Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział jedenasty.
Zmrok.

Nieszczęśliwa żona niewinnie skazanego zachwiała się przy ogłoszeniu wyroku, jakby rażona śmiertelnym ciosem. Ale najlżejszy jęk nie wydarł się z jej piersi, a tak silne było w niej wewnętrzne przekonanie, iż to ona właśnie powinna podtrzymać męża w nieszczęściu, a nie potęgować je, że szybko przyszła do siebie.
Ponieważ sędziowie musieli wziąć udział w publicznej manifestacji przed gmachem, przerwano posiedzenie. Jeszcze nie opróżnił się gmach, nie ucichły gwar i wrzawa przepychających się przez wszystkie korytarze tłumów, kiedy Łucja wyciągnęła ramiona do męża z wyrazem twarzy tchnącym tylko miłością i pociechą.
„Gdybym mogła go dotknąć! Gdybym raz jeden mogła go objąć! Och, obywatele, gdybyście mieli chociaż tyle litości nad nami!“
Oprócz dwóch z owej czwórki, która go wczoraj aresztowała, był na sali tylko jeden dozorca więzienny i Barsad. Cała publiczność wyległa patrzeć, co się dzieje na ulicy. Barsad zaproponował pozostałym: „Niech go uściska. To przecież tylko jedna chwilka!“ Zgodzono się w milczeniu i eskorta prowadząca Karola zbliżyła się na tyle ku podniesieniu, na którem siedziała Łucja, że mógł wyciągnąć ramiona i uścisnąć ją.
„Żegnaj, ukochanie mojej duszy! Moje ostatnie błogosławieństwo niech spadnie na twoją głowę! Spotkamy się tam, gdzie najbardziej zmęczony znajdzie spoczynek!“
Oto słowa jej męża, gdy tulił ją do piersi.
„Zniosę to, drogi Karolu. Nieba mię wspomagają. Nie cierp przeze mnie. Ostatnie błogosławieństwo daj naszemu dziecku“.
„Posyłam je przez ciebie. Całuję ją przez ciebie. Żegnam ją przez ciebie!“
„Mężu mój! Nie, jeszcze chwilę!“ Wyrywał się z jej objęć. „Nie na długo rozstaniemy się. Czuję, że to złamie moje serce. Ale będę spełniała swój obowiązek, dokąd starczy mi sił, a kiedy opuszczę ją, Bóg sprawi, iż znajdzie przyjaciół, jak ja ich znalazłam!“
Ojciec Łucji zbliżył się za nią i już miał upaść przed nimi na kolana, ale Darnay pochwycił go za rękę i zawołał:
„Nie, nie! Coś uczynił, ojcze, coś takiego uczynił, by klękać przed nami?! Teraz wiemy, jakie walki staczałeś ze sobą! Wiemy teraz, coś przechodził, podejrzewając moje pochodzenie i upewniwszy się co do tego! Wiemy teraz, jaka zrozumiałą antypatję musiałeś zwalczyć i zwalczyłeś dla jej dobra! Dziękujemy ci, ojcze, całem sercem, z całą miłością i czcią należną ojcu! Niech niebo czuwa nad tobą!“
Za całą odpowiedź ojciec Łucji zanurzył ręce w siwe włosy i wyrywał je, jęcząc.
„Nie mogło być inaczej“, ciągnął więzień. „Wszystko złożyło się na taki koniec. Gorące pragnienie spełnienia woli mojej matki zbliżyło mię po raz pierwszy do pana. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z takiej krzywdy; rzecz tak nieszczęśliwie zaczęta nie mogła skończyć się szczęśliwie. Pociesz się i przebacz mi, ojcze! Niech niebo czuwa nad tobą!“
Ponieważ kazano mu odejść, żona wypuściła go z objęć, i stała, nie spuszczając z niego oczu, z rękoma złożonemi jak do modlitwy, z promiennym wyrazem twarzy, w którym był prawie pocieszający uśmiech. A kiedy drzwi zamknęły się za więźniem, odwróciła się do ojca, położyła mu głowę na piersiach, chciała coś powiedzieć, ale zachwiała się i upadła mu do nóg.
Wtedy z ciemnego kąta sali wyszedł Sydney Carton, który dotychczas siedział nieruchomo, i podniósł Łucję. Tylko ojciec i pan Lorry stali przy niej. Ręka mu drżała, gdy podnosił Łucję i podtrzymywał jej głowę. Ale było w jego twarzy coś, co nie było tylko współczuciem; był w niej cień dumy.
„Czy mam zanieść ją do karety? Nie czuję jej ciężaru!“
Lekko zaniósł ją do karety i z tkliwością położył na poduszkach. Ojciec i stary przyjaciel zajęli miejsca wewnątrz pojazdu. Carton usiadł na koźle.
Gdy przyjechali pod bramę, przy której przed niespełna kilku godzinami błądził w ciemności, mówiąc sobie, że te oto kamienie deptały jej stopy, wziął ją znowu w ramiona i zaniósł po schodach do jej pokoju. Tam położył ją na kanapie i zostawił w objęciach płaczących nad nią panny Pross i dziecka.
„Niech pani nie przyprowadza jej do przytomności“, powiedział łagodnie do panny Pross. „Tak jest jej lepiej. Nie budźcie jej — tylko zemdlała“.
„O, Cartonie, Cartonie, kochany Cartonie!“ wołała mała Łucja, zrywając się i zarzucając mu ramiona na szyję w nagłym wybuchu żalu. „Teraz, kiedyś przyjechał, jestem pewna, że pomożesz mamie i uratujesz tatkę! Och, spojrzyj na nią, kochany Cartonie! Czy możesz ty, który ją najwięcej ze wszystkich kochasz, patrzeć na jej cierpienia?!“
Pochylił się nad dzieckiem i przytulił twarz do jej rumianych policzków. Potem odsunął ją łagodnie i patrzał na zemdloną Łucję.
„Zanim pójdę“, zapytał, „czy wolno mi ją pocałować?“
Przypomniano sobie potem, że pochyliwszy się nad Łucją i dotknąwszy wargami jej czoła, szeptał coś. Dziewczynka, która stała najbliżej Cartona, opowiadała później, i opowiadała potem wnuczkom, gdy była już stara damą, że szepnął: „Życie, które ty kochasz“.
Gdy wszedł do sąsiedniego pokoju, odwrócił się nagle do pana Lorry i pana Manette, którzy za nim wyszli i powiedział do nich:
„Miał pan jeszcze wielkie wpływy do wczoraj, panie doktorze. Niech pan zrobi jeszcze jedną próbę. Ci sędziowie i ci wszyscy, którzy mają władzę, są panu bardzo życzliwi i bardzo cenią pańskie zasługi. Prawda?“
„Nie skrywano przede mną niczego, co miało jakikolwiek związek ze sprawą Karola. Miałem najpoważniejsze zapewnienia, że go uratuję. I uratowałem go“, powiedział te słowa bardzo wolno i niespokojnie.
„Niech pan jeszcze próbuje. Od dzisiaj do jutra pozostaje niewiele godzin — ale niech pan próbuje!“
„Mam zamiar próbować. Nie zaniedbam niczego“.
„To dobrze. Byłem świadkiem, że energja taka, jak pańska, dokonywała rzeczy wielkich — chociaż nigdy“, dodał z uśmiechem i westchnieniem jednocześnie, „tak wielkich jak ta! Ale niech pan spróbuje! Chociaż życie źle użyte tak mało jest warte, to jednak warto spróbować! Gdyby było inaczej, niewarto byłoby ponieść ofiary!“
„Pójdę“, powiedział doktór, „do Oskarżyciela Publicznego i do Prezesa Sądu i pójdę jeszcze do innych, których znam lepiej. Napiszę również do... Ale czekajcie! Jest jakaś uroczystość na ulicach i nie będzie się można z nimi dogadać przed zmrokiem“.
„To prawda. W najlepszym wypadku, mała jest tylko nadzieja i nie wiele się straci, gdy się zaczeka z tem do zmroku. Chciałbym jednak wiedzieć, jaki jest rezultat pańskich zabiegów, chociaż nie oczekuję pomyślnego wyniku! Kiedy spodziewa się pan dotrzeć do tych groźnych potęg?“
„Mam nadzieję, że zaraz, jak tylko zmrok zapadnie. Za godzinę lub dwie“.
„Ściemni się zaraz po czwartej. Rozwleczmy nieco tę godzinę, czy dwie. Jeżeli zajdę do pana Lorry koło dziewiątej, czy będę już coś wiedział od pana lub od pańskiego przyjaciela?“
„Tak“.
„Oby się panu udało!“
Pan Lorry odprowadził Sydneya do drzwi i położywszy mu rękę na ramieniu, zmusił go do tego, by się odwrócił.
„Nie mam żadnej nadziei“ powiedział pan Lorry cichym i smutnym głosem.
„Ja również“.
„Jeżeli nawet któryś z tych ludzi, powiedzmy nawet, jeżeli wszyscy ci ludzie chcieliby go ocalić — co jest bardzo wątpliwe, bo cóż im cudze życie — wątpię, czy mogą go oszczędzić po tej manifestacji w sądzie“.
„I ja tak przypuszczam. Słyszałem uderzenie toporu w tych głosach“.
Pan Lorry położył rękę na poręczy schodów i pochylił twarz.
„Niech pan nie rozpacza, niech pan się nie martwi“, bardzo łagodnie powiedział Carton. „Podtrzymywałem doktora Manette w tym zamiarze, ponieważ myślałem, że będzie miała ten dzień spokojniejszy. Inaczej pomyślałaby: Życie jego zostało porzucone i zatracone, a to jeszcze więcej mogłoby ją dręczyć“.
„Tak, tak, tak“, powiedział pan Lorry, ocierając oczy. „Pan ma słuszność. Ale on musi zginąć! Niema właściwie żadnej nadziei“.
„Tak. Musi zginąć. Niema właściwie żadnej nadziei“, jak echo powtórzył Carton. I równym krokiem zaczął iść po schodach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.