Opowieść o dwóch miastach/Księga pierwsza/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piąty.
Winiarnia.

Wielka beczka wina upadła na ulicę i rozbiła się w chwili, gdy zdejmowano ją z wozu. Beczka potoczyła się z hasłem, obręcze popękały, i oto leży teraz na bruku, tuż przed wejściem do winiarni, strzaskana, jak skorupa orzecha.
Ludzie, znajdujący się w pobliżu, przerwali swoje zajęcia lub zbijanie bąków, by przybiec i napić się wina. Ostre, nierówne kamienie uliczki, wystające w różnych kierunkach i jakby umyślnie przeznaczone na to, by kaleczyć nogi każdej żywej istocie, która po nich stąpa, zamieniły strumień wina w małe jeziorka. Dokoła nich cisnęły się grupy i gromady ludzi — zależnie od wielkości jeziorek. Niektórzy klękali, robili lejki z obu dłoni i pili, albo próbowali podać trochę wina kobietom, nachylonym nad ich głowami, zanim przecieknie im ono przez palce. Inni, kobiety i mężczyźni, czerpali z małych kałuż glinianemi skorupami, lub nawet maczali chustki kobiece w winie a potem dawali je dzieciom do wyssania. Inni robili tamy, żeby zatrzymać płynące wino. Inni, idąc za głosem wyglądających oknami, biegli tu i tam, usiłując przeciąć drogę bocznym strumieniom wina, płynącym w różnych kierunkach, inni chwytali, pokryte fusami i nasycone winem szczątki beczki i czerpali niemi drogocenny płyn z rynsztoków. Kanału, którymby wino odpływać mogło, nie było, a jednak znikło ono do ostatniej kropli a razem z niem tyle błota, że można by pomyśleć, iż zaułkiem przeszedł zamiatacz ulic. Nikt jednak, obznajmiony z miejscowemi stosunkami, nie uwierzyłby w podobny cud!
Głośna wrzawa, śmiechy i wesołe głosy — głosy mężczyzn, kobiet, dzieci, — rozlegały się w uliczce, jak długo trwały te winne igraszki. Była to zabawa nieco gminna, ale — bardzo wesoła. Wytworzyło się zaraz specjalne koleżeństwo — wyraźna inklinacja ku przyłączeniu się do pijących, co doprowadziło, zwłaszcza tych, którzy mieli więcej szczęścia i byli lekkomyślniejsi, do serdecznych uścisków, wznoszenia zdrowia, ściskania rąk i tańczenia. Kiedy wino się skończyło, a miejsca, gdzie go było najwięcej, zamieniły się w starannie wypracowane palcami przestrzenie, poruszenie ucichło tak samo nagle, jak powstało. Człowiek który zostawił piłę w polanie drzewa, znów się do niej zabrał. Kobieta, która umieściła na progu mały garnek z ciepłym popiołem, by natrzeć sobie i dziecku opuchłe od głodu palce u nóg i rąk — wróciła do garnka. Mężczyźni z nagiemi ramionami, z rozwianemi włosami, o trupio bladych twarzach, którzy wychynęli z piwnic na zimowe słońce, schowali się z powrotem. Ponura cisza zaległa uliczkę, co zresztą wydawało się czemś bardziej naturalnem niż wesołość.
Wino było czerwone i na czerwono zabarwiło ciasną uliczkę na przedmieściu Świętego Antoniego w Paryżu. Zabarwiło również wiele rąk i wiele twarzy, i wiele bosych stóp, i wiele drewnianych trepów. Ręce człowieka, który rżnął drzewo, zabarwiły szczapy na czerwono, a czoło kobiety, trzymającej niemowlę, zabarwiła chustka, którą maczała w winie. Ci, którzy pili klepkami z beczki, mieli koło ust pręgi tygrysie. A jakiś wesoły chłopak, tak brudny, że czapka na jego głowie podobna była raczej do łachmana, palcem uwalanym w błocie napisał na murze: krew!
Niebawem miał nadejść czas, kiedy i to wino polać się miało na ulicach, plamiąc niejednego z tu obecnych.
A teraz chmura, którą na chwilę zmiótł z przedmieścia Świętego Antoniego przelotny błysk światła, znów zawisła nad niem, siejąc nieprzejrzany mrok. Zimno, brud, choroby, ciemnota, nędza, — oto dworzanie usługujący świętemu patronowi! Oto magnaci, potężni i silni! Zwłaszcza ten ostatni. Istoty ludzkie, których życie zmełło w straszliwych żarnach — (nie w tych bajecznych żarnach, w których starzy zamieniali się w młodych), sterczeli na każdym rogu, kręcili się przy każdych drzwiach, wyglądali każdem oknem. Młyn, który ich zmełł, zamieniał młodych w starych. Dzieci miały stare twarze i poważne głosy. Na każdej twarzy, bez względu na wiek, wycisnął swe piętno Głód. Był wszędzie. Wygnany z wielkich domów, czaił się w łachmanach, wiszących na żerdziach i sznurach. Głód wtargnął w uliczki, przebrany w słomę, odpadki papieru i szmat. Głód wyglądał z każdej szczapy drzewa, którą rąbał drwal. Głód wyzierał z bezdymnych kominków i z brudnych uliczek, których śmietniska nie kryły nic, coby nadawało się do zjedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarza, zawarty w każdej kromce niesmacznego chleba. W sklepie masarskim, w każdym okrawku psiej padliny, wystawionej na sprzedaż. Głód trzeszczał suchemi kośćmi między pieczonemi kasztanami w żelaznym piecyku. Głód, podzielony na atomy, mieścił się w każdej taniej miseczce z zupą kartoflaną, okraszoną kilkoma kroplami oliwy.
Czaił się wszędzie, gdzie tylko mógł. Wąska, kręta uliczka, ziejąca straszliwym smrodem i rozpustą, poprzecinana innemi wąskiemi uliczkami, w których również mieszkały łachmany i szlafmyce, które również cuchnęły szlafmycami, łachmanami i różnemi innemi rzeczami o niesamowitym wyglądzie, zapowiadającemi nieszczęście. W wygłodzonych twarzach mieszkańców tej dzielnicy czytałeś jednak jakąś drapieżną wiarę, że można wydostać się z tej matni. Chociaż większość była przybita i znękana, nie brakło między nimi oczu świecących i żywych; ani też warg bladych z wściekłości. Ani czół zmarszczonych od myśli, czy wytrwać, czy też zadać cios? Szyldy (a było ich prawie tyle, co sklepików) wszystkie nosiły piętno niedostatku. Masaż i rzeźnik wymalowali jakieś nędzne okrawki mięsa. Piekarz — malutkie bochenki czarnego chleba. A wyimaginowani na szyldach ludzie, pijący w karczmach, garbili się nad skąpemi porcjami piwa i wina i dziwnie zgodni byli w swoim smutku. Nic nie przedstawiało się w stanie kwitnącym — wyjąwszy narzędzia i broń. Tylko siekiery i noże rzeźnika były błyszczące i ostre; młoty kowala były ciężkie a wyroby puszkarza — groźne. Ulice brukowane ostremi kamieniami między któremi potworzyły się kałuże, pełne błota i wody, nie miały chodników i kończyły się u progu domostw; środkiem płynął rynsztok, jeżeli wogóle można było o nim powiedzieć, że płynął, to bowiem zdarzało się tylko po wielkich deszczach, a wtedy biegł w fantastycznych zakrętach i wlewał się wprost do sieni domów. Gdzieniegdzie, w wielkich odstępach, kołysały się lampy, zawieszone na blokach, przymocowanych do wbitych pali. W nocy, kiedy latarnik, opuściwszy lampy, zapalił je i podciągnął znów wgórę, nad głowami żarzył się las ponuro tlących się knotów, wyglądających tak, jakby to było na morzu. I rzeczywiście było to na morzu, a okrętowi i załodze zagrażała straszna burza.
Nadchodził bowiem Czas, kiedy zgłodniały nędzarz, mieszkaniec tej dzielnicy, patrzący od tak dawna z pustym brzuchem na latarnika, miał wpaść na myśl, czyby nie zastosować jego metody i nie wieszać ludzi na tych palach z pomocą sznurów i bloków, by przyświecali mrokom jego żywota? Ale ten czas nie nadszedł jeszcze. I wiatr, wiejący nad Francją, daremnie rozwiewał łachmany biedaków — albowiem ptaki, porosłe w pióra i śpiewające wesoło, nie chciały zrozumieć ostrzeżenia.
Winiarnia położona była na rogu ulicy i przedstawiała się lepiej i zamożniej od innych sklepów. Właściciel winiarni, ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie, stał przed drzwiami i przyglądał się walczącym o wino. „To nie moja rzecz!“ powiedział wreszcie, wzruszając ramionami. „Handlarze z targowicy upuścili beczkę, więc niech przyniosą drugą!“
W tej chwili ujrzał dowcipnisia, piszącego ów żart, i zawołał przez ulicę:
„Co ty wyprawiasz, Gaspardzie?“
Chłopak wskazał na napis z miną niezmiernie wymowną, co jest właściwością ludzi jego stanu. Ale żart był chybiony i nie wywołał pożądanego wrażenia — co również zdarza się ludziom jego stanu.
„Cóż znów za pomysł? Chcesz pójść do szpitala wariatów?!“ powiedział właściciel winiarni, przechodząc na drugą stronę ulicy i zamazując napis garścią błota, które umyślnie zaczerpnął w tym celu. „Dlaczego piszesz w publicznych miejscach?! Czyż niema — powiedz-no z łaski swojej — czyż niema innych miejsc do pisania?“
Mówiąc to, dotknął czystszą ręką (może umyślnie, a może przypadkiem) serca wesołka. Tamten przycisnął jego dłoń podskoczył zwinnie i zaczął tańczyć jakiś fantastyczny taniec, trzymając w wyciągniętej ręce trzewik, który zrzucił był z nogi w czasie wykonywania skoków. W tych okolicznościach robił wrażenie wesołka o niezwykle, by nie powiedzieć okrutnie, praktycznym charakterze.
„Włóż go! Włóż go na nogę!“ zawołał właściciel winiarni. „Nazywaj wino winem i skończ raz“. Powiedziawszy to, wytarł zabrudzona rękę w ubranie wesołka — zupełnie bezceremonialnie, ponieważ zabrudził ją z jego winy; potem wrócił na drugą stronę ulicy i wszedł do winiarni.
Właściciel winiarni był to trzydziestoletni mężczyzna, krępy, barczysty, widocznie gorącego temperamentu, chociaż bowiem dzień był chłodny, nie włożył kurtki, tylko zarzucił ją na ramiona. Rękawy miał zakasane a bronzowe ramiona obnażone były po łokieć. Również na głowie — miał tylko krótko ostrzyżone, czarne, kędzierzawe włosy. Był to mężczyzna o śniadej cerze, z poczciwemi oczyma i szerokiem czołem. Robił wrażenie człowieka dobrodusznego, ale i upartego; widać było, że jest to człowiek niezłomnej decyzji i silnej woli. Z takim człowiekiem niedobrze byłoby spotkać się, gdyby szedł po wąskiej kładce nad przepaścią, bo z pewnością nie ustąpiłby!
Gdy wszedł do winiarni, madame Defarge, jego małżonka, stała właśnie za ladą. Madame była to niewiasta wysoka, mniej więcej w tym samym wieku, co jej mąż, o badawczem spojrzeniu, które jakby nigdy nic nie dostrzegało, o wielkich rękach pokrytych pierścionkami, twarzy wyrazistej, nieco ostrej, i statecznem obejściu. Było coś w pani Defarge, co nasuwało przypuszczenie, że w rachunkach, które robi ta kobieta, nie myli się ona nigdy na swoją niekorzyść. Pani Defarge, widocznie wrażliwa na zimno, otulona była w futro i liczne szale, które okrywały jej twarz, nie zakrywając jednak kolczyków; leżała przed nią robota na drutach, lecz pani Defarge odłożyła ją i dłubała drutem w zębach. Zajęta tem, lewą ręką podtrzymując prawą, pani Defarge nie powiedziała nic, kiedy małżonek jej wszedł do izby, lecz na jego widok lekko zakasłała. Kaszel ten, w połączeniu z podniesieniem ciemnych brwi, dał jej małżonkowi do zrozumienia, że wartoby się rozejrzeć wśród gości, gdyż w czasie, kiedy stał na ulicy, weszło do winiarni kilka nowych osób.
Właściciel winiarni ostrożnie rozejrzał się dokoła i zatrzymał wzrok na starszym jegomościu, siedzącym w kącie z młodą dziewczyną. Byli tu jeszcze i inni goście: dwaj grali w karty, dwaj w domino, trzej stali przy ladzie, popijając wino. Przechodząc obok lady, Defarge zauważył, jak ów starszy jegomość powiedział dziewczynie wzrokiem: „To ten!“
„Skąd, u diabła, wzięliście się wy w tej dziurze!“ pomyślał Defarge. „Nie znam was!“

Udawały jednak, że ich nie widzi, i nawiązał rozmowę z trójką gości stojących przy ladzie.
„Jakże tam, Jakóbie?“ zwrócił się jeden z nich do pana Defarge. „Czy wypito już wszystko wino?“

„Do ostatniej kropelki, Jakóbie!“ odparł pan Defarge.
Po tej wymianie imion, pani Defarge, która nie przestawała dłubać w zębach, znowu zakasała lekko i podniosła brwi trochę wyżej.
„Nieczęsto się to zdarza“, powiedział drugi z owej trójki, zwracając się do pana Defarge, „żeby które z tych nędznych stworzeń zakosztowało wina lub czego innego, z wyjątkiem śmierci i czerstwego chleba. Czyż nie tak, Jakóbie?“
„Masz słuszność, Jakóbie!“ odpowiedział Defarge.
Przy tej drugiej wymianie imion, pani Defarge, wciąż ze spokojną miną dłubiącą w zębach, zakasłała parę razy i wymownie podniosła brwi.
Teraz odezwał się ostatni z trójki, odstawiając próżne naczynie i ocierając wargi:
„Ech, coraz gorzej! Gorzka to strawa, którą żywią się ci biedacy, i ciężkie mają oni życie! Prawda, Jakóbie?“
„Masz słuszność, Jakóbie“, odrzekł Defarge.
Ta ostatnia wymiana imion skończyła się w chwili, kiedy pani Defarge odkładała wykałaczkę, podniosła brwi i poruszyła się na krześle.
„Trzymać się tylko!“ powiedział Defarge. „Panowie! Moja małżonka!“
Trzej jegomoście zdjęli przed panią Defarge kapelusze i ukłonili się. Odpowiedziała na to powitanie skinieniem głowy, i szybko spojrzała na nich. Potem rozejrzała się jakby mimochodem po winiarni, zabrała się spokojnie do roboty i zupełnie się w niej pogrążyła.
„Żegnam panów!“ powiedział pan Defarge, który nie spuszczał jej z oczu. „Pokój kawalerski, który chcieliście obejrzeć i o który pytaliście, kiedym tu wchodził, znajduje się na piątem piętrze. Drzwi, prowadzące na górę, wychodzą na tylne podwórko, z lewej strony“, dodał, wskazując ręką w tym kierunku. „Obok mego okna. Ale o ile pamiętam, jeden z panów był już tam i może wskazać drogę. Żegnam panów!“
Zapłacili za wino i opuścili izbę. Oczy pana Defarge spoczęły na żonie zajętej robótką na drutach, gdy nagle starszy jegomość, siedzący w kącie, wstał i poprosił o kilka chwil rozmowy.
„Chętnie, proszę pana“, odpowiedział Defarge i spokojnie podszedł do drzwi.
Rozmowa była bardzo krótka, ale bardzo stanowcza. Już po pierwszych słowach pan Defarge podniósł głowę i zaczął uważnie słuchać. Nie rozmawiali jeszcze nawet minuty, gdy gospodarz kiwnął głową i wyszedł. Jegomość zbliżył się do młodej panienki i oboje udali się za nim. Pani Defarge robiła dalej na drutach szorstkiemi palcami, marszcząc przytem czoło, i nic z tego nie zauważyła.
Pan Jarvis Lorry i panna Manette przyłączyli się do pana Defarge we drzwiach, które winiarz przed chwilą wskazał tym trzem jegomościom. Drzwi te wychodziły na małe, ciasne podwórko i wiodły do całego kompleksu domów, zamieszkałych przez niezliczone rzesze biedaków. Pod ponurem, kamiennem sklepieniem, prowadzącem na kamienne schody, pan Defarge ukląkł na jedno kolano przed dzieckiem swego dawnego pana i podniósł jej rękę do ust. Był to czyn wytworny, ale spełniony w sposób bynajmniej nie wytworny. Niezwykła przemiana zaszła w nim podczas tych kilku minut. Stracił pogodny, szczery wyraz — stał się nagłe człowiekiem niebezpiecznym, złym, tajemniczym.
„Jest to wysoko i trochę trudno wejść. Lepiej niech państwo wchodzą powoli“. Tak powiedział pan Defarge do pana Lorry, gdy zaczęli wspinać się w górę.
„Czy jest sam?“
„Sam?! A któżby mógł z nim być, na Boga!“
„Więc zawsze jest sam?“
„Tak!“
„Czy na jego żądanie?“
„Z konieczności. Jak wówczas, kiedym go zobaczył pierwszy raz, gdy odszukali mnie i zapytali, czy chcę się nim zająć i na moje ryzyko pokryć wszystko milczeniem, tak jest i teraz“.
„Bardzo zmieniony?“
„Zmieniony!“
Właściciel winiarni zatrzymał się, uderzył ręką w mur i zaklął straszliwie. Trudno o bardziej wymowną odpowiedź! Przygnębienie pana Lorry rosło, w miarę jak się wspinali po schodach.
Takie schody, wraz z przynależnościami, w starszych i bardziej zaludnionych dzielnicach Paryża i w naszych czasach są dość złe. Ale w owych były wprost nie do zniesienia dla ludzi nieprzywykłych i niezaprawionych do tego. Każde z małych mieszkanek w tem zaludnionem gnieździe, jakim był taki wielki budynek — to znaczy każda izba, albo też izby, które miały wspólne drzwi na schody, wyrzucały do sieni śmiecie, pomijając już resztę, którą, wyrzucano przez okno. Niezliczone i beznadziejne masy śmieci wystarczyłyby na zakażenie powietrza, nawet gdyby nędza i niedostatek nie dodały nic od siebie. Te dwa złe źródła były w połączeniu wprost nie do zniesienia. W takiej atmosferze przez stromy, ciemny szyb, pełny brudu i zarazy, posuwali się krok za krokiem. Folgując własnemu wzburzeniu, a również przez wzgląd na swoją młoda towarzyszkę, pan Lorry zatrzymywał się dwukrotnie. Każdemu z tych odpoczynków towarzyszyło bolesne wrażenie, że resztki świeżego powietrza, którego nie zdążono zatruć, gdzieś uciekły, natomiast wszystkie złe wapory i wyziewy zebrały się w tem miejscu właśnie. Przez zardzewiałe kraty w oknach raczej dojrzeć, niż zobaczyć było można, co się dzieje w sąsiedztwie. W olbrzymim promieniu tylko dwie wielkie wieże Notre Dame dawały nikłą obietnicę szczęścia i spełnienia marzeń.
Wreszcie doszli do szczytu schodów i zatrzymali się po raz trzeci. Tu zaczynały się inne schody, jeszcze bardziej strome i jeszcze węższe, prowadzące na strych. Właściciel winiarni, idący wciąż trochę przodem i trzymający się uparcie pana Lorry, jakby z obawy, że panna Manette zechce go o coś zapytać, odwrócił się i z kieszeni kurtki, zarzuconej na ramiona wyjął klucz.
„Więc drzwi są zamknięte?“ zdziwił się pan Lorry.
„Tak“, brzmiała ponura odpowiedź Defarge’a.
„Uważa pan za konieczne zamykać tego nieszczęśliwego?“
„Uważam za konieczne obracać kluczem w zamku“, szeptem odparł pan Defarge, nachyliwszy się nad nim.
„Dlaczego?“
„Dlaczego! Bo tak długo żył w zamknięciu... że przestraszyłby się... oszalałby... poszarpałby ciało w kawały.... umarłby... czy ja wiem co zresztą?... gdyby drzwi były otwarte“.
„Czy to możliwe?“ zawołał pan Lorry.
„Czy to możliwe?“ gorzko powtórzył Defarge. „Tak... Piękny jest ten nasz świat, gdzie takie rzeczy i wiele innych są możliwe, ba! nietylko możliwe, ale gdzie dzieją się rzeczywiście! Pod tem oto niebem! Dzień w dzień! — Djabeł żyje długo! Ale chodźmy!“
Djalog ten był prowadzony tak cichym szeptem, że do uszu młodej damy nie doszło z niego ani słowo. Drżała jednak silnie ze wzruszenia i na twarzy jej odbił się tak wielki strach, takie przerażenie i lęk, że pan Lorry uważał za swój obowiązek powiedzieć jej kilka słów otuchy.
„Odwagi, droga pani! Odwagi! Chodzi o interes! Najgorsze skończy się za chwilę! Przejdziemy próg pokoju i najgorsze natychmiast się skończy! A wtedy zacznie się cały dobrobyt, cała radość, całe szczęście, jakie mu pani przynosi! Nasz poczciwy przyjaciel podtrzyma panią z drugiej strony! Tak, tak, mój Defarge! Chodźmy! Interes! Interes!“
Szli wolno i ostrożnie. Schodów nie było wiele i wkrótce znaleźli się na szczycie. Ponieważ skręcały niespodziewanie, idący ujrzeli nagle trzech mężczyzn, którzy z pochylonemi głowami stali przed jakiemiś drzwiami i przez szparę zaglądali do izdebki na strychu. Słysząc kroki za sobą, wszyscy trzej odwrócili się i podnieśli. Byli to owi trzej imiennicy, których poznaliśmy, gdy pili wino u pana Defarge.
„Zapomniałem o nich, tak się przejąłem pańską wizytą!“ objaśniał monsieur Defarge. „Zostawcie nas samych, chłopcy! Mamy tu coś do zrobienia!“
Wszyscy trzej prześliznęli się milcząc obok nich i zniknęli.
Ponieważ pan Lorry nie zauważył innych drzwi a pan Defarge skierował swe kroki do tych właśnie, pan Lorry, po odejściu tamtych trzech, powiedział gniewnym szeptem:
„Robi pan z pana Manette widowisko?“
„Pokazuję go, jak pan widział, niektórym z moich przyjaciół“
„Czy to dobrze?“
„Ja uważam, że dobrze!“
„I któż są ci niektórzy? W jaki sposób wybiera ich pan?“
„Wybieram tylko moich imienników — Jakób mam na imię — ludzi, którym dobrze jest pokazać coś takiego! Dość! Jest pan Anglikiem! To co innego! Proszę, niech państwo zaczekają tu chwilę!“
Rozkazującym gestem zatrzymał pana Lorry i pannę Manette i zajrzał przez szparę we drzwiach. Potem, podniósłszy głowę, kilka razy zastukał w drzwi — najwidoczniej w tym jedynie celu, by narobić trochę hałasu. Z tą samą intencją trzy czy cztery razy, przekręcił klucz w zamku, zanim go wreszcie otworzył.
Drzwi ustąpiły cicho pod naciskiem jego dłoni. Defarge zajrzał do pokoju i coś szepnął. Odpowiedział mu słaby głos. Wątpliwe, czy wymienili miedzy sobą coś więcej nad pojedyncze sylaby.
Defarge spojrzał przez ramię i dał znak przybyszom by weszli. Pan Lorry otoczył ramieniem kibić panienki i podtrzymywał towarzyszkę, czuł bowiem, że gotowa upaść.
„Aaa.. Interes... zwykły interes!“ przedkładał, z wyrazem twarzy, przeczącym tym słowom. „Proszę wejść! Proszę wejść!“
„Boję się!“ szepnęła drżąc.
„Czego?“
„Mam na myśli jego. Ojca!“
Prawie zrozpaczony stanem panny Manette i zachowaniem się przewodnika, pan Lorry założył sobie na szyję drżące ramię dziewczyny, podniósł ją lekko i wniósł do pokoju. Za progiem postawił ją znów na ziemi, wciąż ją podtrzymując, a ona mocno przyciskała się do niego.
Defarge wyjął klucz z zamku; zamknął drzwi od wewnątrz, znów wyjął klucz i trzymał go w ręku. Wszystko to czynił metodycznie i jak mógł najgłośniej. Wkońcu równym krokiem poszedł w kierunku okna. Tam przystanął i obejrzał się.
Strych, przeznaczony na przechowywanie suchego drzewa, był mroczny i ponury; okno było właściwie drzwiami w dachu i miało na zewnątrz daszek, który okrywał je przed wzrokiem mieszkańców innych pięter: nie miało szyb i składało się z dwóch części, jak większość okien francuskiej konstrukcji. Dla ochrony przed zimnem jedna połowa drzwi była zamknięta, a druga bardzo nieznacznie uchylona. Tak mało światła wpadało przez tę połowę, że gdy się weszło, trudno było dojrzeć co się w izbie dzieje. Tylko człowiek oddawna przywykły do ciemności mógł w tym mroku wykonywać pracę wymagająca światła. A jednak taką właśnie pracę wykonywano na strychu. Plecami zwrócony do drzwi, a twarzą do okna, przy którym stał teraz właściciel winiarni, przypatruje się mieszkańcowi poddasza, siedział na niskiej ławce siwowłosy starzec i, pochylony nad swą robotą, bardzo pilnie szył buty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.