprzymierzeńców, wszędzie zbójów najętych, gotowych wykonać każdy jego rozkaz, sprawiało, iż każdy miał go ciągle w pamięci. Wprawdzie były-to tylko podejrzenia, bo któżby się przyznał do tego, że jest jego narzędziem? Lecz każdy tyran mógł być jego przyjacielem, każdy łotr jego sługą, a sama ta niepewność wzmagała wiarę w potęgę owego człowieka, sama ta tajemniczość przejmowała grozą. Za każdym więc razem, gdy ukazywali się w jakiéjś okolicy brawi nieznani, stokroć szkaradniejsi, niż brawi zwyczajni; za każdym razem, gdy się spełniała jakaś zbrodnia, któréj sprawcy nie można było odgadnąć, wszyscy wymawiali po cichu imię tego, którego my, dzięki owéj dziwnéj, aby nie powiedzieć gorzéj, ostrożności naszych pisarzy, będziemy zmuszeni odtąd nazywać: Nienazwanym.
Zameczek don Rodriga był odległy zaledwie o siedem mil od siedziby Nienazwanego; to też don Rodrigo zostawszy panem i tyranem, musiał spostrzedz odrazu, że w tak bliskiém sąsiedztwie od takiego człowieka, niepodobna mu będzie sprawiać rządy u siebie bez narażenia go sobie, lub pozyskania jego względów. Dlatego oświadczył mu się z gotowością do usług i przyjaźń jego pozyskał w równym stopniu, ma się rozumiéć, jak i wszyscy inni. Oddał mu kilka usług (jakich, o tém milczy rękopism) i w zamian za nie otrzymał od Nienazwanego przyrzeczenie wywdzięczenia mu się tém samém i przyjścia z pomocą w potrzebie. Don Rodrigo jednakże ukrywał starannie tę przyjaźń, a gdy całkowicie ukryć jéj nie mógł, to się starał przynajmniéj zmniejszyć ją w oczach ludzkich i zataić podstawy, na których zawartą została. I on wprawdzie chciał być tyranem, ale nie tak dzikim, nie takim odludkiem; dla niego stan ten był raczéj środkiem, niż celem; chciał przebywać otwarcie w stolicy, używać wszystkich przyjemności, wygód i rozrywek świata, a dlatego musiał koniecznie zachować pewne pozory, pewne ostrożności; musiał dbać o względy swych krewnych, podtrzymywać stosunki z osobami, piastującemi wysokie urzędy, musiał zawsze miéć rękę na szali Temidy, aby, w razie potrzeby, przechylić ją na swoję stronę, nakazać milczenie, lub użyć jéj do skarcenia tych, którzy, zamiast siły zbrojnéj, siłą prawa walczyć z nim chcieli. Zażyłość więc, a raczéj liga, z takim człowiekiem, z takim otwartym wrogiem wszelkiéj władzy i prawa, gdyby się stała wiadomą, mogłaby mu bardzo zaszkodzić, zwłaszcza w oczach stryja. Dlatego ukrywał ją starannie, owa zaś odrobina, której ukryć nie mógł, dawała się łatwo wytłomaczyć bliskiém sąsiedztwem z człowiekiem, którego narazić sobie było tak niebezpiecznie, stosunkiem niezbędnym, koniecznym; to téż świat tak to w istocie i tłómaczył sobie, bo przecie każdy, którego obowiązkiem jest miéć pieczę nad innemi i zapobiegać nadużyciom, jeżeli nie może, lub nie chce tego wypełniać, pozwala do pewnego stopnia, aby każdy sam sobie radził, jak może, i chociaż niby nie zupełnie na to się zgadza, gotów jest jednak na wszystko patrzyć przez palce.
Pewnego poranku, don Rodrigo opuścił zameczek, udając się niby na polowanie; sam jechał konno, mały zaś orszak brawów, który mu towarzyszył, szedł piechotą: Grizo tuż przy panu, czterech innych za nim, w pewnéj odległości. Skierowali się w stronę zamku Nienazwanego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.