O miłości (Stendhal, tłum. Żeleński, 1933)/Tom I/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł O miłości
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. De l’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA[1].

Dzieło to nie miało najmniejszego powodzenia; uznano że jest niezrozumiałe, i nie bez racji. Dlatego w tem nowem wydaniu, autor starał się zwłaszcza o jasność w oddaniu myśli. Opowiedział, jak mu się one nastręczały; napisał przedmowę, wstęp, wszystko aby być jasnym. Mimo tych starań, na stu czytelników którzy czytali Korynnę, nie znajdzie się ani czterech, którzyby zrozumieli tę książkę.
Mimo iż tomik ten traktuje o miłości, nie jest on romansem, a zwłaszcza nie jest tak zabawny jak romans. Jestto jedynie ścisły i naukowy opis pewnego szaleństwa, bardzo rzadkiego we Francji. Panowanie konwenansów, które, bardziej jeszcze przez obawę śmieszności niż wskutek czystości naszych obyczajów, wzmaga się z każdym dniem, uczyniło ze słowa, dającego tytuł tej książce, wyraz, którego nie uchodzi niemal wymawiać poprostu i który może zgoła wydać się nieprzyzwoity. Musiałem się nim posłużyć; ale naukowa surowość języka uchroni mnie tu, mam nadzieję, od wszelkiego zarzutu.

Znam paru sekretarzy ambasad, którzy po powrocie będą mi mogli oddać tę przysługę[2]. Do tej chwili, cóż mógłbym odpowiedzieć ludziom, którzy przeczą opowiadanym przeze mnie faktom? Prosić, aby nie słuchali.
Można zarzucać egotyzm formie, którą obrałem. Wolno mówić podróżnikowi: „Byłem w Nowym Jorku, stamtąd udałem się do Ameryki południowej, dotarłem do Santa-Fe-de-Bogota. Komary i moskity trapiły mnie przez drogę, tak że na trzy dni pozbawiły mnie użytku prawego oka“.
Nikt nie obwini tego podróżnika, że lubi mówić o sobie; przebacza mu się wszystkie ja i mnie, bo to jest najjaśniejszy i najbardziej zajmujący sposób opowiedzenia tego co widział.
Aby tedy być jasnym i malowniczym — o ile zdoła — autor niniejszej podróży po mało znanych okolicach ludzkiego serca powiada: „Udałem się z panią Gherardi do kopalni soli w Hallein... Księżna Crescenzi powiadała mi w Rzymie... Pewnego dnia, w Berlinie, spotkałem pięknego kapitana L...“ Wszystkie te drobne wypadki zdarzyły się istotnie autorowi, który spędził piętnaście lat w Niemczech i we Włoszech. Że jednak bardziej był ciekawy niż czuły, nigdy nie doznał najmniejszej przygody, nigdy nie doświadczył żadnego osobistego uczucia, któreby warte było opowiedzenia; gdyby go zaś podejrzewał kto o tę ambicję, większa jeszcze ambicja broniłaby mu oddać pod prasę drukarską swego serca i sprzedawać go publicznie po sześć franków, jak ci, co jeszcze za życia ogłaszają swoje pamiętniki.
W r. 1822, przeglądając korekty tej swego rodzaju podróży duchowej po Włoszech i Niemczech, autor, który spisywał te rzeczy doraźnie, tego samego dnia, potraktował rękopis, zawierający szczegółowy opis wszystkich objawów choroby duszy zwanej miłością, z tym samym ślepym pietyzmem, z jakim czternastowieczny uczony odnosił się do świeżo odgrzebanego rękopisu Laktancjusza albo Kwintusa Kurcjusza. Ilekroć autor napotkał jakiś ciemny ustęp (a, prawdę rzekłszy, zdarzało mu się to często), sądził zawsze, że to wina jego dzisiejszego ja. Wyznaje, że szacunek dla pierwotnego rękopisu posunął aż do wydrukowania paru ustępów, których już sam nie rozumiał. Trudno o większe szaleństwo u kogoś, ktoby myślał o poklasku publiczności; ale autor, oglądając znów Paryż po długich wędrówkach, zrozumiał, iż niepodobna jest zyskać sukces bez płaszczenia się wobec dzienników. Otóż, kiedy ktoś ma już się płaszczyć, powinien to zachować dla prezesa ministrów. Skoro tedy tak zwane powodzenie nie wchodziło w rachubę, autor uczynił sobie tę zabawę, aby ogłosić swoje myśli ściśle tak, jak mu one przychodziły. Tak czynili niegdyś owi filozofowie greccy, których praktyczna mądrość wprawiała go w zachwyt.
Trzeba całych lat, aby się naprawdę wżyć we włoskie społeczeństwo. Może byłem ostatnim podróżnikiem w tym kraju. Od czasu karbonarjuszów i najazdu Austrjaków, nigdy żadnego cudzoziemca nie dopuszczą na przyjacielskiej stopie do salonów, gdzie panowała tak szalona wesołość. Będzie oglądał pomniki, ulice, place, ale nigdy towarzystwa; będzie się ono zawsze lękało cudzoziemca. Mieszkańcy będą podejrzewali że to szpieg, lub będą się bali że sobie gotów drwić z bitwy pod Antrodoco[3] i z podłostek nieodzownych w tym kraju aby nie być prześladowanym przez dziesięciu ministrów lub dworaków otaczających władcę. Niekiedy dziesięć miesięcy z rzędu nie wymawiałem ani jednego słowa po francusku i, gdyby nie zamieszki i nie karbonaryzm, nigdybym nie wrócił do Francji. Naturalność, to rzecz, którą cenię nade wszystko.
Mimo wielu starań aby być jasnym i przejrzystym, nie mogę zdziałać cudów; nie mogę dać uszu głuchym, ani oczu ślepym. To też ludzie miłujący pieniądze i grube uciechy, ludzie, którzy zarobili sto tysięcy franków w roku poprzedzającym chwilę otwarcia tej książki, powinni szybko ją zamknąć, zwłaszcza jeśli to są bankierzy, fabrykanci, czcigodni przemysłowcy, to znaczy ludzie z pojęciami nawskroś pozytywnemi. Książka ta byłaby mniej niezrozumiała dla kogoś, ktoby wygrał dużo pieniędzy na giełdzie lub na loterji. Taki zysk da się pogodzić z nałogiem spędzania całych godzin na marzeniu oraz na syceniu się wzruszeniami, jakie daje obraz Prud’hona, fraza Mozarta, lub pewne spojrzenie kobiety, o której myśli się często. Nie tak-to zwykli tracić czas ludzie, wypłacający dwa tysiące robotników z końcem każdego tygodnia; myśl ich zawsze mierzy ku temu, co pożyteczne i pozytywne. Marzyciel, o jakim mówię, to osobnik, którego znienawidziliby, gdyby mieli czas myśleć o tem; to figura, którą wzięliby chętnie za cel swoich najostrzejszych żarcików. Miljoner-przemysłowiec czuje mglisto, że taki człowiek wyżej stawia myśl, niż worek złota.
Wyłączam też owego pracowitego młodzieńca, który, w tym samym roku w którym przemysłowiec zarobił sto tysięcy, przyswoił sobie znajomość nowogreczyzny, z czego jest tak dumny że myśli już o arabskim. Proszę, niech nie otwiera tej książki żaden człowiek, który nie był nieszczęśliwy dla przyczyn urojonych, nie płynących z próżności, przyczyn, których wstydziłby się mocno, gdyby je rozgłoszono w salonie.
Jestem najpewniejszy, że nie zyskam łaski u kobiet, które, w tychże salonach, zdobywają szturmem szacunek dzięki ustawicznej komedji. Zdarzyło mi się zdybać niektóre w chwili szczerości; były tem tak zaskoczone, iż, wchodząc same w siebie, nie umiałyby wręcz osądzić, czy jakieś ich uczucie było szczere, czy udane. W jaki sposób takie kobiety mogłyby ocenić obraz prawdziwych uczuć? To też dzieło to stało się ich zmorą; orzekły, że autor musi być potworem.
Rumienić się nagle, kiedy się sobie przypomni pewne postępki własnej młodości; narobić głupstw przez nadmiar uczucia i martwić się tem, nie dlatego że się było śmiesznym w oczach salonu, ale w oczach pewnej osoby w tym salonie; mając dwadzieścia sześć lat, kochać się szczerze w kobiecie, która kocha innego, lub też (ale ta rzecz jest tak rzadka, iż zaledwie śmiem ją wspomnieć z obawy pogrążenia się w sferze niezrozumialstwa, jak w pierwszem wydaniu)... lub też, wchodząc do salonu, gdzie znajduje się ukochana, starać się czytać w jej oczach, co myśli o nas w tej chwili, a wcale nie dbać o to, aby wyrazić miłość własnem spojrzeniem: oto przeszłość, której żądam od mego czytelnika. Opis wielu tych delikatnych i rzadkich uczuć wydał się ludziom pozytywnym ciemny. Co zrobić, aby być jasnym w ich oczach? Oznajmić im zwyżkę kursu o pięćdziesiąt centymów, lub zmianę taryfy celnej w Kolumbji?[4].
Niniejsza książka wyjaśnia poprostu, racjonalnie, można powiedzieć matematycznie, rozmaite uczucia następujące kolejno po sobie, a których całość nazywa się miłością.
Wyobraźmy sobie dość zawiłą figurę geometryczną, nakreśloną kredą na dużej tablicy; otóż ja wam wyjaśnię tę figurę; ale nieodzownym warunkiem jest, aby ona już istniała na tablicy; nie mogę jej sam nakreślić. To właśnie niepodobieństwo sprawia, że tak trudno jest napisać o miłości książkę, nie będącą romansem. Aby śledzić z zajęciem filozoficzny rozbiór tego uczucia, trzeba u czytelnika czego innego niż inteligencji; trzeba koniecznie, aby widział miłość. Otóż, gdzie można widzieć jakieś uczucie?
Oto przyczyna niejasności, której nigdy nie zdołam usunąć.
Miłość jest jak to, co się nazywa na niebie mleczną drogą, błyszczącem skupieniem, utworzonem przez tysiące drobnych gwiazd, z których niejedna jest często mgławicą. Książki zanotowały kilkaset drobnych, kolejnych i jakże trudnych do rozpoznania uczuć, składających się na tę namiętność, i to najgrubszych, i to myląc się często i biorąc rzecz uboczną za główną. Najlepsze z tych książek, takie jak Nowa Heloiza, romanse pani Cottin, Listy panny de Lespinasse, Manon Lescaut, pisane były we Francji, w kraju, gdzie roślina zwana miłość zawsze obawia się śmieszności, gdzie dławią ją wymagania namiętności narodowej: próżności, i gdzie nigdy prawie nie dochodzi ona swego pełnego wzrostu.
Cóż to jest znać miłość z powieści? Cóżby było, gdyby ktoś, wyczytawszy jej opis w setkach głośnych książek, ale nie odczuwszy jej nigdy, szukał w tem oto dziele wytłumaczenia tego szaleństwa? Odpowiem jak echo: „Szaleństwo“.
Młoda, rozczarowana kobieto, czy chcesz napawać się jeszcze tem, co cię tak pochłaniało przed kilku laty, o czem nie śmiałaś mówić z nikim i co omal nie przyprawiło cię o utratę czci? Dla ciebie-to przerobiłem tę książkę, starając się uczynić ją jaśniejszą. Przeczytawszy ją, nie mów o niej nigdy inaczej niż tonikiem wzgardy i rzuć ją do palisandrowej szafki za inne książki, najlepiej zostaw nawet parę kartek nieprzeciętych.
Nietylko parę kartek nierozciętych zostawi niepełny osobnik uważając się za filozofa, dlatego że zawsze obcy był owym szalonym wzruszeniom, które sprawiają, iż szczęście nasze na cały tydzień zależy od jednego spojrzenia. Inni, dochodząc dojrzałego wieku, silą się, przez ambicję, zapomnieć, iż kiedyś mogli się tak poniżyć, aby się zalecać do kobiety i narażać się na upokarzającą odmowę; tacy ludzie znienawidzą tę książkę. Wśród tylu inteligentnych ludzi, którzy potępili to dzieło z rozmaitych powodów, ale zawsze z gniewem, śmieszni wydali mi się jedynie ci, którzy — cóż za dubeltowa próżność! — utrzymują, że zawsze byli wyżsi nad słabostki serca, a mimo to są natyle bystrzy, aby ocenić a priori ścisłość traktatu, będącego jedynie logicznym opisem tych słabostek.
Osobistościom poważnym, zażywającym w świecie sławy ludzi rozsądnych i zgoła nie romantycznych, łatwiej jest o wiele zrozumieć romans, choćby najnamiętniejszy, niż książkę filozoficzną, w której autor na chłodno opisuje rozmaite okresy choroby duszy, zwanej miłością. Romans wzrusza ich nieco; natomiast wobec traktatu filozoficznego są ci rozsądni ludzie niby ślepi, którzyby sobie kazali czytać opis obrazów z muzeum i mówili do autora: „Przyzna pan, drogi panie, że pańskie dzieło jest straszliwie niejasne“. A co będzie, jeżeli temi ślepcami będą ludzie inteligentni, oddawna piastujący tę godność i mający olbrzymie pretensje do nieomylności? Ładnie obejdą się z biednym autorem! To właśnie zdarzyło mu się przy pierwszem wydaniu. Wiele egzemplarzy spłonęło dzięki rozjątrzonej próżności bardzo intelignetnych ludzi. Nie mówię o zniewagach, niemniej pochlebnych przez swą zaciekłość; ogłoszono autora brutalem, niemoralnym, pismakiem dla ulicy, człowiekiem niebezpiecznym etc. W krajach, strawionych monarchją, tytuły te są najniezawodniejszą nagrodą dla każdego, kto się ośmieli pisać o kwestjach moralnych, a nie poświęcić swego dzieła aktualnej pani Dubarry. Szczęśliwa byłaby literatura, gdyby nie była rzeczą modną, i gdyby się nią chcieli zajmować tylko ci, dla których jest stworzona! Za czasów Cyda, Corneille był dla pana margrabiego de Dangeau jedynie poczciwiną. Dziś wszyscy uważają się za powołanych do czytania pana de Lamartine; tem lepiej dla jego wydawcy, ale gorzej i stokroć gorzej dla tego wielkiego poety. Za naszych czasów genjusz liczy się z figurkami, o których istnieniu nie powinien nawet wiedzieć, pod grozą poniżenia się.
Pracowite, czynne, wielce czcigodne i zgoła pozytywne życie jakiegoś radcy stanu, fabrykanta pończoch lub obrotnego bankiera znajduje nagrodę w miljonach, a nie w tkliwych wrażeniach. Pomału, serce tych panów kostnieje, to co pozytywne i użyteczne staje się wszystkiem dla nich, a dusza ich zamyka się dla tego właśnie uczucia, które wymaga najwięcej wczasu i które czyni człowieka najbardziej niezdolnym do wszelkiego rozsądnego i systematycznego zajęcia.
Całą tę przedmowę napisałem jedynie po to, aby okrzyczeć, że książkę moją, na jej nieszczęście, mogą zrozumieć jedynie ludzie, którzy mieli czas robić szaleństwa. Wiele osób obrazi się; te, mam nadzieję, nie będą czytały dalej.




  1. Maj, 1826.
  2. Wydawca opuścił tu widocznie cały ustęp, zastępując go kropkami. Zapewne wspominał tu Stendhal, że był, we Włoszech lub gdzieindziej, świadkiem faktów, które przyjaciele jego, dyplomaci, mogliby potwierdzić.
  3. Bitwa wygrana przez Austrjaków w r. 1821.
  4. Powiadają mi: „Opuść ten ustęp; to szczera prawda, ale strzeż się przemysłowców; okrzyczą cię arystokratą“. — W roku 1817 nie lękałem się prokuratora; czemuż miałbym się uląc miljonerów w r. 1826? Okręty, dostarczone egipskiemu paszy, otwarły mi oczy co do nich, lękam się zaś tylko tego co szanuję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.