<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

W zamkniętej ciepłuszce Niwiński stał zupełnie nagi i mył się. Poczciwy chorąży Curuś pomagał mu, doktor przyglądał się i „referował”.
— Więc nasz inżynierek wydrukował tu dwie odezwy, jedną do żołnierzy, drugą do społeczeństwa i pojechał do Ufy.
— Bardzo dobrze. Tylko w tej drugiej odezwie tytuł mu się nie udał. Zamiast „do społeczeństwa” jest „do sopłeczeństwa”.
— Ale kiedy bo to jest „sopłeczeństwo”! — wtrącił Curuś.
— Wy jesteście cały „w paski”, jak angielski materjał! — zauważył doktor.
— Byle nie w centki!
— Sypiacie na gołych deskach?
— Myśleliście może, że na piernacie? A co tu słychać?
— Mieliśmy wczoraj bunt — rzekł Curuś. — Tajny wiec robotników kolejowych. Rozpędzaliśmy, aresztowaliśmy, wsadzaliśmy ludzi do dziury... Strzelałem trochę...
— Gdzie?
— Na dworcu. Uratowałem życie czeskiemu komendantowi stacji, którego robotnicy chcieli w kanale utopić... Obiecał mi za to wagon osobowy...
— Bolszewizm podnosi głowę, a Czesi podobno Syzrań chcą oddać! — odezwał się doktor.
— Ale Czesi paru ludzi rozstrzelali, ustawili przed stacją dwa działa, wymierzone na miasto, waruje też dzień i noc samochód opancerzony, żandarmerja rewiduje, aresztuje, rozbraja... Daj to, każę wyprać!...
Wziął w dwa palce zeschłą jak skorupa „rubaszkę“ Niwińskiego i rzucił przez drzwi.
— Wyprać!
— Cóżto? Ordynansów macie?
— Nie. Ale od czegóż jeńcy? Nie dajemy im żreć? A na stacji wrzątek jest zawsze.
— Mówiłem, że na Czechach nie można polegać! — biadał doktor. — Oni i Samarę oddadzą.
— A naturalnie, że oddadzą! Ale my wtedy będziemy już w Ufie. A kiedy przydzie czas oddać Ufę, przeniesiemy się do Czelabińska.
— Jest gorsza rzecz. Rząd samarski ogłosił mobilizację.
— Stąd to wrzenie! — dodał Curuś.
— Co za głupcy! — uśmiechnął się Niwiński. — Przed żniwami, w rolniczym kraju! I gdzież siły na przeprowadzenie tej mobilizacji!
— Trzeba ci wiedzieć, że powołani są pod broń wszyscy żołnierze byłej armji rosyjskiej bez względu na narodowość.
— Oho! To niby i nasi?!
— Właśnie!
— To już najwyższa bezczelność! — wykrzyknął Niwiński. — To wszelkie wyobrażenie ludzkie przechodzi.
— Żebyśmy się mieli bić za ich zakichaną republikę samarską! — syczał chorąży.
— Nie, nie rozumiesz! To idzie dalej. Oni już rozciągają prawa tej swej republiki zakichanej na „Prywiślińskij Kraj!” Wściekli się? Co za chamstwo niesłychane! Na jakiej zasadzie on, bałwan jeden z drugim, rozciąga mi to swe głupstwo eserowskie na Warszawę i Kalisz!
Słodkie oczy doktora rozbiegły się niespokojnie.
— Nie irytujcie się. Potrzebują żołnierzy, więc ich powołują.
— Wara do naszych ludzi!
— Możnaby wejść z nimi w pertraktacje. To dobrzy ludzie!
— To idjoci, którzy dla własnej próżności odgrywają historyczną farsę. Za rogatkę Samary nosa wystawić nie mogą, a my mamy się z nimi układać o granice Polski czy Rosji? Nie. Przekonać się nie dadzą, a zato zaczną intrygować przeciw nam.
— Ale przecież tych ludzi darować im nie możemy!
— Rozumie się! Nie darujemy.
— Cóż poczniecie? Zawsze to przecie rząd! Konstytuanta!
— Nie moja!
— Ale rosyjska a my jesteśmy na rosyjskiej ziemi!
— Przepraszam bardzo! Moja legitymacja twierdzi, że znajdujemy się „w obrębie zawojowanego przez wojska czesko-słowackie terytorjum”. To ja mam takie same prawa, jak Bruszwit. Rozporządzenie na rozporządzenie. Pisz, Curuś!
Czekając na swą jedyną, znajdującą się w praniu „rubaszkę“, Niwiński półgoły usiadł na brzegu pryczy i dyktował:
— Na mocy umowy Komisji Słowiańskiej z rządem samarskim, stwierdzonej podpisami prezesa ministrów, ministra wojny, przedstawiciela Francji, i przedstawiciela czesko-słowackiej Rady Narodowej w Rosji, podaję do wiadomości wszystkim Polakom, iż, mając moralny obowiązek służenia w wojsku polskiem, nie mają, jako obywatele państwa polskiego, obowiązku służenia w rosyjskiej armji Obrony Narodowej miasta Samary, jeśli zaś służą, muszą na żądanie dowieść, iż czynią tak, jako ochotnicy.
— I podpis.
— Wydrukować po polsku i po rosyjsku?
— Tylko po polsku. Moskalom później wpadnie w oczy.
— Ale z tego wyjdzie okropna burda! — mitygował doktor — Znowu drażnicie niedźwiedzia...
— Kto się go boi, niech go w nos pocałuje! — mruknął Curuś.
— Niema strachu, nic nam nie zrobią! — uspokajał doktora Niwiński — Przekonacie się, jak Syzrań padnie, Samarze zaraz rura porządnie zmięknie. Możemy na nich gwizdać. Ale widzicie — choćby dla tej jednej kwestji tylko — potrzebne tu jest koniecznie wojsko polskie.
Zrobiła się istotnie awantura, bo za przykładem Polaków poszli Estończycy. Główna Rada Zawodowych Związków samarskich po swojemu bryznęła Polakom w oczy zarzutem zdrady. Rząd samarski poleciał do Czechów. Czesi odłożyli sprawę do powrotu dywizjonera Czeczka, który był właśnie pod Ufą. Wobec tego potężny a szlachetny rząd „eserów” wywarł swój gniew — na schronisku dzieci polskich, którym odmówił racji żywności.
Zaś Niwiński wziął ze sobą dwudziestupięciu ludzi, na wszelki wypadek trochę mundurów, broni, amunicji, konserw i zostawiwszy w Samarze Curusia, pojechał do Ufy.
Jechali dwiema ciepłuszkami, przyczepionemi do zwyczajnego pociągu. Na każdej stacji, gdzie pociąg zatrzymywał się choć na parę minut, wybiegali z ciepłuszek żołnierze, którzy naklejali odezwy „Do Żołnierzy-Polaków” i „Do Społeczeństwa”. Droga była cudowna. Żołnierze cieszyli się, że jadą na nową robotę. Otwierał się przed nimi świat, nowe życie — byli nareszcie sobą. Śpiewali wciąż. Niwiński, zmęczony nerwowo, spał prawie dobę. Zbudził się rano, z wilczym apetytem zjadł dwie puszki konserw ogrzanych trochę w kipiątku, przypieczętował to pół bochenkiem chleba i wypił cały kociołek herbaty. Potem zrobił sobie odpowiedzialnego papierosa z machorki, usiadł na krawędzi „ciepłuszki” i spuściwszy nogi, przyglądał się światu.
Kraj był tu lekko sfałdowany, bogaty w wodę i roślinność, szmaragdowy łąkami, złoty zbożem, jasny i pogodny szeroką słonecznością. Biła w oczy siła i urodzajność ziemi, nie wysadzającej się na żadne dziwolągi, ale płodnej nadzwyczajnie. Wszystko na niej było jakieś tęgie, zasobne: Zboża wysokie i gęste, szumiące faliście, łąki bujne, cudnie, soczyście zielone, bydło na łąkach smakowicie tłuste, strumienie głębokie i obfite w wodę, drzewa zdrowe, wysokie, mocne, grube. Od czasu do czasu widziało się na drodze polnej, na małym, jednokonnym wózeczku tatara w mycce lub cwałujących na silnych, ognistych konikach. kilku Baszkirów, z rozwianemi klapami futrzanych czapek. Gdzieniegdzie zieleniły się banie cerkwi, znacznie częściej jednak sterczały nad porządnie zabudowanemi wsiami na sztorc postawione półksiężyce na wysokich, cienkich, zielonych minaretach. Na stacjach sprzedawano „kumys“ i wielkie grudy żółtego masła, zawinięte w świeże, zielone liście kapuściane. Wśród publiczności przeważali Tatarzy.
Ufa nie wiedziała jeszcze, co to wojna, bo bolszewicy nie bronili jej, ale, obawiając się odcięcia od tyłów, uciekli bez walki. Z tego powodu rządy czeskie musiały tu być znacznie łagodniejsze a zaś masy, nie wiedząc, do czego Czesi są w danym razie zdolni, lekkomyślnie igrały z ogniem. Wogóle nastrój był butny, ludzie pewni siebie.
Niwiński, dowiedziawszy się, iż Czeczek wciąż jeszcze jest w Ufie, poszedł się do niego zameldować. Dywizjoner przywitał go, jak zawsze, bardzo uprzejmie i oznajmił mu, że ofiarował wojsku polskiemu na koszary w Ufie „medressę”.
— Metresę? Na koszary?
— Medressa to gimnazjum tatarskie. Zmieścisz tam najmniej pięciuset ludzi. Ilu masz w Samarze?
— Dwustu pięćdziesięciu.
— No, widzisz. Wystarczy ci. Idź do sztabu, tam się wszystkiego dowiesz...
— Do jakiego sztabu? — zdziwił się Niwiński.
— Tu się zorganizował sztab polski z jednym kanonikiem na czele...
— Z kanonikiem! — wykrzyknął Niwiński — A wojsko mają?
— Nie jeszcze... Zresztą — nie wiem, spytaj się ich.
— Słuchaj, Czeczku, a ja mam do ciebie prośbę! Daj mi Ufę na garnizon i pozwól, żebym ja swoją „rotę” z Samary tu sprowadził...
— Ty chcesz w Ufie?
Czeczkowi oczy się zaśmiały.
— Z rozkoszą, człowieku, z rozkoszą! Ja tego miasta nie mam czem trzymać... To będzie świetnie! Kiedy chcesz swoją kompanię sprowadzić?
— Natychmiast.
— Wybornie!
— A obóz jeńców wojennych tu jest?
— Jest, wszystko przygotowane... Nasi tam już porządek zrobili. Polaków cała kupa...
— O, to „medressa” się przyda. Jeśli mi dasz mundury, rynsztunek i broń, będę tu miał do kilku dni z jakie czterysta ludzi...
— To rób bataljon... Podziel to na trzy słabsze „roty” i melduj wszędzie jako bataljon. To robi dobre wrażenie.
Stało się tak:
Niwiński pojechał do „sztabu”, w którym zastał kilku oficerów. Wylegitymował się im — słuchali ciekawie, miny mieli niewyraźne. Wtem w oknach pokazały się sylwetki żołnierzy Niwińskiego, który, dowiedziawszy się, gdzie jest „medressa”, przeprosił na chwilę, wstał, zaprowadził swych żołnierzy do koszar i umieścił ich tam. Kiedy wrócił, w sztabie było już pełno obszytych amarantami oficerów, ustawionych dokoła jakiegoś bardzo pięknego księdza, prałata, z olbrzymim złotym łańcuchem na szyi. Był też „omdlewający inżynier” z miną omdlewającą tym razem nie na żarty.
Więc — rozmawiano, a raczej „zagajono posiedzenie”.
Ksiądz był — zawieszony narazie przez swe władze, ale ksiądz był — piękny, bardzo wymowny, niesłychanie ambitny i przedstawił się jako naczelnik sztabu. Otaczający go oficerowie robili wrażenie młodych studentów uniwersytetu. Najgłupszego z nich, chorego jakiegoś ślamazarę, mianował ksiądz komendantem „Legji im. Adama Mickiewicza”.
— A ta legja jest? — spytał Niwiński.
— Naturalnie, że jest.
— Gdzie? Bo nie widziałem. W koszarach zastałem wprawdzie jakiegoś oficera, który przedstawił mi się jako komendant koszar, ale zresztą brudno, pusto, ciemno, ani żywej duszy...
— Legjon jest. Nas pan nie widzi?
Ksiądz szeroko powiódł ręką dokoła, wskazując obamarantowane kołki z głupio-uroczystemi minami.
— Ja wiem, że was jest legjon! — roześmiał się wesoło Niwiński — Ale gdzie wojsko?...
— Ludzi mamy zarejestrowanych i gotowych na każde skinienie...
— Dobrze. Więc raczcież na nich skinąć...
Posiedzenie nie dało żadnych rezultatów.
— Cóż to takiego jest, Zygmunt? — pytał Niwiński „omdlewającego inżyniera“, kiedy się znaleźli sami.
— Bardzo prosta rzecz. Danobis...
— Kto taki?
— Ten ksiądz! Nazywa się Danobis. Warchoł, megaloman, no, i żyć nie ma z czego... A te draby dokoła niego, z wyjątkiem kilku, to przeważnie „obijacze” byłej armji rosyjskiej... Też żyć z czego nie mają... Zorganizowali się w sztab, pobierają od Moskali pensję, „prodowolstwje”, tytoń, spirytus, są już różnymi komendantami, więc rozumiesz...
— Rozumiem zupełnie. Zatem sytuacja wygląda tak: Ja tu przywiozłem dwudziestu pięciu ludzi i usadziłem ich w „medressie”...
Inżynier roześmiał się błogo.
— O!
— Właśnie — „O!” Dalszy plan akcji taki: Teraz zjemy kolację porządną, bo już od wieków nic porządnego w ustach nie miałem, potem ja pojadę do eszelonu spać...
— Prześpij się u mnie.
— Nie. Muszę dopilnować, żeby wysłano telegram, wzywający do Ufy naszą kompanję. Curuś zostanie na punkcie zbornym z kilkunastu ludźmi. Ta kompanja może tu być pojutrze w nocy. Tymczasem — jutro przed południem posiedzenie w sztabie... Po południu ja znikam.
— Wyjeżdżasz?.
— Nie, zobaczysz.
Istotnie, po kilku godzinach zaciekłego „posiedzeniowania” Niwiński zniknął i — pojechał do obozu jeńców. Tam czekało na niego piętnastu najlepszych ludzi — zbrojnych, butnych, pewnych siebie, z orzełkami na czapkach. Niwiński zamknął się sam z jeńcami. Było ich przeszło stupięćdziesięciu. W upale, w zaduchu mówił do nich blisko przez godzinę, siedząc na górnej pryczy. Nie ukrywał niebezpieczeństw, niepewności ale przemawiał do duszy, z wiarą, z przekonaniem. Mówił o wolnem, żołnierskiem życiu na szerokim świecie, o niezłomności żołnierza polskiego.
A potem, spocony i zachrypnięty, wyszedł na podwórze i kazał wypuścić jeńców.
Nie zbliżał się do nich, dając im czas do porozumienia się.
Nareszcie jeden — młodszy i inteligentniejszy — stanął przed nim.
— Mówię w imieniu wszystkich jeńców — Polaków. Kazali mi powiedzieć, aby pan ich wyprowadził z obozu jako drużynę robotniczą pod bagnetami — bo Niemcy patrzą.
— A ilu wstępuje do wojska?
— Wszyscy! Dość gnicia w turmie!
Koledzy — żołnierze otoczyli ochotników kordonem i wyprowadzili ich pod bagnetami z więzienia.
A wieczorem w koszarach wrzało już życie. Część nowych ochotników dostała mundury, nawet broń, zaś wszyscy poprzypinali sobie białoamarantowe kokardki. Nowym a umundurowanym natychmiast powierzono wartę w bramie. Objęli służbę dumnie, rozpromienieni. Zaczęło się usilne golenie, mycie, dzielenie na plutony, mianowanie komendantów poszczególnych sal...
Sztab się rzucił.
Jakiem prawem Niwiński mobilizuje gwałtem jeńców?
— Nie mobilizuję i nie gwałtem.
— Widzieliśmy, że tych ludzi prowadzono pod bagnetami! W gazetach opiszemy!
— Hallo!
Niwiński wyciągnął swą legitymację członka „międzynarodowej komisji dla spraw jeńców“.
— Działam na podstawie rozkazu i instrukcji. Proszę spróbować krytykować! Nie radzę i nikogo o zdanie nie pytam.
— Jakiem prawem zabrano nam „medressę”? Pułkownik Czeczek dał ją sztabowi.
— Czeczek dał ją wojsku polskiemu. Gdzie macie wojsko?
— Ale możemy mieć każdej chwili!
— Zróbcie to!
— Haniebny podstęp! Niwiński, jak przyjechał do Ufy, nie miał więcej niż dwudziestupięciu żołnierzy. Teraz zmobilizował sobie jeńców — i udaje, że ma wojsko...
— Dobrze. Jeśli macie więcej, ustąpię wam.
Następnego dnia wczesnym już rankiem był w koszarach, dokąd przywiózł też znowu trochę wyproszonych mundurów i rynsztunku.
W kuchniach paliło się, ludzie weseli i pełni otuchy, pili herbatę.
Wtem przybiegł żołnierz z wiadomością, że „cała kupa oficerów z księdzem wali do kancelarji“.
Istotnie, w kancelarji, ustawiony długim rzędem pod ścianą stał „sztab” amarantowy — na prawem skrzydle Danobis wyniosły, z fioletami i z pozłocistym łańcuchem na szerokiej piersi, obok niego oficer kozacki i jeszcze jakiś oficer w dość dziwacznym mundurze.
—, Ki djabeł?
Cały ten „cortége” pochylił głowy w ceremonjalnym ukłonie. Ksiądz prałat Danobis przedstawiał Niwińskiemu nieznajomych.
— Attaché hiszpański. Attaché kubański.
— Aha!
„Kubańcowi” spojrzał Niwiński prosto w oczy — i uśmiechnął się. Kozak zaczerwienił się, zmieszał i wściekłym wzrokiem spojrzał na Danobisa.
Hiszpan przemówił po angielsku.
Jest spokrewniony z arystokracją austrjacką. Czy może Mr. Niwiński zna Colloredo — Mansfeldów? A może Pallavicinich? Może Medinów v. Rittsburg? Nie? Jakżeż to pięknie, że w Ufie organizuje się wojsko polskie!
— But, Mr. Niwiński, do’nt be a bolshevist, do’nt be!
— Do’nt be an ass! — rypnął mu Niwiński prosto w oczy.
Za ścianą kancelarji rozległ się szczęk nabijanych karabinów.
Attaché hiszpański tak się zdziwił, że na chwilę zaniemówił. Czy Danobis zrozumiał, czy odczuł instynktownie, że coś się przykrego święci, dość że dał znak — ponure amarantowe draby pod ścianą skłoniły się i wyszły procesją za naczelnikiem-prałatem.
Po południu zaczęły się znowu pertraktacje.
— Mam w stadjum organizacyjnem kompanię! — mówił Niwiński. — Potrzebuję oficerów. Zwracam uwagę: W bardzo, bardzo krótkim przeciągu czasu będę potrzebował komendanta bataljonu i odpowiedniej ilości oficerów. Jeśli tacy oficerowie, ludzie czynu, między wami są — bez względu na wszystko przyjmę ich.
— Nie jesteśmy biurem pracy! — żachnął się ksiądz. — Jesteśmy sztabem!
— Śmiejcie się z tego!
— Protestuję w imieniu sześciu tysięcy zorganizowanego żołnierza polskiego! — wołał ksiądz.
— Tego żołnierza niema!
— Jest!
— Słuchajcież: Jeśli on jest, sprawa prosta. Sześć tysięcy ludzi, to mało co mniej niż dywizja, którą dowodzi Czeczek. Przyprowadźcie tych ludzi przed dworzec kolejowy, choćby gołych, zawołajcie Czeczka, pokażcie mu ich i powiedzcie: Oto nasi ludzie! Oto w czem nam ten wasz komisarz brutalny przeszkadza! A ja będę szczęśliwy, jeśli się w ten sposób skompromituję...
— Nie! My jesteśmy sztabem, my chcemy...
— Słuchajcie jeszcze. Jestem z ramienia czeskiego komisarzem dla wojskowych spraw polskich. Nie przeszkadzam, lecz wszelkiemi siłami pomagam. Wy — pracujecie w porozumieniu ze sztabem rosyjskim. Wy zorganizowaliście „sztab”, ale nie macie ani jednego żołnierza. Wy sprzeciwiliście się umieszczeniu moich żołnierzy w koszarach, wy jesteście przeciwni agitacji i werbunkowi wśród jeńców... To co robicie, to fakty, świadczące, iż chcecie uniemożliwić wojskową robotę polską.
Tępy upór obamarantowanych drabów, krętacka retoryka księdza.
Niwiński słuchał a naraz coś się w nim szarpnęło. Jakto? To znowu wraca to staroszlacheckie, to przeklęte, to wieczne „veto!” O, choćby go Słowacki, Bóg wie jakiemi bronił tęczowemi rymami, Batory miał słuszność i Zamojski, nie Lucyfer! Więc ciąć, ciąć, ciąć, bez miłosierdzia ciąć!
Wstał.
— Skończymy. Mówiłem z wami jak Polak z Polakami. Ale dość już. Oświadczam tedy urzędowo, że pułkownik Czeczek wojsku polskiemu wyznaczył Ufę na garnizon. Pierwszy bataljon pułku strzelców polskich im. Kościuszki już jest w drodze...
— Bagnetami nas pan straszy! — odezwały się okrzyki.
— Tak.
Zrobiła się cisza.
Wszyscy mimowoli wstali.
— Dalej zapytuję panów: Czy uważacie się za stowarzyszenie czy za organizację wojskową?
— Jesteśmy sztabem legji Adama Mickiewicza! — z uporem odpowiedział Danobis.
— Otóż ponieważ mnie powierzono pieczę nad organizacjami polskiemi, ja zaś za główną podstawę powodzenia takiej akcji stanowczo uważam jednolitość organizacji, przeto sztab legji imienia Adama Mickiewicza rozwiązuję, o czem odpowiednie władze bezzwłocznie zawiadomię.
To rzekłszy, wyszedł bez pożegnania.
Tej nocy Niwiński wrócił do eszelonu rozmyślnie późno, ponieważ nie chciał się spotkać z Czeczkiem. Pewny, że Czeczek już śpi, a widząc światło w przedziale jego szefa sztabu, wstąpił do niego dowiedzieć się, czy eszelon samarski jest już w drodze.
Przemęczony, nerwowy oficer stał właśnie przy telefonie. Ujrzawszy Niwińskiego, zatrzymał go jednym błyskiem oczu.
— Brat Niwiński? — mówił do telefonu.
Niwiński gwałtownie zamachał rękami, ale Morawec śmiał się.
— I owszem jest, właśnie przyszedł, bracie pułkowniku. Dobrze.
Położył słuchawkę.
— Masz czekać na samochód.
Niwiński zaklął.
— Co nowego?
— Byli.
— Kto?
— Ksiądz. Amaranty. Dużo.
— A hiszpański attaché też?
— Jo.
— No i co?
— W imieniu czterdziestu tysięcy rewolucyjnego ludu polskiego w Ufie!
— Ojoj! Aż tyle! Protestowali!
— Nie. Wychwalali cię. Czeczek się ciebie już doczekać nie może.
— A mój eszelon samarski?
— Pomyśl sobie: Już jest.
— Aaa!
Niwiński uścisnął Czechowi rękę.
Kapitanowi przez długi czas drgały szczęki jakby w jakimś gwałtownym skurczu — oznaka, że zamierza coś powiedzieć. Wreszcie wyjąkał:
— Jedyny mądry argument! Teraz możesz być nieugięty, o ile przeciw tobie nie wystąpią gdzie — dwa bataljony.
Do wagonu wszedł ordynans Czeczka:
— Brat komisarz Niwiński.
— Ja.
— Auto czeka.
Kłócił się Niwiński z Czeczkiem do białego dnia. Dywizjoner kazał ustąpić — na nic. Groził, że Niwińskiego zamknie, że mu każe dać dwadzieścia pięć. Niwiński kłócił się z najwyższą satysfakcją.
— Pojedziesz do Danobisa razem ze mną! — krzyczał Czeczek.
— Nie pojadę.
— Musicie się pogodzić. On powiedział, że czekać będzie do rana.
— Niech czeka.
— Ja cię w tej chwili zamknę!
— Nie zamkniesz!
Czeczek ręce załamał.
— Czemu wy się wiecznie kłócicie! Niwiński, pracujcie raz zgodnie!
— Oczywiście! Tego tylko chcę! Musi zadecydować większość! A większość mam po swojej stronie ja.
— Większość! Jesteś sam, a cały sztab dziś u mnie był i na ciebie się skarżył. Nawet hiszpański attaché.
— Wielkie rzeczy! Danobis ma po swej stronie sztab, ja...
— Co?
— Bataljon...
— Gdzie? Co? Ta garść parszywych jeńców, wczoraj zwerbowanych?
— Eszelon samarski już jest na stacji.
— Aha? No, to je nieco jineho. Ale pogódź się!
— Oni się teraz ze mną pogodzą, bo wszyscy prawdziwi oficerowie z pewnością wstąpią do wojska, sztab się przez to rozleci, a Danobis, jeśli ma potemu warunki, może zostać kapelanem... To owszem. Ale naczelnikiem sztabu absolutnie nie.
Istotnie tak się stało.
Kiedy „siła zbrojna” zajęła „medressę”, oficerowie sami zaczęli się do Niwińskiego zgłaszać. Znalazł się oficer intendentury, znalazł się sumienny komendant bataljonu, który sobie dobrał subalternów.
A wtedy Danobis pogodził się z Niwińskim, a, chcąc mu pokazać swą moc, zaprosił go na uroczyste posiedzenie „Rewolucyjnego Związku rzemieślników polskich w Ufie” i mianował go tegoż związku dożywotnim, honorowym prezesem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.