Nowelle (Pajzderska)/Zaduszny dzień Adamka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Janina Pajzderska
Tytuł Zaduszny dzień Adamka
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia "Gazety Handlowej"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ZADUSZNY DZIEŃ ADAMKA.



Adamek był dzieckiem podrzuconém, jak tysiące innych.
Los jednak okazał się dla niego pod wielu względami łaskawszym, niż dla owych tysiąca innych. Niewiadoma ręka, która go w mroźny wieczór wigilii Bożego Narodzenia całemu światu na niepożądaną kolendę podarowała, trafiła szczęśliwie, składając biedne maleństwo pod bramą domu zamieszkałego przez bogatą i dobroczynną rodzinę. Pomywaczka w służbie tam będąca, znalazła tę żywą rozmyślną zgubę i zaniosła płaczące energicznie niemowlątko na górę, a że tego dnia właśnie urodził się państwu synek, więc dla upamiętnienia téj rodzinnéj uroczystości miłosiernym uczynkiem, postanowiono zaopiekować się podrzutkiem. Z pomieszczeniem go kłopotu nie było. Między kuchnią a pokojem dla służących była izba ciemna, ale obszerna dosyć i ciepła; tam sypiała pomywaczka, tam téż ustawiono starą, wyciągniętą gdzieś z rupieci kołyskę, a choć miała ona biegun nadłamany i budkę na podobieństwo wieży Pizańskiéj na jeden bok przekrzywioną, mogę zaręczyć, że mimo te niedobory, bohaterowi naszemu spało się w niéj równie wyśmienicie, jak infantce hiszpańskiéj w podarowanej przez Ojca ś-go kolebeczce. Ten sam ksiądz, który w parę tygodni po tych osiedlinach chrzcił dziecko państwa, spowite w batysty i koronki — pokropił także wodą święconą podrzutka i dał mu imię Adama. Oba obrządki odbyły się w rzęsisto oświetlonym, pełnym aksamitów, zwierciadeł i złoceń salonie, do którego na rozkaz państwa pomywaczka — odświętnie przybrana — wniosła owiniętego w grubą ale czyściutką poduszeczkę Adamka i trzymała go do chrztu wraz z jednym z obecnych gości. Ten gość, stary kawaler, rozmiłowany we wszystkiém co niezwyczajne, tak się do odegrania roli w téj oryginalnéj scenie zapalił i tak był rad z kumostwa z pomywaczką, że w dowód uszczęśliwienia złożył zaraz na ręce państwa rs. 100 jako dar dla swego chrześniaka. Stąd widzą czytelnicy, że miałam słuszność utrzymywać, iż blada i smutna gwiazda podrzutków dziwnie promiennie nad główką Adamka zajaśniała. A i dalej dobrze mu się działo. Państwo oddali go pod wyłączną opiekę pomywaczki, przeznaczyli pewną sumę na jego utrzymanie, no... i nie myśleli o nim więcéj. Pani tylko, czasami zaszedłszy do kuchni, pytała: „a jakże tam Adamek?” i gdy dziecko się wtedy znajdowało, obdarzała je przelotnem spojrzeniem, a widząc, że tłuste, i mimo bladości zdrowo wygląda, wychodziła zadowolona, jak ten kto czuje, że bliźniemu z jego łaski lepiéj na świecie niż bez niéj być mogło. Adamek w istocie chował się i rozwijał nad podziw pięknie. Włoski miał kasztanowate a rudawe nieco; to jest takie, w jakich lubował się Tycyjan; — twarzyczkę ściągłą, przejrzysto-białą i delikatną i prześliczne, błękitne oczy, patrzące z poza długich czarnych rzęs z dziwnym u dziecka wyrazem zadumy i melancholii. Pomywaczka dbała o niego z troskliwością, którąbym nazwała macierzyńską, gdyby brak zupełny macierzyńskiéj w niéj czułości, nie sprzeciwiał się użyciu tego przymiotnika. Dziwna to była kobieta! Nie młoda już i nie stara jeszcze, milcząca, sztywna, powolna, sprawiała wrażenie ociosanego dopiéro zgruba, wszelako kształtnego posągu. Wszystko w niéj było twarde począwszy od rysów, a skończywszy na rurkach tęgo wykrochmalonego czepka, układających się do koła gładko przyczesanych włosów w jakieś kamienne fałdy. U dobroczyńców Adamka służyła już lat dziesięć i nikt jéj przez ten czas nie widział rozgniewaną ani uśmiechniętą. Robiła co do niéj należało, a po skończonéj pracy siadywała przy swoim kufrze, dobywając z niego jakichś sukienek dziecinnych, zabawek, obrazków i dumając nad każdą rzeczą, godzinami całemi, albo czytała w staréj książce do nabożeństwa. Czasami chodziła na Powąski. Ci co ją znali dawniéj mówili, że za życia męża i dzieci, do których nadzwyczaj przywiązaną być miała, zupełnie inną była kobietą, ale gdy mąż na wojnie zginął, a czworo dzieci w jednym roku umarło, serce w niéj jakby zginęło i już żadne uczucie doszukać go się nie mogło. Nie pocałowała ona nigdy swego wychowańca, nie przemówiła do niego pieszczotliwie, to też gdy surowa jej nieruchoma twarz pochylała się nad kołyską, chłopczyk, jakby przeczuwając obojętność, nie wyciągał do niéj rączek, nie śmiał się, jak to zwykle na widok znajomego oblicza, tylko leżał spokojnie, wpatrując się w nią ździwionemi oczyma. Już w dziesiątym miesiącu życia Adamek zaczął szczebiotać; nie nauczono go mówić „mama”, „tata” — bo kogóżby tak podrzutek nazywał? — tworzył więc sam sobie języczkiem jakieś niebywałe wyrazy, których żadne ucho nie słuchało skwapliwie i żadne usta nie powtarzały z radością i zachwytem nad wczesnym rozumkiem malca. Później panna służąca, dobra i wesoła dziewczyna, dla zaskarbienia mu względów jego dobrodziéjki, nauczyła go wołać „pani”, ilekroć ta ukazała się na progu kuchni; pojętne dziecko nigdy o tém nie zapomniało, a pani słuchała z uśmiechem, jak się słucha wyuczonéj papużki i jak papużce dawała mu kawałek cukru lub piernika. Adamek więc rósł, nie wiedząc co to głód, zimno, niewygoda, ale nie wiedząc także co to są pieszczoty, co miłość. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby podrzutek mógł tego potrzebować; nikt nie zastanawiał się nad tém, że jak mleko dla fizycznego, tak czułość dla duchowego organizmu dziecka, jest konieczném pierwszém pożywieniem. I trzebaż było jeszcze takiego trafu, aby ten mój mały z krainy uczuć wygnaniec, przyniósł ze sobą na świat serce kobieco tkliwe, dziwną mocą kochania obdarzone, mocą nieświadomą jeszcze siebie, a burzącą się na dnie duszy, jak wrzątek żelazną pokrywą przyciśnięty, gdy ją usiłuje podnieść i wykipić. Może wśród innych, twardszych warunków i serce jego byłoby także stwardniało, może struna uczuciowości, targnięta w chwili naprężenia brutalną ręką nędzy i poniewierki, byłaby pękła odrazu i zamarła na zawsze i — któż zaręczy? — możeby mu z tém lepiéj w dalszém życiu było, lecz raz jeszcze powtórzę, los tysiąca innych podrzutków nie był losem Adamka. Ci, wśród których wzrastał, nie dokuczali mu nigdy, lubili go nawet, bo był łagodny, posłuszny i śliczny; takie jednak bierne lubienie, rozdraźniło tylko tkliwość dziecka, zaspokoić jéj nie mogąc. Nieraz brała go ochota przytulić się do kogoś i rączki na czyją szyję zarzucić; cóż! kiedy nikt go do tego nie zachęcał, a wrodzona nieśmiałość krępowała porywy serca. Za to do wszystkiego co w nim nie budziło bojaźni, przywiązywał się całą duszą. Kochał swoje łóżeczko, swoje sukienki, drewnianego konika, którego mu państwo na kolendę darowali, a nadewszystko małe kociątko, zabawy jego dzielące. Mimo to czuł zawsze jakiś brak nieokreślony, jeszcze nie znał wyrazu tęsknota, a już tęsknił... za czém? nie wiedział długo, ale przyszła taka chwila, że się dowiedział. Stało się to z powodu obrazka, który mu dała pomywaczka pewnego wieczora, gdy pierwszy raz pacierz bez zmyłki odmówił. Obrazek przedstawiał Najświętszą Pannę z Dzieciątkiem, namalowaną z całą hojnością różowego i niebieskiego kolorów. Adamek wpatrywał się w niego z zachwytem.
— To Bozia, a to matka Bozi — objaśniła go pomywaczka, gdy zapytał, co to była za piękna pani.
Adamek miał już wtedy przeszło dwa lata i każdy wyraz niezrozumiały obudzał w nim ciekowość[1].
— A co to jest matka? — ponowił podnosząc oczy na opiekunkę, która siedząc na kufrze, czytała w swojéj staréj książce do nabożeństwa.
— Matka, to jest taka, co ma dziecko — odpowiedziała, nie patrząc na niego.
— A mnie kto ma?
— Nikt.
— Nikt — powtórzył. — A czyją pani matką.
Kobiecie usta zadrżały.
— Niczyją, słyszałeś kiedy, żeby mnie kto tak nazywał?
Adamek umilkł i siedział czas jakiś spokojnie, przypatrując się swemu obrazkowi. Wreszcie zbliżył się do pomywaczki i pociągnął ją zlekka za fartuch.
— Pani! — szepnął nieśmiało.
— No, cóż tam znowu?
— To ja tak panią nazywać będę.
Pomywaczce nietylko już usta ale i powieki, mocno drżéć zaczęły, spojrzała na niego dziwnie.
— Obejdzie się — rzekła szorstko. Czy ja swoich czworga nie miałam, co mnie tak nazywały? Bóg je wziął — widno nie chciał, żebym była matką. Idź spać.
Adamek usłuchał — długo jednak zasnąć nie mógł i widział jak pomywaczka ukląkłszy przy swojém łóżku modliła się i płakała. Zdziwiło go to bardzo, dotąd bowiem nigdy łez w jéj oczach nie dopatrzył. Ostatnia z nią rozmowa krążyła mu po główce, a obrazek, który ją wywołał malował się w jego wyobraźni jaskrawszemi jeszcze niż w rzeczywistości, barwami. „Matka Bozi, matka Bozi — powtarzał w duchu — czemu Bozia mnie nie dała matki?” Rzecz dziwna! Choć mu tego nikt nie powiedział, sam doszedł do przekonania, że matka byłaby dla niego inna niż wszyscy. Odtąd, ilekroć wyraz ten przy nim wymówiono, Adamek nadstawiał pilnie uszka, żeby coś więcéj w tym przedmiocie, usłyszéć. Oj! lepiéjby mu było nie dowiadywać się wcale, czém to są matki dla dzieci... jak lepiéj ślepemu nie wiedziéć czém jest światło, a głuchemu — czém harmonija. Gdy na dziedzińcu dzieci stróżki wołały: „Mamuniu! Mamuniu!” Adamka aż coś w gardle z wielkiego żalu ściskało. Żeby choć mógł tak kogo nazywać... Pierwsza próba z pomywaczką nie udała mu się, ale prócz niéj znał kilka innych kobiet... możeby mu która pozwoliła?... Najwięcéj śmiałości czuł do panny służącéj, co go wołać: pani! nauczyła, bo była młoda, wesoła, często go potwarzy pogłaskała, a, bywało, i ładną wstążeczkę u szyi mu zawiąże! Więc raz, gdy z piosnką na ustach do kuchni weszła, Adamek z bijącém mocno serduszkiem pobiegł ku niéj, rączkami za suknię chwycił i tuląc się do niéj zawołał:
— Paniusiu, ja paniusię mamą nazywać będę!
Obecni temu lokaj i kucharz zachichotali głośno, a dziewczyna zarumieniła się gniewnie.
— Ani mi się waż — krzyknęła — i, odtrąciwszy go, poszła.
Adamek cały ten dzień siedział w kątku, popłakując, aż go pomywaczka strofowała. Dwa razy zawiedziony, nigdy już nikomu prośby swej nie ponowił; stał się tylko smutniejszym i bojaźliwszym, niż wprzódy.
Tymczasem jeden rok szedł za drugim — równo, miarowo, jak żołnierze w marszu. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, a po nich Wielkanocne, a potém znów Boże Narodzenie... W całym domu bywał wtedy większy ruch i większa wesołość, wszyscy się stroili, odwiedzali, łamali opłatkiem, lub dzielili jajkiem — wszyscy, oprócz pomywaczki i Adamka. Przychodzili i do niéj dawni znajomi lecz ona ani im winszować, ani powinszowań słuchać nie chciała.
— Co mi tam po waszych życzeniach — mówiła — śmierci mi życzyć nie będziecie, to wiem, a mnie czego innego nie trzeba.
Adamek powinien był lubić święta, bo zawsze wtedy dostawał smaczniejsze jedzenie, nową sukienkę lub zabawkę, i byłby je lubił, gdyby widok uczuć rodzinnych, wyraźniéj niż kiedykolwiek w te dnie występujących, nie rzucał smutniejszego jeszcze cienia na jego własną dolę, gdyby ta próżnia, którą bezwiednie czuł koło siebie nie stawała się wtedy jeszcze głębszą, dotkliwszą. Adamek nie skarżył się nigdy, bo i nawet nie byłby umiał powiedziéć, co go bolało; ale że go bolało coś w duszy to pewna i że był godniejszym politowania od wielu innych dzieci, o których się mówi: „och! jakie to nieszczęśliwe biedactwa!”. dla tego, że są obdarte i głodne, to także pewna, Takim dzieciom dać co zjeść i czem się okryć, i już po ich niedoli, a gdy taki ból wewnętrzny, co go Adamek w sobie nosił, raz się z sercem zrośnie, to już się z nim nie rozstać — oj nie! choćby do śmierci!
Po skończeniu lat dziesięciu państwo mieli Adamka posyłać do szkoły; tymczasem pomywaczka uczyła go czytać na swojej książce do nabożeństwa, tłómacząc mu jednocześnie jak umiała zasady religijne i opowiadając historyję świętą. Prawdziwa piękność zawsze jest piękną — powiedział ktoś. Wzniosłe myśli nauki Chrystusowéj i wielkie w swéj prostocie obrazy Starego Testamentu, nawet w ustach niewykształconéj kobiety z ludu nie traciły na swéj potędze, na swym poetycznym uroku, a w nadzwyczaj wrażliwéj — kto wié — może siłą twórczą obdarzonśj[2] wyobraźni dziecka, odbijały się jak w szkle powiększającém, rosnąc do rozmiarów, o jakich się nauczycielce jego ani marzyło. Nieraz téż bywała w kłopocie, gdy Adamek zarzucał ją pytaniami, których często pojąć nawet nie mogła — a cóż dopiéro odpowiadać na nie.
Skąd się to tobie bierze — mawiała — ty słuchaj czego cię uczą i to miéj w pamięci, a głowy sobie nie zaprzątaj próżną ciekawością.
Adamek wzdychał wtedy i zamilkał.
Raz — opowiadała mu historyją Noemi i Ruth. Głos jej twardy, dziwnie zmiękł i drżał, gdy mówiła o boleści Noemi po stracie męża i dzieci. Adamkowi łzy zakręciły się w oczach.
— To ona była bardzo biédna! — zapytał.
— Bardzo, ano Bóg ją pocieszył — odparła i ciągnęła daléj opowieść, ale gdy doszła do miejsca, kiedy Ruth mówi do swojéj świekry. „Twój Bóg będzie moim Bogiem, twój lud będzie moim ludem. Gdziekolwiek pójdziesz ja za tobą pójdę”, — Adamek przerwał jéj znowu.
— Dla czego ona to zrobiła — zagadnął. — Dla czego porzuciła swoich?
— Bo ją kochała. Kogo się kocha, dla tego się wszystko robi.
— I jabym chciał kogo kochać — rzekł Adamek cicho. — Poszedłbym za nim także na koniec świata.
Umilkł i wpatrzył się w oblicze swojéj opiekunki zadumanemi oczyma.
— Czemu ja pani nie kocham? — spytał nagle?
Kobieta ruszyła ramionami.
— Zabawny dzieciak — rzekła. — A kochaj sobie jak chcesz, kto ci broni!
— A pani będzie mnie kochać.
Ona wahała się trochę.
— Nie — odparła krótko, odwracając głowę.
Nastąpiło milczenie.
— Czemu? — ozwał się po niejakiéj chwili głos dziecka, żalem wezbrany. — Czemu mnie pani kochać nie chce?
— Co tobie po mojém kochaniu! — zawołała kobiéta z niezwykłą u niéj gwałtownością. — Moje kochanie nikomu szczęścia nie przyniosło. Kochałam mojego, to go pierwsza kula trafiła; kochałam dzieci, to je choroby pozabierały. Po co ja ciebie będę kochać, żeby i na twoją głowę złe sprowadzić. Daj mi pokój!
— Już ja wolę być nieszczęśliwy, niech mnie pani tylko kocha — wyszeptał Adamek i spojrzał na nią tak smutnie, tak błagalnie, że chyba głaz jeden pozostałby obojętnyn[3] na wejrzenie.
Pomywaczka nie była głazem, choć na to wyglądała. Oczy jej zwilgotniały; podniosła grubą, spracowaną rękę i obtarła je prędko.
— Nie wodź ty mnie na pokuszenie — szepnęła — dość ja się już nacierpiała z kochania.
I dziecko zrozumiało, że już na nic się nie zda nalegać dłużéj.
Scena ta miała miejsce w dzień Wszystkich Świętych, który w życiu Adamka po raz dziewiąty się powtarzał. Tegoż wieczora, pomywaczka, kładąc się spać, rzekła do niego:
— A sprawiaj się tu jutro grzecznie, bo mnie nie będzie. Państwo mi pozwolili, idę na cały dzień na Powąski.
— To i ja z panią pójdę.
— Po co? — nikogo tam niemasz.
— A gdzie ja mam kogo? — odparł posępnie Adamek.
— No, no, już zaczynasz swoje. Pójdziesz zresztą, kiedy ci się żąda, a teraz śpij.
Nazajutrz po dziesiątéj godzinie zrana kobieta w czarnéj, grubéj odzieży, z twarzą bladą, surową — i delikatne, białe chłopię, o wielkich, smutnych oczach mijali powąskowskie rogatki. Nad czerniącą się kilkodniowém błotem ziemią, wisiały brudno-szare obłoki, z których wiatr, jak z niedobrze wyżętéj bielizny strząsał od czasu do czasu ciężkie krople deszczu. Stosy zżółkłych liści niby wieńce grobowe okrążały pnie drzew obnażonych; wrony, kracząc niemile, podlatywały na mokrych polach, obciągniętych mgłami — wszystko było smutne, natura, jakby wiedząc o święcie umarłych, przybrała się na nie w najposępniejsze swoje szaty. Adamek i jego towarzyszka szli prędko, przesuwając się wśród tłumów cichą falą, pod cmentarnym murem płynących. Raz tylko zatrzymali się przy dziewczynie, która sprzedawała zielone krzyżyki i girlandy. Pomywaczka wzięła ich cztery i chciała iść daléj, gdy Adamek poprosił ją nieśmiało, aby mu także jeden kupiła. Nie spytała go już po co? bo od rana była milczącą jak kamień, zapłaciła tylko za piąty wianek, i dziecko przewiesiło go sobie na ręku z bladym uśmiechem. Biedny podrzutek! Wyobrażał sobie, że i on również ma jakiś swój grób, który idzie przystroić i dziwnie miło mu było pomyśléć, że ludzie widząc go niosącego wianek toż samo myśleć będą. Miéć coś wspólnego z drugimi, choćby nawet w cierpieniu, jest czasem smutną pociechą dla osamotniałéj duszy.
W chwilę potém pomywaczka z Adamkiem byli już na Powąskach. Z kaplicy gdzie się msza odprawiała rozlegało się właśnie poważne, posępne „memento mori” i rzekłbyś, że wszystko dokoła pochwyciło te wyrazy i odbijało je długiem, nié skończoném echem. „Memento mori” powtarzały żółtawe języki lampek płonących na mogiłach, „memento mori” wołał na przechodniów każdy krzyż i grobowiec, „menento[4] mori” szeptał wiatr, wędrujący w górze po nagich gałeziach[5]. Adamek choć nie rozumiał po łacinie pojmował doskonale tę mowę tajemniczą i przejęty nią, z religijném poszanowaniem i cichutko stąpał wśród tych, których sen téj ostrożności nie potrzebuje. Przewodniczka jego, skręciwszy w jedną z bocznych uliczek, zatrzymała się przy mogiłkach, kazała je jakiemuś chłopcu oczyścić, zawiesiła na krzyżykach wianki, pod każdym zapaliła lampkę i, klęknąwszy w środku, zapomniała o całym świecie, a więc i o Adamku. On ukląkł także i odmawiał Zdrowaśki, jedna po drugiéj, nie wiedząc za czyje dusze, lecz gdy upłynęła godzina, a pomywaczka nie ruszała się z miejsca, wstał i zaczął zwolna przechadzać się między grobami, czytając po cichu napisy i przyglądając się pięknym marmurowym pomnikom.
Wkrótce stracił z oczu opiekunkę swą. Byłby go zdjął strach znaleźć się wśród tylu umarłych, gdyby jeszcze więcéj żywych dokoła niego nie było. Raz po raz otarło się o niego to aksamitne okrycie wykwintnéj pani, to gruba chustka kobiety, z ludu, to płaszcz męski lub szubka dziecinna, a cały ten tłum różnorodny ruszał się, pochylał, wzdychał, płakał, ożywiony jedną myślą: „memento mori”. Ktokolwiek tam był, dążył do jakiegoś grobu, albo na jakim klęczał, albo z jakiego wstawał, Adamek tylko błąkał się bez celu, poglądając zamglonemi oczyma na swój wianek. „Gdzie ja go położę? — myślał — gdzie?” I nagle ogarnął go żal straszny, Nigdy dotąd wyjątkowość jego doli nie dała mu się uczuć w sposób tak okrutny, nigdy widok szczęścia, które mu na zawsze obcém być miało nie zabolał go tak, jak teraz ten widok powszechnego smutku, w którym on tylko jeden nie brał udziału.
Usiadł na jakiéjś zapomnianéj mogile, wianek na kolanach położył i zakrywszy twarz rączkami rozpłakał się takim płaczem, jakiego bodaj żadne dziecko nie zaznało.
Łkania jego zwróciły uwagę klęczącéj na pobliskim grobie, pani. Popatrzyła na niego ze współczuciem.
— Biedne dziecko, tyś pewno sierota? — spytała zbliżając się.
Adamek nic nie odpowiedział zrazu.
— Czy to twoja matka tu leży — ponowiła pani — i ręką ramienia jego dotknęła.
— Oj! żeby to matka — wyszeptał, podnosząc na nią zapłakane oczy. — Ubrałbym jéj grób wiankami i lampkami obstawił i prosił, żeby mnie do nieba zabrała — ale tak — i zaczął znowu płakać.
— Dziwne dziecko — rzekła pani. — To ty byś chciał, żeby twoja matka nie żyła?
— Ja nie mam wcale matki! — zawołał Adamek z wybuchem — ani na świecie, ani na cmentarzu, nigdzie! nikogo! O! ja biedny! ja biedny!
— Dziwne dziecko — powtórzyła pani i poszła.
Tymczasem obłoki przybierały coraz ciemniejszą barwę, wiatr ostry podnosił z ziemi żółte liście i rzucał temi łachmanami lata, jakby się z nich natrząsał. Adamkowi zimno się zrobiło. Wstał, z westchnieniem wianek na nieznanéj mogile położył i obejrzał się. Dopiéro teraz przyszło mu na myśl, że może do swojéj opiekunki, którą opuścił, nie trafi. Przelękły pobiegł w jedną, drugą, trzecią uliczkę, nigdzie ani śladu dobrze znanéj, sztywnéj postaci w czerni. Dech zamierał mu w piersi ze strachu i zmęczenia, nie zatrzymywał się przecie, tylko biegał na wszystkie strony, powtarzając po cichu: pani! pani!
Deszcz gęsty zaczął padać, tłumy przerzedziły się, z każdą chwilą było puściéj, ciemniéj i ciszéj około biédnego Adamka. Dogasające gdzieniegdzie lampki skwierczały, mrugając w zmroku, niby źrenice niewidzialnych istot. Serce biło mu tak gwałtownie, że aż przyciskał je obu rękoma w dziecinnéj trwodze, by mu z piersi nie wyskoczyło, pot kroplisty i zimny spływał z jego czoła na rozpalone gorączką policzki. O Matko Boska! o Matko Boska! — szeptał drgającemi usty. — Wtém potknął się i upadł nad samym brzegiem świeżo wykopanego grobu. Nie miał już siły krzyknąć, w głowie mu tylko strasznie zaszumiało, ręce zesztywniały i przestał czuć.
W téj saméj prawie chwili na drugim końcu cmentarza pomywaczka całowała namiętnie wilgotną ziemię swoich czterech mogiłek, żegnając się z niemi jak matka z żywemi dziećmi, poczém podniosła się z ciężkością i rzuciła wzrokiem za siebie.
— Adamek — zawołała półgłosem.
Nikt jéj nie odpowiedział.
— Adamek! — powtórzyła niespokojnie.
Wszystko milczało.
Wtedy i ją strach ogarnął. Spiesznie puściła się na poszukiwania, a jako obznajmionéj dobrze z miejscowością, szło jéj to lepiéj i prędzéj niż biednemu, przestraszonemu dziecku, które po kilka razy w tę samą uliczkę wracało, kręcąc się jak w zaczarowanem kółku w labiryncie przecznic i ulic. „Po co ja go brałam ze sobą — mówiła w duchu — gdzie go teraz znajdę nieszczęśliwa. Taki psi czas! Gotów się jeszcze rozchorować i tyle.”
Ludzie snuli się jeszcze z rzadka po cmentarzu. Zaczepiała każdego pytając o dziecko. Nikt go nie widział. Przerażona, jęła odmawiać modlitwę do świętego Antoniego, ale myśli jej się plątały, powtarzała więc wyrazy bez związku idąc wciąż daléj, daléj i wytężając oczy w pomroce. Nagle, gdy już prawie straciła nadzieję, jakiś przedmiot ciemny zarysował się na wale ziemi, otaczającéj niby olbrzymia warga jamę grobową. Był to Adamek. Leżał z głową przewieszoną w tył; czapeczka spadła mu z niéj do dołu, a mokre od deszczu włosy przyległy do bladego czoła.
— Jezus Maryja! — krzyknęła pomywaczka, pochylając się nad nim. Porwała go w objęcia, zimne rączki przycisnęła do swoich ust gorących, chuchała w nie, tarła i w téj chwili dawno zapomniane wyrazy tkliwości nie wiadomo skąd zjawiły się na jéj ustach:
— Mój ty śliczny, moje ty złoto, moje ty wszystko na tym świecie — szeptała takim głosem, po jakim niktby téj surowéj, twardéj kobiety nie poznał — otwórz oczki aniołku — otwórz, moje skarby!
Powoli, bardzo powoli wstępowało napowrót życie w ostygłe ciałko Adamka.
Pomywaczka wczoraj jeszcze byłaby przysięgła, że na tym świecie nic już jéj uradować nie może, ale w chwili gdy dziecko z westchnieniem otwarło powieki, przekonała się, że byłaby popełniła krzywoprzysięstwo. Przycisnęła go do piersi i pocałowała — ale jak? Adamkowi takie pocałunki tylko się śniły — na jawie dotychczas nie całowano go w ten sposób.
— Jak to miło — wyszeptał ze słabym uśmiechem, i położył główkę na jéj ramieniu.
— Spać mi się chce — dodał, zamykając oczy.
Pomywaczka wyniosła go z cmentarza i do domu doróżką zawiozła. W nocy Adamek dostał silnéj gorączki. Zdawało mu się ciągle, że wpada w grób otwarty. „Trzymajcie mnie! trzymajcie”! — wołał rozpaczliwie, a po chwili z żalem kończył: „Oj! nikt nie trzyma! nikt! Kogo ja mam na świecie, żeby mi zginąć nie dał.”
Pomywaczka czuwała przy jego łóżeczku, a słuchając niepowiązanéj mowy dziecka, w któréj odsłaniały się wszystkie ukryte cierpienia biédnego, zapoznanego serca — płakała.
Nazajutrz przyszedł doktór, zbadał troskliwie Adamka i zapisał mu lekarstwo. Zrobił to samo drugiego, czwartego i dziesiątego dnia, aż nadszedł dzień taki, że mu nic nie zapisał, tylko pokiwał głową tak, że ci co tam byli zrozumieli, iż Adamkowi już żadne leki nie pomogą. Zasmucili się państwo, zasmuciła się służba, bo, jak rzekłam, wszyscy lubili Adamka, ale wiedzieli, że mu swoim smutkiem także nic nie pomogą, więc rozeszli się, każdy do swoich zajęć.
Przy konającém dziecku została tylko pomywaczka.
Adamek leżał na posłaniu z papierową twarzyczką i zapadłemi oczyma, które aż przerażały fosforycznym blaskiem i wielkością. Był przytomny, jak wszyscy co umierają na trawiącą gorączkę, takiéj bowiem choroby dosłuchał się i dopukał w nim doktór. Nie dosłuchał się jednak i nie dopukał uczony doktór — a cóż dziwnego, że i inni się nie domyślili — tego ognia pragnień niezaspokojonych, co zarzewiem w piersi chłopca od niemowlęctwa leżał i tęsknotą podżegany wolniuteńko mu duszę palił, palił, aż ją spalił na popiół.
Na kołdrze leżały wszystkie skarby Adamka, wszystko, co to wydziedziczone z chwilą urodzenia biedactwo własnością swoją nazywać mogło, a więc sukienki, zabawki wpół zepsute, ów obrazek Matki Boskiéj, co mu źródło jego niedoli ukazał i mały niegdyś kotek, teraz już kocisko duże, zwinięte w kłębek i mruczące z niecierpliwości, że mu tak spokojnie leżéć każą. Adamek wodził chudemi rączkami potém swojém państwie z każdą rzeczą pieścił się zosobna i żegnał, kołysząc główką z zadumą, któréj widok miał w sobie coś rozdzierającego.
— Pani! — ozwał się cichym głosem.
Pomywaczka klękła u wezgłowia.
— Co kochasiu?
— Pani zawsze teraz pięć wianków na zaduszki kupować będzie, dobrze?
Skinęła potakując głową.
— I lampkę mi pani na grobie zapali?
— Zapalę.
— I będzie mnie pani kochać po śmierci... prawda?
— Będę.
Adamek ujął jéj czerwoną, chropowatą rękę, przyłożył do spieczonych usteczek i nie dodał nic więcéj, bo mówienie strasznie go męczyło.
W kilka dni potém, obok mogiłek pomywaczki wzniósł się piąty kopczyk i piąty nad nim czarny krzyżyk. Kobieta odczuła tę śmierć głęboko, aż się wszyscy dziwili. „Oj! musiałam ja jego kochać, musiałam! — mówiła — inaczéj byłoby żyło niebożątko!” Słowa danego Adamkowi dotrzymała święcie. Co rok w zaduszki na grobie podrzutka leżał wianek i paliła się lampka, jak na grobach innych dzieci, co mają ojców i matki. A gdy pomywaczka umarła... to naturalnie nie kładziono już tam więcéj wianków i lampek. Ha... może żył jeszcze wtedy na świecie ktoś, co powinien był o téj mogile samotnéj pamiętać, ale gdzie go było szukać... gdzie?





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być ciekawość.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być obdarzonéj.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być obojętnym.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być memento.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być gałęziach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Janina Pajzderska.