<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.   Wyspa Śmierci.

Ralf mruknął coś o niezwykłym upale, lecz nikt mu nie odpowiedział, a Robert mówił:
— Od owego dnia pragnienie ujrzenia i poznania tyrana, który miał nad Niewidzialnymi władzę tak straszliwą, nie dawało mi spokoju. To też zanim upłynął czas przeznaczony na odlot następnej gromady, powziąłem niezmienne postanowienie: muszę odkryć schronienie tego potworu i ujrzeć, w jaki sposób pochłania swoje ofiary!
Byłem pewnym, że w tem, czego się o nim dowiedziałem, musi być wiele przesady, gdyż istota podobna tej, jaką mi opisano, stanowczo nie mogła istnieć.
Niewidzialny, któremu się zwierzyłem z moją myślą, zdawał się być przerażonym moją śmiałością. Nie odmówił mi jednak dostarczenia przedmiotów, które mi mogły być potrzebne w tej wyprawie, oraz wskazówek do odnalezienia krainy, którą, drżąc z przestrachu na jej wspomnienie, nazywał «Wyspą Śmierci».
Wynalazł mi w zakątkach podziemnego arsenału lekką a mocną łódkę, zrobioną z szyldkretu żółwia morskiego: pojedyncze tabliczki były spojone tak ściśle, iż tworzyły jednolitą masę.
Była ona wązką i zgrabną, i mogła pomieścić dwie osoby, oprócz koniecznych narzędzi i zapasów.
Dorobiłem do niej ster i wiosła z desek cedrowych, oderwanych od pak, leżących w składach i wkrótce mój statek został przez Niewidzialnych spuszczony na wodę i umocowany na kotwicy u stóp wieży. Wziąłem dostateczny zapas żywności, lecz nie sporządzałem żagli, ponieważ zauważyłem dwa prądy morskie, odznaczające się barwą swych wód: jeden płynął ku południowi, drugi z południa — postanowiłem więc z nich skorzystać.
Nie bez wzruszenia tedy, na trzy dni przed datą odlotu następnej gromady, zsunąłem się na mocnej linie z wieży na moją łódkę.
Po kilku uderzeniach wioseł byłem już na prądzie, który zaczął mię szybko unosić na południe.
Miałem ze sobą mapę, wyrysowaną węglem na desce cedrowej, oprócz tego, otrzymałem tak dokładne wskazówki co do kierunku drogi, iż omyłka była wykluczoną.
Pogodę miałem przepyszną: na morzu spokojnem jak toń zacisznego jeziora, widniały bliżej i dalej olbrzymie wieże szklane w niezliczonej ilości. Dzięki mojemu hełmowi, na każdej z nich widziałem u wierzchu gromady Niewidzialnych, przyglądających mi się z ciekawością i strachem.
Przy końcu dnia wylądowałem na piasczystej wysepce, pełnej ptactwa i skorupiaków, a spędziwszy tam noc, o świcie popłynąłem dalej.
Morze przybrało teraz inny wygląd: wieże znikły, a z głębi fal ciemnych, odbijających w sobie ponurą, czarniawą barwę chmur burzliwych, wystawały wierzchołki skał posępnych, czerwonawego koloru.
Upał był duszący. Dokoła mojej łódeczki uwijały się olbrzymy morskie podobne do rekinów; jedno uderzenie ich potężnych szczęk, uzbrojonych straszliwemi zębami zmiażdżyć mogło łódkę wraz ze mną — lecz byłem widocznie dla nich zbyt drobną zdobyczą.
W połowie dnia ujrzałem w stronie południowej wierzchołek góry szarawej, który w miarę zbliżania się rósł tak szybko, iż przed wieczorem zdał się już dosięgać obłoków.
Domyśliłem się, iż jest to mieszkanie tyrańskiego władcy i byłem mocno wzruszony tym dowodem prawdziwości ich opowiadań.
Góra ta zdawała się wywierać wpływ przyciągający na moją łódkę, jak owe góry magnesowe w opowieściach wschodnich.
Ogarnęło mię szczególne uczucie: zapytywałem się sam, czemu opuściłem bezpieczne schronienie w wieży, gdzie mogłem badać historję planety w spokoju, i narażam się na pewną zgubę?
Potrzebowałem wielkiej siły woli, aby nie uledz pokusie powrotu do Niewidzialnych, o których teraz myślałem z wdzięcznością prawie; opanowałem się jednak — i przezwyciężyłem tę słabość ducha.
Tego wieczora wylądowałem na skale, szarpanej od spodu falami, i nie miałem ani chwili spokoju. Zaraz po zachodzie słońca wybuchła burza: olśniewające błyskawice przecinały niebo, rozszalałe fale opryskiwały mię co chwila, a deszcz ulewny, przy huku grzmotów, przenikał aż do kości. Wiedziałem, że w wielu gorących krajach, jak np. na wyspach Antylskich, burze przychodzą codziennie, odświeżają wieczorem powietrze i ziemię wysuszoną upałem dziennym. To przypomnienie uspokoiło mię, jako naturalne wyjaśnienie słów Niewidzialnych, iż «kraj południowy jest wstrząsany ciągłemi burzami».
Rankiem odszukałem swoją łódkę tam, gdzie ją umieściłem przed wieczorem, w bezpiecznem zagłębieniu skały i puściłem się na morze.
Deszcz nareszcie ustał; upał jednak był duszący a niebo pochmurne. Olbrzymia góra wznosiła się teraz przede mną z głębi morza, w kształcie prawidłowej półkuli; była zupełnie taką, jak na wzorach, wyszywanych na materjach. Wysokość jej równała się szczytowi Mont-Blanc; lecz u podstawy była trzy razy większej objętości.
Teraz już widziałem, że na prawo i lewo od góry, grunt jest coraz niższy i pokryty rozległym lasem; lecz drzewa te świeciły zdaleka połyskiem jasnego metalu.
Nie zastanawiałem się jednak nad tem; całą moją uwagę pochłaniała ta przeklęta góra, która zdawała się być tak blizką — lecz w rzeczywistości była jeszcze daleką ode mnie.
Z morza wystawały ławice piasku i skały, tak, że z wielką trudnością łódka przesuwała się między niemi: mnóstwo martwych ptaków i ryb leżało na wodzie, jak gdyby samo sąsiedztwo tej straszliwej góry było złowrogiem dla wszelkiej żyjącej istoty.
Zewsząd otaczała mię mdła woń stęchlizny i rozkładającego się mięsa.
Żaden krajobraz ziemski nie może dać pojęcia o tym widoku ponurym, a tak potężnym.
Około południa zbliżałem się do brzegu małej wysepki, pokrytej zielonością, gdzie chciałem trochę odpocząć; stamtąd też zamierzałem obserwować co się stanie z Niewidzialnymi po ich przybyciu. Lecz wkrótce ujrzałem, że te kwieciste drzewa były rosnącemi na bagnie oleandrami, a zapach gorzkich migdałów, zdradzający obecność kwasu pruskiego w tych pięknych kwiatach, usuwał wszelką wątpliwość. Szczątki owadów, drobnych zwierząt i ryb, pokrywające wybrzeże, oznajmiały aż nadto wyraźnie, co mi tu grozi.
Oddaliłem się więc jak najprędzej ze smutkiem w duszy, widząc, iż jestem tu tylko igraszką sił potężnych, niszczycielskich. Niewidzialni mieli słuszność — śmierć czyhała tu na każdym kroku!
Byłbym natychmiast odpłynął z powrotem, lecz do końca dnia było nie więcej nad dwie godziny, a przy rozstrojeniu nerwów, w jakiem się znajdowałem, byłoby mi niepodobnem odnaleźć prąd powrotny. Ze względu zaś na nową burzę nie chciałem wtedy znajdować się na morzu. Zresztą, czyż mam się oddalić, nie dowiedziawszy się niczego?
To też, choć z niejakiem drżeniem, zacząłem krążyć ostrożnie dokoła tej strasznej góry, szukając miejsca stosownego do wylądowania.
Przyjrzawszy się jej bliżej, zobaczyłem, że jest to olbrzymia, jednolita masa białego kwarcu. Jej gładkie ściany, wznoszące się przede mną prawie prostopadle, były najzupełniej niedostępne. Opływałem ją dokoła, a na otaczających ją ławach piasku widziałem stosy skrzydeł i macek Niewidzialnych, wydające woń nieznośną. Zauważyłem wówczas, iż widzę te szczątki bez pomocy mego hełmu, co dowodziło, iż istoty te tylko za życia są niewidzialne i własność ta znika u nich wraz z życiem.
Pływałem wciąż dokoła olbrzymiej góry, aż wkońcu zauważyłem z jednej strony ciemny otwór, zdający się być bramą tajemniczą, prowadzącą do wnętrza olbrzymiej bryły kwarcu.
Skierowałem się w tę stronę i po niejakim czasie stanąłem z łódką u wejścia do ciemnej pieczary. Nie miałem jednak ochoty zapuszczać się w jej głąb, szczególniej, gdy ujrzałem, że szczątki Niewidzialnych były tu w tak wielkiej ilości, iż utworzyły rodzaj wstrętnego, gnijącego bagna.
Nie chcąc tracić z oczu owego wejścia, zatrzymałem się w pobliżu, a umieściwszy łódkę na noc w załamie skał, wyszedłem na kamienistą wysepkę, gdzie, odpocząwszy, chciałem się posilić, lecz pomimo, iż od rana nic w ustach nie miałem, jeść nie mogłem, gdyż uczucie przygnębienia i straszliwa woń odbierały mi apetyt.
Zaledwie zdołałem przełknąć parę łyków wzmacniającego napoju, zabranego z podziemia.
Zbliżanie się nocy przejmowało mię nieokreśloną trwogą; jakoż burza zaczęła się zrywać jeszcze przed zachodem słońca.
Zauważyłem wtedy rzecz niezwykłą: oto w miarę jak błyskawice stawały się częstsze i silniejsze, las drzew metalicznych otaczał się błękitnawym blaskiem, a na ich szczytach zaczęły się ukazywać płomyki, podobne tym, które marynarze nazywają «ognikami Ś-go Elma».
Las ten zdawał się nasycać burzą i wchłaniać ją w siebie.
Patrzyłem, nie pojmując tego zjawiska: ani na Ziemi, ani na Marsie nie widziałem nigdy, aby drzewo mogło być takim przewodnikiem elektryczności.
Z rozmyślań moich wyrwał mię głos szczególny. Noc już zapadła, wicher był silny, lecz nad jego szumem górował jakiś jęk, jakby wychodzący z morza w północnej stronie, silniejszy z każdą chwilą.
Krew mi się ścięła w żyłach, włosy zjeżyły się na głowie... tak, to był żałosny, przedśmiertny krzyk Niewidzialnych!
Zapewne opuściły już swoje wieże, jak przed miesiącem — i teraz cała ich gromada z jękiem i krzykiem leciała, niesiona wichrem, ku miejscu swojej kaźni...
Na tle nieba, przerzynanego co chwila błyskawicami, widniały jak szarawa chmura, a ich krzyki rozdzierały mi serce. Zdawało mi się, że lecą tutaj wzywać mojej pomocy...
To było straszne: upadłem na piasek, dysząc ciężko, nie mogąc jednak oderwać oczu od tego pełnego szatańskiej grozy widoku.
Cała chmara nieszczęsnych stworzeń przeleciała o kilka metrów zaledwie nad moją głową i ujrzałem, jak lecące na przedzie niknęły w otworze góry, niby w potwornej paszczy, opromienionej teraz bladawem światłem...
Tłoczyły się tam, gnane jakąś siłą straszliwą, jak owce w drzwiach rzeźni i cała ta masa jęcząca, wyjąca strasznym głosem, nikła, pochłaniana powoli przez mroczną, posępną górę...
Ostre krzyki przygłuszał matowy odgłos jak gdyby miażdżonych kości i mięsa, jakieś potworne chrupanie dawało się słyszeć, a od czasu do czasu straszliwa paszcza wyrzucała, otoczone krwawą pianą, resztki zgruchotanych skrzydeł i macek, tworząc z nich wał półkolisty przed wejściem.
Po nad tym wstrząsającym widokiem czarne chmury wybuchały co chwila oślepiającemi błyskami, oświetlającemi ponury krajobraz i rozhukane morze.
Było to nad siły moje... Przytomność mię opuściła — omdlałem.
Kiedym otworzył oczy, z Niewidzialnych nie pozostało ani śladu... Wszystkie znikły w potwornej paszczy.
Burza huczała, jak przedtem, lecz w wyglądzie góry zaszła niewytłomaczona zmiana: cała teraz promieniowała blaskiem przyćmionym, mlecznym. Miałem przed sobą mur nieprzenikniony, świetlisty.. Robił on wrażenia tak straszne, iż się to nie da wyrazić słowami.
Zapewne teraz straszliwa góra odpoczywała, trawiąc...
Byłem tak znękany, zmęczony, że nie mogłem wcale myśleć. Nie byłem już nawet ciekawym; jedno tylko uczucie pozostało: uciec stąd jak najprędzej, choćby z narażeniem życia! Nie myślałem o burzy, chłoszczącej dotąd spienione fale, lecz odwiązałem spiesznie łódkę i zacząłem wiosłować jak szalony, ale zaledwie odbiłem od brzegu, gdy olbrzymia fala uniosła łódź i zakręciła ją kilkakrotnie jak źdźbło słomy. Uchwyciłem za burt i zaczęła się piekielna jazda z jednej fali na drugą.
Łódkę, pędzoną z szybkością szaloną, byłyby fale zatopiły odrazu, gdyby nie jej nadzwyczajna lekkość. Dwukrotnie byłem wyrzucony na ląd i porwany z powrotem: wkońcu straciłem władzę w zdrętwiałych rękach i wpadłem w rozszalałe morze...
Jakim cudem ocalałem — sam nie wiem. Uczucie ciszy i ciepła otrzeźwiło mię; otworzywszy oczy, ujrzałem, iż leżę na kamienistem wybrzeżu, a za pierwszem poruszeniem uczułem, iż całe ciało mam zbite i poranione: uderzenia o skały pokryły mię zadrapaniami i sińcami, a żołądek mój gwałtownemi boleściami protestował przeciwko pochłoniętej przeze mnie wodzie morskiej.
Myślałem, że już nadeszła dla mnie ostatnia chwila: miałem jednak jeszcze tyle siły, że unosząc się na rękach, odsunąłem się nieco od brzegu, aby nie być znów porwanym przez fale. W pobliżu ujrzałem potrzaskane szczątki mojej łódki, oraz kilka przedmiotów, które w niej były. Posunąłem się w tę stronę, lecz byłem tak bezsilnym że w ciągu pół godziny zaledwie przepełzłem jakieś dziesięć kroków; ruch każdy wyrywał mi z ust jęki bólu, a pragnienie straszne paliło język i gardło.
Jakże się ucieszyłem, zobaczywszy przy szczątkach łódki małą baryłeczkę z trzciny bambusowej, w której zabrałem na drogę trochę owego czerwonawego likworu znalezionego w podziemiach!
Z wielkim trudem wyrwałem zamykający go kółeczek drewniany i połknąłem chciwie kilka łyków. Natychmiast uczułem znaczna ulgę w calem ciele; po niejakim czasie wstałem i z wielkim wprawdzie wysiłkiem, odciągnąłem dalej od morza rozbitą łódkę, obiecując sobie ją później naprawić.
Chwiałem się jeszcze na nogach, a słońce dopiekało nielitościwie; zacząłem się jednak rozglądać po wybrzeżu, na które zostałem wyrzucony.
W niejakiej odległości rozciągał się las owych szczególnych drzew o metalicznym połysku; nad nim to widziałem poprzedniej nocy bladą światłość. Za lasem, w wielkiem oddaleniu widniał szczyt wulkanu, uwieńczony wstęgą dymu; na prawo przeklęta góra zamykała sobą dalszy widok: wierzch jej ginął w chmurach.
Straszliwa scena, widziana w nocy, odżyła w mojej pamięci...
Zadrżałem ze zgrozy, czując, iż bezpieczniej byłoby znaleźć się w szponach lwa, aniżeli w tem strasznem sąsiedztwie. Wiedziałem, że życie moje zależy od niewidzialnego potworu, który lada chwila może mię pochłonąć, jak wieloryb drobną rybkę. Nie wiedziałem czemu przypisać to, iż żyję jeszcze: chyba odrętwiałości, w jakiej po tak obfitej uczcie musiał się ów potwór znajdować...
Uciec?.. Tak, to było koniecznem, lecz na razie niewykonalnem; nie można było o tem myśleć wobec poranionych nóg i zgruchotanej łodzi.
Wśród tych smutnych rozpamiętywań przyszło mi na myśl, czyby nie było dobrze użyć na moje skaleczenie cudownego kordjału z podziemia? Zrobiłem tak i skutek był natychmiastowy: palenie w ranach ustało i mogłem, chociaż kulejąc, chodzić swobodnie.
Wkrótce znalazłem sporego żółwia, którego zabiłem kamieniem, lecz nie miałem na czem upiec, tylko ostrym kamieniem wykrajałem trochę mięsa, które mi jednak nie smakowało.
Ponieważ morze wraz ze szczątkami łódki wyrzuciło przytwierdzoną do burtu siekierę, przeto wziąwszy ją, poszedłem w głąb lądu, w kierunku lasu, błyszczącego jak stal polerowana. Po drodze znajdowałem dużo tabliczek szyldkretowych z żółwich grzbietów: byłby to wyborny materjał do naprawy łodzi! Wiedziałem, że szyldkret w fabrykach grzebieni bywa rozmiękczanym we wrzącej wodzie: gdybyż tu znaleźć gdzie gorące źródło!
Postanowiłem poszukać go w pobliżu wulkanu. Przedtem jednak doświadczyłem wielkiej radości: oto nawpół ukryty w piasku, leżał na wybrzeżu mój hełm opalowy! Umieściłem go w bezpiecznem miejscu pod skałą i puściłem się w drogę. Między wybrzeżem a wulkanem była przestrzeń pusta, lecz wpatrując się w błyszczące odblaskiem słońca drzewa, odkryłem rzecz zdumiewającą: to były nie drzewa, lecz maszty metalowe! Miały one na sobie poprzeczne cieńsze sztabki, niby reje na maszcie, które wciąż się rozdzielając na coraz cieńsze rozgałęzienia, miały końce cienkości igieł.
Całość miała kształt jodły z wierzchołkiem ostrym i cienkim, a każdy z tych masztów był osadzonym w wielkiej grubej płycie szklanej. Był to las sztuczny, prawdziwy las piorunochronów!..
Teraz zrozumiałem, skąd pochodziła ta światłość rażąca, którą widziałem nad tym lasem podczas burzy, lecz gdzież się podziewała olbrzymia ilość fluidu, gromadzącego się tu podczas codziennych burz wieczornych? Gubiłem się w tych domysłach!
Błądząc po lesie, natrafiłem na obszerną polankę, wyłożoną grubemi płytami szkła przezroczystego, pod któremi słychać było szmer bieżącej wody. Ukląkłem i zapuściwszy wzrok w głąb, ujrzałem mnóstwo kabli, zalanych wodą jeziora czy kanału podziemnego. Było ich mnóstwo, a szeregi ich kierowały się w stronę kwarcowej góry.
Zrozumiałem teraz: oto one odprowadzały tam energję, ściągniętą z chmur przez metalowe piorunochrony w kształcie drzew. Tak więc ta olbrzymia siła była pochłoniętą i użytkowaną na cel niewiadomy przez istotę potężną, straszliwą, w rodzaju starożytnego Lewiatana.
Byłem tak pochłonięty swem odkryciem, iż sam nie wiedziałem, kiedy zszedłem ze szklanych płyt polanki i zapuściłem się między drzewa metalowe, z których przelatujący wiatr wydobywał cichy dźwięk przy poruszaniu ich drobnych gałązek.
— Na jakiego licha może być zużytkowanym prąd tak potężny? — zawołałem głośno.
Szedłem wciąż dalej, mówiąc do siebie, jak to czynią ludzie, pochłonięci jakąś wyłączną myślą, gdy nareszcie kroki moje zatrzymał niewielki strumyk.
Wyszedłem już z elektrycznego lasu i zarysy wulkanu ukazywały się wyraźnie w niewielkiem oddaleniu. Grunt był pokryty pumeksem, popiołem i żużlami. Miałem już przeskoczyć ów strumyk, kiedy ujrzałem, że woda jego wydziela wielką ilość pary: była ona tak gorącą, iż prawie sparzyła mi rękę. A więc domysły moje były słuszne: znalazłem gorące źródło i to bez żadnego trudu.
Teraz będę mógł naprawić swą łódkę!
Odkrycie to tak mię ucieszyło, że chciałem iść po nią natychmiast, lecz przyszło mi na myśl pójść trochę brzegiem strumienia, płynącego w stronę straszliwej góry i okrążającego ją nieco.
Ujrzałem, iż wpada do niego niewielkie źródło; brudno-żółta barwa wód jego i ostry zapach przekonały mię, że to musi być zdrój kwaśny, które trafiają się w pobliżu wulkanów równie często, jak źródła gorące.
Humboldt znajdował przecież u podnóża Andów źródła kwaśno-siarczane!
Lecz musiało tu być coś innego w tej wodzie, która wyżłobiła i jakby strawiła brzegi strumienia, pokryte szklistą lawą: musiała zawierać jakiś pierwiastek nader ostry, jeśli ją rozpuszczał.
Zapewne to był kwas fluorowodorowy, najsilniejszy ze znanych, ponieważ przegryza nawet szklane flakony, w których go przechowują.
Łącząc się ze strumieniem, źródło nadawało mu swe gryzące własności, a nawet w pobliżu góry nieprzerwane jego działanie wyżłobiło w kwarcu wgłębienie wysokości jednego metra.
Przebywszy to wgłębienie, wody wpływały w bagnisko, wydające woń siarki; takie same widywałem w pobliżu Etny.
Badałem pilnie rodzaj kamienia, z którego składała się góra, a który początkowo brałem za kwarc: tam, gdzie kwas zgryzł jego powierzchnię, miał on połyski różowe i zielone, jak mój cudowny hełm, jak najpiękniejszy opal!
Było to dla mnie jedną więcej zagadką, lecz na razie nie myślałem jej rozwiązywać. Ogarnęła mię ciekawość, aby wejść do tej małej groty: kamienie, leżące na dnie wody, ułatwiały to w zupełności.
Zapomniałem w tej chwili o wszelkich obawach. Schyliwszy się, wszedłem pod sklepienie i postąpiłem kilka kroków, z początku w ciemności, potem przy słabem świetle, podobnem do księżycowego.
Grota miała około dziesięciu kroków długości i kończyła się okrągławem wgłębieniem, skąd wychodziło owo lekkie światło.
Zbliżyłem się i patrzyłem jak gdyby przez zamgloną szybę, widząc z początku tylko jakieś 'niepewne zarysy, zbiorowisko zwojów, przerzynanych regularnemi wgłębieniami. Lecz nagle światło stało się mocniejszem... i ujrzałem wyraźnie...
W najzuchwalszych, najszaleńszych domysłach nie byłbym nigdy przypuścił podobnej rzeczy! Prawda ta była cudowniejszą od wszelkich fantastycznych złudzeń!...
Ujrzałem przed sobą olbrzymi, potworny mózg, którego czaszką była ta góra, wysoka jak Mont-Blanc! Widziałem dokładnie różne wyniesienia, wielkie jak pagórki, pełne brózd głębokich nakształt wąwozów.
Te organa, potwornej wielkości, otoczone były płynem fosforyzującym, który je czynił widoczniejszemi; widziałem wzbieranie i pulsowanie potężnych arterji, poruszających się z dokładnością i siłą kół maszynowych. Zdawało mi się, że czuję pomimo szyby przejrzystego kamienia, oddzielającej mię od tego, co widziałem — ciepło potężnego życia i ruchu!
Stanowczo nikt z ludzi nie doświadczał zdumienia podobnego mojemu i zapytywałem się, czy nie jestem igraszką jakiejś djabelskiej halucynacji?
To, na co patrzyłem, było tak cudownem, tak przewyższającem wszelkie domysły, że przytłaczało mię nieokreśloną zgrozą, pomimo której nie byłem w stanie oderwać oczu od tego widoku. Byłem nim zupełnie zahypnotyzowany.
Uciekłem nakoniec z owej groty i schroniłem się między metalowemi drzewami; krew mi rozsadzała głowę, czułem, że obłęd mię ogarnia. Takiemi musiały być wrażenia Dantego, gdy myślą odbywał swe wędrówki po piekle — lub ludzi, którychby Malström, porwawszy na dno morskie, wyrzucił z powrotem na wierzch...
Oprzytomniawszy nieco, próbowałem zebrać myśli. Widocznie prąd elektryczny owego lasu w sposób mi niewiadomy dostarczał siły nerwowej temu olbrzymiemu nagromadzeniu komórek, a krew pochłanianych Niewidzialnych odnawiała ilość wyczerpującego się fosforu. Wyobrażałem sobie olbrzymią siłę tak wielkiej masy mózgowej: czegóżby nie mogła dokonać tak potężna wola, wytężona w jednym kierunku, skierowana na jeden punkt?
Nie dziwiłem się już teraz ślepemu posłuszeństwu Niewidzialnych, przylatujących tu po śmierć z głębi swoich wież szklanych: one musiały to czynić!

Tu Robert umilkł, wyczerpany wzruszeniem; oczy jego rozszerzone były wskutek przerażenia, wywołanego wspomnieniami potężnego widziadła. Przyjaciele jego wzruszeni głęboko, oczekiwali z najżywszą ciekawością dalszego opowiadania.

— Czytam we wzroku waszym — rzekł wreszcie — tysiące pytań. Chcielibyście wiedzieć, jak ja, uczony — mogę powiedzieć: uczony marsyjski — tłomaczę ten fenomen w stosunku do innych istot? Nie śmiem budować w tym względzie całkowitej teorji, zdaje mi się jednak, że prawdopodobnemi będą następujące przypuszczenia...

Tu oczekiwanie słuchaczy doszło do najwyższego stopnia wytężenia — Robert zaś mówił dalej:

— Przypuszczam, że Niewidzialni są jakimś chybionym tworem, raczej szkicem tworu, powołanym do życia wolą owego olbrzymiego mózgu; teraz już składają się prawie wyłącznie z głowy, a odrzuciwszy ich skrzydła, oraz niezbyt im potrzebne macki, pozostałby im tylko — mózg!
Przypominacie sobie zapewne, co wam mówiłem o sile ich woli i potężnym darze sugestji u tych istot, już teraz pozbawionych pazurów i zębów. Po miljonach wieków te własności muszą wzrosnąć dziesięciokrotnie — stokrotnie!
Ale mi powiecie, że to nie usprawiedliwia kolosalnej objętości tamtego mózgu? Otóż przypuszczam, że musiał on tworzyć się powoli z miljardów pochłanianych istot, których energja mózgowa wytworzyła wkońcu to olbrzymie zbiorowisko siły i materji mózgowej, wskutek nieznanej mi ewolucji.
Dobrze rozważywszy to przypuszczenie, zobaczymy, iż nie jest ono tak nieprawdopodobnem, jakby się zdawać mogło. Wyobraźmy sobie człowieka, oswobodzonego, przez stopniowy rozwój i wiedzę, od wszystkich organów zwierzęcych; pozostała w nim głównie materja mózgowa. Nie obciążają go już narządy trawienne i ruchowe, odżywia się drobną ilością skoncentrowanego pokarmu, a tkanki jego ciała, nie narażone na szybkie zużywanie się, trwają nieskończenie długo. Siły umysłowe takiego człowieka, również wolne od wielu trosk, pochłaniających dziś znaczną ich część, byłyby znacznie większe.

Rozważmy to, iż każdy z ludzi, zajętych pracą umysłową, pozostaje mniej więcej nieruchomym: czytanie, pisanie, mowa lub jej słuchanie, prawie, że wykluczają ruch; w wielkiem zgromadzeniu ludzi, mających umysł jednakowo i wysoko rozwinięty, możemy przypuścić, iż będą oni mieć o wszystkiem prawie jednakowe myśli, czyli: będą myśleć wspólnie. To jest dla mnie matematycznym pewnikiem. Od tego twierdzenia, do przypuszczenia, iż siedlisko materjalne myśli będzie wspólne im wszystkim — dzieli nas ledwie jeden krok. Lecz porzucam te domysły, które mogłyby
Nagle na pierwszych drzewach metalowego lasu zajaśniały pióropusze ogni elektrycznych.
nas zbyt daleko zaprowadzić — i wracam do mego opowiadania.

Przez resztę tego dnia, pamiętnego w historji odkryć wiedzy, byłem pogrążony w głębokiem rozmyślaniu. Wyobrażałem sobie byt tej zbiorowej istoty, pogrążonej w półśnie, który sobie sama utworzyła, lecz śledzącej uważnie życie planety, podległe jej woli...
Może urzeczywistni kiedyś nową jaką przemianę swoją, przez którą zbliży się ku przyszłości lepszej i piękniejszej...
Czyż nie nad tem myślał podobny do niej Budha, siedzący na kwiecie lotosu?
Nie uczuwałem już teraz zgrozy, lecz niezgłębiony podziw; zapytywałem się tylko ze drżeniem, czy ta straszliwa istota zauważyła moją marną osobę i przyszedłem do wniosku, że jeśli ocalałem od śmierci i zgłębiłem tyle rzeczy dziwnych i tajemniczych, musiało to być zgodne z jej wolą.
Puściwszy wodze marzeniom, wyobrażałem sobie, iż może to było mimowolne osłabienie owej woli, lub jej wyczerpanie, które przejdzie w zanik zupełny, w atrofję, jak to widzimy na starcach, których umysł dziecinnieje w podeszłych latach. Może jedynie takiemu osłabieniu zawdzięczam, iż dotąd żyję?
Zagłębiony w tych rozmyślaniach, zapomniałem o naprawie mej barki; nie zdawałem sobie sprawy, że dzień się kończy i dopiero błyskawice codziennej burzy wieczornej przywołały mię do rzeczywistości. Powróciłem więc na wybrzeże, gdzie zjadłem garść moich ziarn mącznych. Nagle na pierwszych drzewach metalowego lasu zajaśniały pióropusze ogni elektrycznych.
Na ten widok skoczyłem na równe nogi, jak podrzucony potężną sprężyną. Miałem ochotę krzyczeć na całe gardło, jak Archimedes:
— Eureka!
W mózgu moim zajaśniała nakształt błyskawicy możliwość nawiązania komunikacji z Ziemią i... kto wie — może ujarzmienie, zagarnięcie pod swoją władzę Wielkiego Mózgu!
Upojony tą myślą, położyłem się na piasku, obok szczątków mej łódki, lecz nie mogłem zasnąć. Przez noc całą myśl moja pracowała nad sposobami urzeczywistnienia pomysłu, który tak nagle przyszedł mi do głowy; obmyślałem szczegóły wykonania, roztrząsałem zarzuty, jakie mi się nasuwały. Gdy dzień rozjaśnił zachmurzone po burzy niebo, miałem już cały plan działania zakreślony i wierzyłem głęboko, w jego powodzenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.