Oczy uroczne (Gliński, 1912)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Oczy uroczne
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OCZY UROCZNE.


Nad brzegiem Wisły stał piękny zamek bogatego Mściwoja. Dobry to był pan, lecz los go dotknął srodze. Za nieodpokutowany jakiś grzech ojców został na samotność przez oczy swoje skazany.
Były to oczy uroczne...
Niech tylko na przedmiot jaki zapatrzy się dłużej, zły urok zaraz znak daje o sile swojej: kwiat więdnie, drzewo usycha, wody się burzą, zwierz z wyciem w zapadłe głębie lasu ucieka, człowieka choroba zabija lub inne jakie nieszczęście.

W promieniu mil kilku od zamku pana Mściwoja głucha rozlegała się pustynia. Nadaremnie kmieć pracowity harował dniami i nocami; nadaremnie cieszył się urodzajem, który tego a tego roku plennego zbioru łudził nadzieją: pan Mściwój wyszedł na zamku swojego krużganek, powiódł oczyma dookoła... i bujne zmarniało żyto, zeschły niewypełnione jeszcze kłosy jęczmienia, warzywa rdzawemi pokryły się plamami — i umarły. To zniszczenie straszliwe, jakie sprowadzały uroczne oczy pana zamku, znać było i na lasach, otaczających dwór jego. Tu dąb prastary, pamiętający jeszcze czasy Popielów, mający zdrowe korzenie i konary silne, zmarł nagle; tam modrzew o pniu
OCZY UROCZNE.
olbrzymim, wczoraj pełen życia i zieleni, dziś suchemi zaklekotał gałęźmi; brzoza biała, ta płaczka lasów, zeschłemi szeleści rózgami, przez które wiatr się przedziera i gwiżdże szyderczo: na tym dębie, na tym modrzewiu, tej brzozie, zatrzymały się były dłużej, niż zwykle, uroczne oczy Mściwoja. Lubił te drzewa, kochał nawet; chciał wzrok swój ich pięknością nasycić — i śmierć im przyniósł.

Razu pewnego, zwabiony pieśnią flisaczą, na zamkowy wyszedł krużganek. Wieczór był cichy, na falach igrało złoto zachodzącego słońca, po tem złocie płynęły berliny, szkuty i tratwy, a pieśń wraz z niemi. Pan Mściwój wpatrzył się, przejęty czarem wieczora. Wtem — bez wichru, bez burzy — skłębiły się wody dotąd spokojne. Huk wstrząsnął powietrzem. Berliny i szkuty uderzyły o siebie, a fala wiślana pokryła wszystkie. Nie rozumiał nieszczęścia Mściwój, bo on nic nie wiedział o władzy oczu swoich, i sam się rzucił w głębinę, by ratować tonących. Niestety! uratowali się ci tylko, których on nie dotknął.
Znosili ludzie ten dopust Boży, nie wiedząc, skąd on przychodził. Aż oto gniewny wzrok pana zatrzymał się był na pachołku, nie spełniającym obowiązków swoich — i ten oszalał; innym razem spoczął na pięknej przodownicy, gdy szła na czele żeńców, śpiewająca: »Plon niesiemy, plon!« — i bić jej serce przestało; ten i ów zauważył, że nocą blaskiem fosforycznym świecą oczy Mściwoja... I pobiegła wieść głucha, wieść straszna a prawdziwa, że pan zamku ma oczy uroczne; że one to klęski sprowadzają na rośliny, zwierzęta i ludzi.
Wszczął się popłoch...
Lokaje opuścili kredensy, pachołki stajnie i folwarki. I doszło do tego, że w murach tych sam jeden tylko Mściwój pozostał z wiernym, starym, nieodstępnym od lat dziecinnych Grzegorzem.
O czem ludzie dowiedzieli się później, Grzegorz oddawna wiedział; Mściwój zaś nie rozumiał: dlaczego tak wszystko marnieje dookoła? dlaczego służba go porzuciła i cały dobytek jego na zatratę skazała? dlaczego, gdzie jeno okiem sięgnie, z pól, urodzajnych niegdyś, potworzyły się wydmy piaszczyste, a chaty wieśniacze aż płaczą z niedoli i nędzy?... Nieraz z trzosem grosza pełnym szedł, by pomódz gromadzie, tymczasem dzieci, niewiasty i mężczyźni umykali przed nim, jakby nie dobry pan szedł do nich, lecz widmo zarazy. Pytany o to Grzegorz milczał i ramionami wzruszał, sam zaś nigdy w oczy panu swojemu nie spojrzał. To unikanie przez Grzegorza wzroku pańskiego brał Mściwój za wyraz szacunku. Stary inaczej nie patrzał od lat tylu, jak przez spuszczone ku ziemi powieki.
Mściwoja zgnębiła ta niedola ludzka, to opuszczenie niezasłużone. Zamknął się u siebie i w samotności, ciszy i smutku przepędził lata długie. Czasami przez okna swojej komnaty spojrzał na mętne fale Wisły: widział tratwy płynące — i zauważył, że, gdy zmuszone były mijać brzeg, na którym zamek się jego wznosił, dziwny ruch na nich panował: biegali flisowie, na żerdziach rozwieszali płachty, które ich kryły przed wzrokiem jego. Mściwój wzruszył ramionami i już nie patrzał na Wisłę, ni na brzeg jej drugi... Co tam ujrzy?... Piaski, wsie smutne, pola nagie... Lepiej lasy zielone miłosnem obejmować spojrzeniem, w których powoli niezrozumiałe posuwało się zniszczenie.
Pewnego razu Mściwój, znudzony życiem, złamany smutkiem, wyszedł na krużganek zamkowy. Od lat tylu nie widział Wisły i brzegu jej przeciwnego, a już go znużyła martwa szarość drzew, umierających powoli.
Noc była — księżyc w pełni.
Ho! co on oświetli?
Wsie smutne i wydmy piasków!...
Nie — nie!
W blasku miesięcznym zaśnieżyły sady wiśniowe, zielenią zbóż zakołysały się łany kmiece, a tyle nowych strzech złotem spojrzało, a na każdej z nich bocian gniazdo swe uwił!... Uczuciem radości napełniło się serce Mściwoja. Usiadł przy balustradzie i wpatrzył się w ten obraz sielskiej ciszy i dobrobytu. Ach! nie wiedział, jak groźnem było jego ukazanie się dla tych, co w tej chwili spojrzeli na gmach zamkowy...
— Patrzy! patrzy! — pobiegł szept przerażenia.
Oczy Mściwoja świeciły, jak próchno, oczy straszne, utkwione w wieś szczęśliwą.
Błysnął płomień... zerwał się wichr — i pożar buchnął...
Nazajutrz już tylko zgliszcza i nagie kominy świeciły; z drzew wiśniowych opadł śnieg kwiatów, huragan piaskiem zasypał łany pszenne.
— Skąd ta klęska? — pytał Grzegorza Mściwój przerażony.
Stary sługa nie miał odwagi powiedzieć: to twoje oczy sprowadzają klęski i nieszczęścia. Kochał Mściwoja, jak dziecko własne.
Pewnej zimy, podczas zawiei śnieżnej, dało się słyszeć gwałtowne do wrót kołatanie. Ktoś zbłąkał się i szukał przytułku.
— Otwórz bramy! — krzyknął Mściwój. — Niech wreszcie choć raz zblizka ujrzę twarz ludzką!
Grzegorz zawahał się, ale rozkaz był stanowczy.
Z dalekich stron jechał pan możny z córką prześliczną na święta do krewnych. Zaskoczyła ich zawieja. Z okrzykiem radości, z otwartemi rękoma przyjął Mściwój gości przygodnych. Bawili dni kilka, hojnie podejmowani przez pana zamku. Po tygodniu gościny, gdy wszyscy do snu się ułożyli, Mściwój zawołał do siebie Grzegorza i, drżący od wzruszenia, rękę na ramię jego kładąc, rzekł wesoło:
— Grzegorzu!... minął czas utrapienia. Pokochałem córkę gościa mojego i pozyskałem jej wzajemność. Ciesz się, jak ja się cieszę! Jutro mój ślub, ślub cichy, lecz będzie głośny od uderzeń serc naszych.
Uczucie strachu i radości zarazem wypełniło pierś starego Grzegorza: strachu, bo te oczy uroczne śmierć wróżą małżonce młodej; radości, bo choć chwilę szczęścia ukochany pan jego mieć będzie. Nie wiedział, co miał rzec, jak postąpić... Wreszcie runął do nóg Mściwoja i rozpłakał się rzewnie, tak rzewnie, że i Mściwój serdecznemi zalał się łzami. Te łzy pana uradowały dobrego sługę, te łzy zmywały z oczu urok na czas długi. Gdyby on mógł płakać, codziennie płakać!... ale takie oczy nie płaczą nigdy prawie!
Ślub się odbył — i szczęście, krótkie szczęście weszło do domu Mściwoja.
Po kilku miesiącach pożycia, stary Grzegorz miał długą rozmowę z młodą panią. Mijał czas bezsilności uroku, ocz Mściwoja świeciły znów blaskiem fosforycznym. Znać było przestrach na twarzy słuchającej, gdy Grzegorz w ucho jej szeptał:
— Nie patrz mu w oczy! Ochroń jego i siebie od nieszczęścia!
Dreszcz przebiegł po ciele młodej pani... Żona — ma nie patrzeć w oczy mężowi?...
A jednak tak było!...
Miała oczy śliczne, a Mściwój nie mógł już ich widzieć!... Ach! gdyby mógł zapłakać, ale on tylko cierpiał!...
Nadszedł dzień radości i smutku dla Mściwoja. W kolebce zakwiliło dzieciątko, ale matka ukryła je szczelnie przed wzrokiem ojca. Nadaremne były prośby i błagania: Mściwój synka swojego nie widział.
— Potworek być musi, dlatego ukrywa go przede mną — szeptał zbolały.
Upłynął miesiąc jeden i drugi. W sercu Mściwoja nieprzemożona rozparła się tęsknota do niewidzianej dotąd dzieciny.
— Uśpię twą czujność, matko! — szeptał. — Niech będzie potworek, kochać go będę tak, jak ty kochasz.
I oto nocy pewnej szelest stóp cichych rozbudził czujnie śpiącą matkę.
— Kto tam? — spytała.
Szmer przycichł — i możeby usnęła, złudzona ciszą, gdyby nie dwoje jarzących oczu, zbliżających się w ciemności do kolebki dziecka. To idzie mąż, ojciec — idzie spojrzeć na synka urocznemi oczyma swojemi.
Zerwała się z krzykiem i skoczyła do kołyski.
— Dość tego! — zawołał Mściwój. — Chcę widzieć dziecko moje!
— Nie! nie! — zajęczała, osłaniając niemowlę piersią swoją.
Mściwoja gniew porwał. Dzieciątko było śliczne a matka je zazdrośnie przed okiem jego kryje...
— Pokaż mi dziecko! — krzyknął, silnemi chwytając ją ramiony.
Rozpoczęła się walka głucha, straszna, bezlitosna.
— Co za szaleństwo! — krzyknął, rzucając na ziemię zwyciężoną.
— Nie patrz! nie patrz!... — ostatkiem sił walcząc, wołała nieszczęśliwa.
— Dla-cze-go? — ryknął.
— Twoje oczy zabijają...
Dreszcz strachu wstrząsnął Mściwojem.
— Mo-je oczy?... — wyszeptał.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi... ludzie szaleją! — wołała nieprzytomna z okiem utkwionem w jarzące się oczy męża.
— Mo-je oczy? — powtórzył, wpatrując się w żonę i dziecko, które ciche, spokojne, podobne do posążku marmurowego, leżało w nieruchomej kolebce.
Nagle krzyk straszny rozdarł powietrze.
Wpadł Grzegorz z lampką nocną — w piersi dech mu się zatrzymał.
Nad trupem pani młodej, ochraniającej trup dziecka, stał Mściwój, sam, jak trup, blady.
— Moje oczy! — szeptał nieprzytomnie.
Grzegorz drżał, wśród ciszy nocnej rozchodził się szczęk jego zębów.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi, ludzie szaleją... i ta... i ten — dodał, wskazując na zwłoki żony i synka — i ta... i ten... przez moje oczy, przez oczy moje.. Grzegorzu! czy to prawda?!
— Panie mój, panie!... — wypadł jęk z piersi Grzegorza.
— Ha! — krzyknął Mściwój — i runął w drzwi, i znikł, jak wiatr. Grom tylko pobiegł za nim.
Całą noc szukał pana swojego sługa wierny. Nad ranem znalazł go w lesie z przepaską czarną na oczach.
— Panie! panie! — zawołał.
— Teraz już oczu moich nikt nie zobaczy — szepnął Mściwój. — Ta przepaska czarna na wieki spoczęła na nich!... Czuję, że las pachnie, ale go nie widzę, słyszę uginających się szmer gałęzi, ale nie wiem, kto je potrąca: ptak czy człowiek?...
— Młoda dziewczyna na jagody wyszła — odpowiedział Grzegorz.
— Gdzie ona?
— Tam!
Mściwój dotknął przepaski.
— Nie zrzucaj jej, panie... nie zrzucaj! — zawołał stary.
— Moje oczy nikomu już nie zaszkodzą — rzekł Mściwój.
Zdjął przepaskę i zwrócił się do Grzegorza.
Dwa straszne, krwawe, głębokie doły spojrzały na sługę wiernego.
— Jezus!... — krzyknął Grzegorz.
— Zakopałem je pod gruszą Maćkową na odpoczynek wieczny — dokończył Mściwój.
Wieść o wydarciu sobie oczu przez Mściwoja rozbiegła się szybko po całej okolicy i wielką radością napełniła serca wszystkie. Zabrzmiały pieśni flisacze, śpiewy żniwiarzy, wesoły kosiarzy śmiech. Zazieleniły się łany, zakwitły sady wiśniowe, w gumnach kmiecych plenne posypały się ziarna; tylko Mściwój nie widział radości świata, pogrążony w nocy wiecznej i wiecznej żałobie. Po kilku leciech zleciał anioł pokoju i pożądaną śmierć mu przyniósł. W starym zamku nad Wisłą pozostał Grzegorz samotny. I on chciał śmierci, ale śmierć nie przychodziła. Mijał rok za rokiem, a on żył i żył.
Razu pewnego, błądząc po lesie, zbliżył się do gruszy Maćkowej. Przypomniał sobie, że tutaj spoczęły oczy uroczne Mściwoja! O! gdyby mógł je raz jeszcze, raz ostatni zobaczyć!... Ale proch z nich, pył!...
Ukląkł i zaczął dłońmi rozkopywać miejsce, gdzie spoczęły te oczy.
Nagle blask go oślepił...
Nie proch, nie pył, lecz dwoje oczu jarzących spojrzało z grobu swojego.
Grzegorz pochylił się i wpatrzył w te dobre, a tak nieszczęśliwe oczy. Coś go pociąga, jakiś czar ziemi, nieprzemożony sen — ostatni, upragniony sen śmierci.
Otrząsły liście drzewa i okryły swym puchem miękkim wiernego sługę. Wiatr nawiał piasku drobnego i usypał mogiłę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.