<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Pani Walerya namówiła Wicia, aby jechał razem z wujem i Adasiem do zakładu.
— Kiedy ja się tam nudzę, wujeńciu! — wymawiał się młody człowiek.
— Ale jedź, jedź, zabawisz się z pewnością doskonale.
Spojrzał jej uważniej w oczy i pojechał.
Lubił Adasia, który był nad wiek rozwinięty i inteligentny. A Adasiowi, chłopcu wątłemu i słabowitemu, imponowała fizyczna siła i śmiałość kuzyna, który przytem dużo widział i czytał. Wicio był znany w rodzinie jako chłopak „dobry i zdolny, ale waryat“. Obaj chłopcy, mimo różnicę wieku, lubili się bardzo i żyli z sobą w przyjaźni.
— Cóż ty, Wiciu, będziesz w zakładzie robił? — pytał go po drodze wuj Józef.
— Pójdę do czytelni na gazety, a potem zagram w „tennisa“.
— Kiedy ja mam już zamówioną partyę. A potem, mam być przed obiadem u pani Träncken.
— Hm. To znaczy, że jesteś zajęty.
— Tak.
— A wuj?
— Na mnie się nie oglądajcie. Mam interesy w zarządzie.
— Czyli, że ja będę cały dzień sam...
— Z pewnością spotkasz znajomych.
Ale Wicio znajomych nawet nie szukał. Przeszedł się po zakładzie, przekonał się, że jak wszędzie, tak i tu jest Włoch, sprzedający „souvenirs“ z oliwnego drzewa i weneckie „millefiori“, przerzucił parę pism, przyglądał się przez chwilę partyi tennisa, poczem oburzony do najwyższego stopnia „homeopatycznemi“ minami chorych, wybrał się pieszo w powrotną podróż do dworu. Po drodze podniósł machinalnie kamyczek i chciał go trzymanym w ręce prętem podbić do góry. Nie udało mu się. Mruknąwszy coś o złośliwości przedmiotów martwych, zabrał się do poskramiania hardych kamyczków. Kiedy wreszcie po godzinnem ćwiczeniu udało mu się musnąć prętem jakiś uleglejszy kamyczek i mógł puścić się w dalszą drogę, słońce stało wysoko na niebie. Do dworu przyszedł na kilka minut przed obiadem.
— Ty już z powrotem? — spytała zdziwiona pani Walerya.
— A już. Niema tam dla mnie nic do roboty.
— Sądziłam, że zostaniesz z Adasiem.
— Ja byłbym z nim został, ale on nie chciał zostać ze mną. Miał zamówioną partyę, potem czekano go u pani Träncken.
Wujenka skrzywiła się nieznacznie.
— Nie wiem, cobym za to dała, żeby Adaś przestał bywać u pani Träncken. To towarzystwo dla niego zupełnie nie odpowiednie.
— Jestem tego samego zdania — potwierdził Wicio. — Powierzchowna błyskotliwość tego towarzystwa dobra jest dla ludzi, którzy umieją rozróżnić paradoks od prawdy. Ale Adaś bierze wszystko na seryo.
— Ojciec chce oddać go tam na pensyę. Doprawdy nie rozumiem... Wuj ma swoje ekstrawagancye... Ja osobiście nie mam nic przeciw pani Träncken, ale nie uważam, aby jej dom był odpowiedni dla młodego, uczącego się chłopca.
Ale Wicio głodny i znużony „pokonywaniem złośliwości przedmiotów martwych“, nie okazywał zbyt wielkiej ochoty do rozmowy.
Obiad minął w milczeniu. Po obiedzie Hela za siadła do fortepianu a Wicio zniknął w stajni, skąd po jakimś czasie wyjechał na małym huculskim koniku, używanym przez wuja do podróży po górach. Pani Walerya chciała go spytać, kiedy wróci, ale Wicio, niezauważywszy jej znaków popędził konia i wyjechał drobnym truchcikiem za bramę.
Pani Walerya zamknęła się w swoim buduarze. Próbowała czytać — nie mogła, nie rozumiała ani jednego zdania.
Stanęła w oknie.
I znowu taki cudny dzień i znowu to powietrze, tak krystalicznie czyste, że widać w niem każdą gałązkę niedalekich świerków, każdą szyszkę wyzłoconą przez słońce. I znowu to niebo błękitne, roześmiane, to życie naokół, takie bujne, bezwzględne.
— Nie rezygnować! — mówił wczoraj Wicio na cmentarzu.
Wicio jest wrażliwy i bystry obserwator. Niezawodnie zrozumiał już sytuacyę. Dotknęło go trochę, że go wezwano jakby niańkę do Adasia, ale on pojmie przecie, że jestto tylko dowód zupełnego zaufania. Pomocy nie odmówi.
— Nie rezygnować!
Jestto nietylko potrzebą serca pani Waleryi, ale jest nawet jej obowiązkiem. Pominąwszy ambicyę, musi ratować syna. Ojciec źle robi, że Adasia wprowadza w dom tej — Träncken... Świat może mówić co chce... Jedni mogą tę kobietę uważać za jego kochankę, drudzy za przyjaciółkę i jedni i drudzy mogą się mylić... Pewnem jest tylko to, że ta kobieta wydarła żonie serce męża... Nie wolno dzieciom zaprzyjaźniać się z wrogiem własnej matki, bo tym sposobem uświęcają wszystkie krzywdy, matce wyrządzone.
— Co ja zrobię? — pyta się pani Walerya.
Puścić chłopca do miasta — to ojciec odda go do pani Träncken. I gdyby nawet Adaś u niej nie mieszkał, to i tak przysiadywałby u niej całymi dniami, bo to przyjaciółka ojca. A to byłoby przecie potworne.
— A on tego chce! — myśli pani Walerya o mężu. — Nie jegoż-to słowa? Nie robię tego, co uważam za złe, a czego nie uważam za złe, robię i nikomu z tego sprawy nie zdaję. — A on tego za złe nie uważa, on się ze mną nie liczy, on do niej Adasia wprowadzić chce...
Poświęcić się!
Mogłaby, ale nie dla niej, nie dla Träncken. Jestto kobieta lekkomyślna, niedobra... Jej wpływ na młodego chłopca będzie szkodliwy. Wyrośnie z niego taki utylitarysta, jak ojciec.
Co zrobić?
Wtajemniczyć we wszystko Adasia — znaczyłoby, wzywać dzieci do walki z ojcem. — Tego robić nie można.
Gdyby go usunąć choć teraz z pod jej wpływu, zyskać na czasie... Być może, że udałoby się zatrzymać go jeszcze na rok w domu.
Nie zapraszała tego roku naumyślnie nikogo ze starszych. Obecność starszych wujów lub ciotek krępowałaby swobodę jej ruchów, a równocześnie służyłaby Adasiowi za pozór do ucieczki. Zaprosiła za to Wicia, którego towarzystwo Adaś lubił i który miał nawet pewien wpływ na niego.
Urządzała w domu wieczorki z tańcami i „garden-party“, zapraszała młode, ładne panienki, dobrze wychowanych młodych ludzi, ba, nawet prosiła jedną młodą mężatkę, — wyszukawszy sobie odpowiedni pozór — aby spróbowała zająć sobą Adasia — napróżno. Bawił się, grał, flirtował jak umiał, ale przy najbliższej okazyi wyrywał się do pani Träncken.
Pani Walerya wiedziała, że gdyby syna poprosiła o to, Adaś zostałby w domu. Nie chciała jednak, aby to czynił dla niej, bo tego rodzaju ofiara byłaby bezcelowa.
Zdawało się, że niema wyjścia z tej sytuacyi.
A jednak pani Walerya miała pewien plan; do przeprowadzenia go potrzebna jej była pomoc Wicia. Tego zdania przynajmniej była, zapraszając go do Podlesia.
Niepokoiło ją tylko to, że Wicio był w doskonaleni porozumieniu z wujem; dawniej spierali się często, dziś poglądy ich były bardzo do siebie zbliżone.
Na Helusię nie można było liczyć, ubóstwiała ojca, co więcej, domyślając się, że „ciocia Marynia“, jak dawniej dzieci nazywały panią Träncken, z powodu matki przestała bywać w Podlesiu, miała do niej o to żal. Bo „ciocia Marynia“ była taka wesoła i miła!
— Osaczona! Osaczona! — szepce pani Walerya, zapalając nerwowo papierosa.
Czuje jakby jakąś podstępną zemstę w tem wszystkiem.
Zaco?
Niedawno czytała jakąś książkę — nie pamięta teraz ani tytułu, ani autora — powiedziano tam, że świat jest równaniem matematycznem o niezmiennych wartościach, że dobro i zło nie na tamtym, ale już na tym świecie, spotykają się z nagrodą i karą. Dawniej, kiedy była jeszcze dzieckiem, wierzyła w to. Każdą migrenę lub nieprzyjemność uważała jako karę za jakieś przewinienie — i to przewinienie zawsze się znachodziło. Ale w czem-że tu jest jej wina?
Kochała swego męża?
Tak. Wyszła za niego z miłości. Oddała mu się bez zastrzeżeń, jak mu oddała swój posag.
— Rzecz dziwna! — myśli pani Walerya. — Że ten człowiek lepiej się umiał obchodzić z pieniędzmi, niż z duszą ludzką. Posag pomnożył w dziesięcioro — mnie zmarnował!
— Ale — odpowiada jej jakiś głos — on mógł z tymi pieniędzmi robić, co chciał, a z tobą nie!
— Przecież razem budowaliśmy to życie. Kochałam go, dzieliłam z nim jego powodzenie i niepowodzenie, byłam mu wierną towarzyszką, czuwałam nad naszemi dziećmi.
— To było tylko twoim obowiązkiem! — szepce głos. — A czy on cię nie kochał, czy nie budował życia razem z tobą, czy nie czuwał razem z tobą po nocach nad twojemi dziećmi, nad tobą? Kto jest winien, że on nie znalazł w tobie tego, czego szukał? Byliście dawniej, jak dwie pozornie równoległe linie; z początku biegną obok siebie, ale potem rozchodzą się coraz bardziej, jak i wyście się rozeszli. Czyją jest winą, że wy, mąż i żona, tak się między sobą różnicie, że dziś dzieci muszą wybrać między wami i iść za jednem, znaczy; odstąpić drugie? On ci się ze swojemi przekonaniami narzucać nie chciał, bo nie chciał twoich burzyć, ale ty, czy miałaś odwagę wyzbyć się ich?
— Miałam przestać być sobą? Oddałam mu wszystko, co miałam do oddania. Nie mogłam wyzbyć się dla niego tego, w śród czego wzrosłam, czem moja dusza żyła, przez co jestem taką, jaką jestem.
— Więc cóżeś mu dała? Pieniądze? Oddał ci je w dziesięcioro! Miłość? Dał ci ją też. Dzieci? W pieluszkach były, gdyś je trzymała w ramionach. Któż matce zdolny byłby wyrwać dzieci z objęć, kto? Co dało mu większą władzę nad temi dziećmi, czem on sobie zdobył ich serca? Nie umiałaś mu siebie dać — i nie umiałaś wziąć tego, co on ci dawał.
Pani Walerya wypuściła z ręki zgasły papieros i w niemem odrętwieniu zapatrzyła się w okno.
Zmrok zapadał.
— Już zmrok! — szepnęła.
A dnia jeszcze nie było...
W bramie zjawił się Wicio na koniu. Ze spuszczoną głową przejechał zwolna przez dziedziniec, kierując się ku stajniom.
— Ouand même! — myśli pani Walerya ujrzawszy go. — Nie wolno rezygnować.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.