Ostatnia z Aldinich/George Sand

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Kaszewski
Tytuł George Sand
Pochodzenie Ostatnia z Aldinich
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimierz Kaszewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GEORGE SAND.

Nie było chyba chwili wdzięczniejszej dla literatury francuskiej, jak za czasów monarchii lipcowej. Obok nieograniczonej prawie wolności druku (którą tak niefortunnie dla siebie zniosła Restauracya i przez to przechyliła czarę fermentującej rewolucyi, wybuchłej ostatecznie w lipcu 1830 r.), epoka ta obfitowała w niepospolite a oryginalne talenty. Odkąd tez polot myśli przestał być tłumionym, tembardziej wybuchnęły przyrodzone pędy, rozwinęły się skrzydła, do areny literackiej stawało coraz więcej rycerzy, walczących całą bronią, z otwartą przyłbicą, nie pytając o to, czy rozmach nie dotknie czem wpływowej kasty, potężnej biurokracyi, obowiązujących ustaw państwowych lub podstaw społecznych, ba! nawet twierdzy najpoważniejszej — Kościoła. Poddano dyskusji, krytyce, wszystko i wszystkich, ciosy bezkarnie padały na prawo i na lewo, tak dobrze w poważnych woluminach nauki, jak w wytwornych okładkach poezyi i romansu. Te zwłaszcza ostatnie tomiki rozchodziły się nietylko po Francyi z błyskawiczną szybkością; Belgia (w braku międzynarodowego prawa o własności literackiej) żyła przedrukami romansów francuskich, tak, że gdy który wychodził w odcinku jakiego czasopisma paryzkiego, już nazajutrz po ukończeniu druku Bruksela wydawała go w swej książce; u nas roiło się od tłómaczeń tych romansów, dokonywanych najczęściej ohydnym językiem Geclów i Salzstejnów, chciwych zarobku tandeciarzy wydawniczych.
Jeden z naszych krytyków nazwał tę literaturę „szaloną”, i nazwa ta na długi czas się spopularyzowała. Niedziw: był to Michał Czajkowski, konserwatysta czystej krwi, któremu nawet prasa polska („Gwiazdka Kijowska”) zarzucała wstecznictwo. Mógłżeź człowiek taki, w dodatku z gruntu klerykalny, patrzeć obojętnie na demokratyzm i ultrakrytycyzm, przesiąkający z nad Sekwany aż na grunt tutejszy? Ale obawa jego była płonną; wtedy już bowiem J. I. Kraszewski trzymał berło belletrystyki polskiej i ku niej przeważnie zamiłowanie narodu skierował.
W tym ożywionym ruchu powieściopisarskim nad Sekwaną, obok Balzaca, który zgoła osobne zajmuje stanowisko, głównie odznaczyła się trójca autorów: Aleksander Dumas, Eugeniusz Sue i Jerzy Sand; o ich to prace najpożądliwiej dobijali się wydawcy; nazwiska ich były na wszystkich ustach, książki na wszystkich stolikach, odcinki we wszystkich gazetach. Owiani jednakim duchem niepodległości, postępu i romantyzmu, trzej ci autorzy odrębną jednak zachowują fizyognomię: Dumas czerpie przeważnie z historyi, Sue zatapia się w sprawach społecznych, Sand podnosi wyzwolenie kobiety.
George Sand, jako pseudonim, ukrywa kobietę, z domu Dupin, z męża Dudevant (Aurora, Amantina, Lucylla), urodzoną w Paryżu 1804 r. Wychowanie jej było klasztorne, otoczenie arystokratyczne (mąż miał tytuł margrabiego), ale duch rozpychał te tryby, rwał się, niepokoił, przymusu nie znosił żadnego. Zaślubiona w 18-m roku życia, rozłączyła się z mężem po kilku latach, a następnie rozwiodła. W ślad rewolucyi lipcowej udała się do Paryża i zrazu poświęciła dziennikarstwu; ale blizki i zażyły stosunek z młodym pisarzem, Juliuszem Sandeau (od którego nazwiska wzięła i swój pseudonim), zwrócił ją na drogę kompozycyi, z której nie zeszła już nigdy. Z nim ona do współki napisała pierwszą powieść „Rose et Blanche” (1831), a była to tylko próba skrzydeł, które wkrótce u niej tak się rozwinęły, że daleko za sobą zostawiła mistrza.
Opanowana całkowicie duchem spółczesnych prądów, bez względu na wszelkie zasady, jakie w jej umysł szczepiono pierwiastkowo, stanęła odrazu po stronie wyzwolenia i demokracyi, a jednak z najwyraźniejszą arystokracyą form roznosiła hasła potępiające ucisk, niesprawiedliwość, obłudę, fałsz, brutalne siły. Wszędzie w jej dziełach odzywają się stare postulaty roku 1789: równość, braterstwo, wolność; wszędzie widać dążność do podźwignienia słabego, do wykazania zalet i piękności śród maluczkich i zapomnianych, słychać budzenie ku nim sympatyi, a zarazem ironię i głęboką wzgardę dla klas używających i nadużywających zgoła niezasłużenie przywileju, jaki nadaje urodzenie i bogactwo. Z drugiej strony, wielkość, wspaniałość, nęci ją wszędzie; ale nadewszystko zachwyca piękność: prawdziwi poeci i artyści, to jej półbogi, lubo i naiwna prostota miłe czyni na duszy jej wrażenie.
Oto są najznamienniejsze żywioły, stanowiące tło dla jej twórczości, żywioły zapewne przynoszące jej zaszczyt, ale nie jej tylko właściwe, wielu innym belletrystom wspólne. Chodzi o to, w jaki sposób ona wyzyskała je indywidualnie jako twórczyni. Tu musimy przejść do zrekognoskowania jej ustroju psychicznego, o ile to da się uskutecznić na podstawie już to utworów samych, już też pamiętnika (Elle et lui), listów własnych i cudzych. Organiczną podstawą jej umysłu był estetyzm i wszystko, co było dobrem, pociągało ją nie tyle jako dobro samo, ile jako piękno, gdziekolwiek je napotkała, w naturze, czy w człowieku, a napotkawszy odrobinę, w rozmachu swej fantazyi doprowadzała do cudownych iście całokształtów. Ztąd też, począwszy od „Indyany”, jej tła dekoracyjne, jej zwłaszcza postacie, mają w sobie coś teatralnego, wystawionego na pokaz, z czem się człowiek nigdy nie spotka i spotkać nie może w całości, ale co niezaprzeczenie dostrzega ziarenkami tu i owdzie rozrzuconemi. Przeciwstawienie Dickensa i Balzaca, romantyczka w każdym calu, w każdej kropli krwi, George Sand nie jest obserwatorką indywidualności z poddaniem ich pod jakąkolwiek metodę psychologiczną, ażeby tą drogą odtwarzać ludzi rzeczywistych; dla niej dość zasłyszeć jakiś fakt niezwykły, budzący w pewien sposób sensacyę, aby do tego faktu dostroić, wykomponować ludzi i charaktery ich na tle tego faktu rzucić w wir interesów moralnych i uczuciowych. W setce jej tomów znajdą się i charaktery blade i fakty małoznaczące, banalne, ale po usunięciu tych odpadków galerya jej postaci jest niezmiernie interesującą, wtedy nawet, kiedy sumienie i doświadczenie ostrzegają, że są to postacie niemożliwe, fikcyjne. Fikcyjne? Zgoda, ale interesujące już z tego względu, że takiemi przedstawiły się w twórczej wyobraźni autorki, że tedy mają byt uwarunkowany pewnym nastrojem duszy.
Nie przedstawiałyby one wreszcie żadnego interesu, gdyby zbytecznie przekraczały granice ludzkiego podobieństwa, lub były tylko igraszką pospolitego umysłu. Ale nie tak jest z kreacyami Sanda. Autorka, rozmaite przymioty budzące podziw lub tylko sympatyę, jak: nieświadoma genialność, ofiarność, podniosłość, męztwo, potęga charakteru, obok rozmaitych wad od natury ludzkiej nieodłącznych, w gromadnem zlaniu na jednę głowę, może w ostatecznym razie wytłómaczyć niezwykłą, wyjątkową bujnością, która, jakkolwiek w indywiduach rzadka, ogółowi ludzkości nie jest wszelako obcą, a zatem nie oddziela się stanowczo od prawdopodobieństwa. Zkądinąd znów, każda jej postać, raz pomyślana, przechodzi u niej przez umysł tak estetycznie nastrojony, iż występuje cała wyzłocona czarem poezyi, jak owa mityczna Pandora, na którą cały Olimp się składał, ażeby ją uczynić wdzięczną i ponętną, gdy się ukaże między ludźmi na ziemi. Takim jest np. ów „Teverino”, młody przemytnik włoski, postacią Antynous, służący za model akademikom sztuk pięknych, artystom z Bożej łaski, nieznany śpiewak roznamiętniający tłumy, niezrównany jeździec i pływak; prostak, a w konwersacyi górujący nad ludźmi z towarzystwa, wydzierający kochankowi wielką panią zakochaną; próżniak, ptak niebieski, ceniący nadewszystko swobodę i dla niej poświęcający dary Boże, które musiałby wykształcać w sobie przymusem i pracą, aby zaświecić gwiazdą uznanej wielkości. Oto syn tej boskiej Italii! zdaje się mówić autorka — tej Italii, która zieje pięknościami swego nieba i ziemi, gór i mórz, która wydaje ze swego łona marmury nieświadome swej wartości i dusze artystyczne nieświadome swej potęgi.
Sama artystka, w naj subtelniejszem znaczeniu tego wyrazu, George Sand chętnie przenosi sceny swych romansów na tę ziemię gorącego nieba i gorących serc. Płomienisty jej temperament wśród ogarniających zewsząd płomieni, wyobraźnia jej wśród ludu o pojęciach luźnych, o woli mniej krępowanej postronkami cywilizacyi, o obyczajach łatwiej biegnących wślad zachceń, więcej znajduje nadźwięku i pobratymstwa, niż w jej ojczyźnie własnej, ściślej poddanej pod prawo regulujące czyny jednostkowe. Te jej chętniejsze wycieczki pod niebo włoskie dla szukania natchnień tłómaczyćby można i pewnem wyrachowaniem. Kreacye jej z pod obcych stref, a jak na jej czasy, przy utrudnionej komunikacyi, mało znanych, nie tak łatwo ulegały kontroli, gdy kreacye te, przeniesione na grunt francuski, mogłyby odrazu uderzać swą fikcyjnością wobec rozgoszczonego podówczas wśród społeczności ducha mieszczańskiego. To też autorka, ilekroć pozostaje na gruncie francuskim, zawsze ogranicza kontury swych postaci do kształtów prawdopodobniejszych, ale też wtedy mniej one pobudzają wyobraźnię czytelnika. Nie była to wogóle autorka od dni powszednich, od świata pozytywnego i prozaicznego. Wyrzuciwszy z siebie samej, co miała najpiękniejszego, najpraktyczniejszego, na grunt włoski, i rozstawszy się z nim, aby obserwować społeczeństwo własne, nie mogła natrafić na wcielenie godne większej uwagi, tworzyła jakby na zamówienie, tak, że trudno nawet z pośród tych późniejszych utworów wymienić coś, coby zachowywało nieprzebrzmiałą wartość artystyczną. Późniejszy też jej wiek, od szóstego zwłaszcza dziesiątka lat, trafia na wielką zmianę kierunku beletrystycznego. Z nastaniem autora „Pani Bovary” występuje tak zwana powieść psychologiczna, wkraczają drobiazgowe studya bódźców wewnętrznych i szczegółów duchowych, autorzy rozbierają człowieka, jak anatomowie i doszukują się w nim prawdy; kierunek ten, inaugurowany przez Flauberta, pochwycony przez prozelitów, wysoko podniesiony przez krytykę, przypadł do smaku publiczności i daleko za sobą pozostawił indywidualne fantazye romantyczne. Obok tego kierunku, mającego sobie za ambicyę malowanie życia rzeczywistego, jakżeż nieponętnie wyglądać musiały równoczesne utwory o psychologii bladej, a na lepszą zdobyć się nie mogła George Sand, nienawykła do obserwacyi ścisłej i przeważnie czerpiąca z siebie samej. Trudno to, och! i niepodobna nawet, po długiej uprawie pewnej metody przenieść się do innej, wprost odmiennej, zerwać z tradycyą własnego umysłu. Stojąc między pierwszymi w epoce romantycznej, romantyzmowi ona zawdzięczała swoje tryumfy i razem z nim ustąpić musiała z pola.
Jest jeszcze od tego pewien wyjątek. George Sand, osiadłszy we Francyi na wsi, w majątku własnym, zaczęła pilniej, z sympatyą i celem pozytywnym przypatrywać się ludowi wiejskiemu. Zajrzała mu głęboko w rozum i serce, poznała nawskoś jego charakter i obyczaje, zasady i legendy, i cały ten zasób wiadomości zaczęła przelewać w obrazy. Powstały ztąd takie powieści, jak „La marę au diable”, jak „François le Champi”, lub „Campagnon du tour de France” i inne, w których życie wiejskie prowincyi odbija się wiernie jak w krystalicznym zdroju żywej wody. Nie poetyzuje tam autorka swych postaci, ale wybrawszy sobie najpodatniejsze, przenosi je żywcem na obraz, a tylko talent wrodzony dopomaga jej do nadania im kolorytu i tła artystycznego. Ludowe te powieści autorki mają wszystko, co potrzeba, ażeby stać się nieśmiertelnemi, jak owe stare płótna, wiszące po galeryach, nad któremi stajemy z zajęciem, pomimo, iż z czasem koloryt ich blaknie.
Czyż wyróżniając tu powieści ludowe, skazywalibyśmy inne utwory autorki tej na zapomnienie? Bynajmniej. Byłaby to niedorzeczność godna tych radykalistów literackich, którzy nie chcą znać żadnego „pana Schillera”, i erę rozpoczynają od siebie. My znamy okresy literackie, zwroty rozwojowe, uwarunkowane stanem umysłów społecznych, zgodne z rozwojem historycznym narodów, a w owych okresach widzimy dzieła twórczości stanom tym odpowiedniej, między któremi to dziełami starannie odróżniamy plewę od ziarna, utwory mierne i konwencyonalne od dzieł talentu twórczego. Owoż, gdybyśmy pisali studyum monograficzne o twórczości George Sanda, obowiązkiem byłoby naszym szczegółowo każdy utwór przetrząsnąć, by się w nim owych ziarn talentu doszukiwać, ale kreśląc szkic dorywczy i ogólnikowy, możemy tylko zaznaczyć trzy niejako kategorye utworów beletrystycznych tej autorki.
O jej powieściach ludowych jużeśmy mówili, i te stanowią kategoryę oddzielną. Do drugiej zaliczylibyśmy te, w których ona, zrywając niejako z romantyzmem, chciała być obiektywną i usiłowała stanąć na stanowisku obserwacyjnem, ale wzięła się do tego zapóźno i może wbrew swej naturze, która była zanadto płomienną, zanadto, jak to nazywają Francuzi, prime-santière, ażeby mogła długo i skutecznie wytrzymać, stojąc na punkcie chłodnej obserwacyi. Dlatego też dzieła jej z późniejszego okresu, w rodzaju „Mademoiselle de la Quintine” albo „Les dames vertes”, popadając w konwencyonalizm powieściowy, mało wyróżniają się z szarego tłumu i dają się przewyższać utworom wielu mniej głośnych autorów.
Ale istnieje szereg dzieł, w których autorka jest przeważnie sama sobą, gdzie mieści swoje ja fizyczne i moralne, swój temperament, zamiłowania predylekcye, dążności, swoją, słowem, naturę i swoją filozofię, zapatrywania na politykę, na prawa ludzi wogóle i prawa kobiety w szczególności. Co do tych ostatnich, jeszcze w r. 1833 wydała znakomitą powieść „Lelia“, którą w tym kierunku nazwalibyśmy programową. Kobieta wyższa, niepospolitego rozumu i serca, pewna swych zasad górujących nad poziomami i nad moralnością zdawkową, wyosobieniu się z pod rygorów społecznych, przyznaje sobie prawo narówni z rodem męzkim, tak co do działań na wszystkich polach, jak i co do zadowoleń wszelakich. Ale nie jest to kobieta z jednej sztuki. Z nieba przyszła, czy z piekła? pytają o niej; albowiem, gdy zstąpi ze swego niebiańskiego rydwanu, wpada niżej poziomu ludzkiego, rządzić pragnie i panować tylko swą przewrotnością. Takie jest o niej zdanie tych, co jej nie rozumieją. Ale ona sama powiada o sobie, iż urodziła się na padole płaczu, i wszyscy nieszczęśliwi, pełzający po ziemi, są jej braćmi. Przeszła przez ogień niedoli, który oczyścił jej duszę i zahartował charakter. Urok jej ciała i potęga duszy, stanowią zachwyt i rozpacz otoczenia.
Po „Korynnie“ pani de Stael, która wreszcie przedstawia się dość jednostronnie, pierwszy to raz ujrzano w literaturze kobietę wysoko ze swą naturą, przymiotami i sceptycyzmem wyskakującą ponad miarę zwykłej, szablonowej bohaterki romansów. Wszystko w tej nadto powieści tchnie bezwzględną arystokracją ducha, zalety równie jak wady, nie tuzinkowego i mieszczańskiego, ale też i postać każda jest raczej uzmysłowionym symbolem jednego z imaginacyjnych widziadeł autorki, odbiciem obrazu tkwiącego w jej duszy, niż charakterem zdjętym z życia realnego.
Ustrój autorki z gruntu, a nadewszystko estetyczny, bezwarunkowa swoboda sądów o zjawiskach świata widomego i nadziemskiego, krytyka cywilizacyi, upostaciowana w zdarzeniach i ludziach ad hoc powołanych, były to czynniki silnie oddziaływające na umysły ogółu, ale też pociągały za sobą zdania najprzeciwniejsze.
Z jednej strony, nowość poglądów, okraszona nieporównanym czarem słowa, brzmienie piękności, rozlegające się po wszystkich stronicach, budziły zapał wśród młodzieży i umysłów żądnych raczej wrażenia wykwintnego, niż skłonnych do krytycznego przyjmowania rzeczy. Z drugiej strony, sfery zachowawcze pałały niechęcią i złością na autorkę za jej mędrkowania w zakresie teozoficznym za demaskowanie obłud teokratycznych, a już nie było dość słów oburzenia na uporczywie stawianą tezę wolnej miłości, podnoszonej do godności zasady, uwielbianej w jej przedstawicielkach (Lucrezia Floriani); a potępienie to tem dosadniejsze przybierało rozmiary, im w barwniejszych i wdzięczniejszych kształtach pojawiały się świetne paradoksy autorki.
Co prawda, dużo ona pod względem filozofii praktycznej i zasad politycznych przyjęła z grasującego za jej czasów karbonaryzmu, i pod tym względem ręka w rękę idzie ona z Mazzinim. Wszędzie, gdzie tylko treść jest potemu, przejawia się u niej zasada emancypacyi zarówno politycznej, jak socyalnej: tylko karbonaryzm ten w jej nawskroś estetycznym umyśle z surowej doktryny przerabia się na poezyę i nieraz bucha taką gloryą barw życiowych, że niktby go w tem przeobrażeniu nie poznał, ani go się domyślił (Piccinino). Pomimo też gorliwych krakań ze strony ajentów despotyzmu i biurokracyi, żyjącej duchem Meternichowskim, dzieła George-Sanda do tego odnoszące się zakresu, są, rzec można, najbardziej przez autorkę wykochane i nie przestaną chlubnie świadczyć tak o jej charakterze, jak i o talencie.
Nie możemy tego samego powiedzieć o jej utworach socyalnych, a zwłaszcza o propagandzie wolnej miłości. Dotknięta w tem uczuciu boleśnie (v. Histoire de ma vie), rankor osobisty podniosła do zasady i starała się ją uogólnić. Lelia, to ona, Lukrecja Floriani, to ona: przykładem sprawdzała zasadę. Po jednym kochanku (Musset) wzięła drugiego (Chopin), a ilu ich były w tej przerwie! Niewstydziła się życia na wiarę, przeciwnie, uważała to za rzecz w porządku. Do sióstr naszego muzyka pisywała o swem z nim pożyciu, jakby nigdy nic; miała odwagę swych zasad. Ale jakie były na ogół skutki tej odwagi, płynącej i z pism i z przykładu, nie potrzebujemy wątpić. Po całym świecie kobiecym gruchnęło hasło: Emancypacya, a doszło ono i do nas, lubo, co prawda, tu ograniczyło się tylko na rozmiarach śmiesznych.
Nie wszystko jednak, powiedzmy prawdę, zasługiwało w tej emancypacyi na potępienie. Emancypacya nie oznaczała bynajmniej wyuzdania, ale tylko to, co później miał tak zwycięzko zdeterminować Darwin: dobór naturalny. Do jej warunków należało wydobycie się z pod przewagi mężczyzny, ale podstawę też procesu stanowiło wyrobienie się indywidualne, oparte na szczerości i prawdzie, bez żadnych osłon fałszywego wstydu, bez tej przewrotności, którą George Sand stale upatruje w kobiecie nietylko jako przyrodzoną właściwość płci, ale jako skutek fałszywej edukacyi, naturze przyswojonej.
Nie można zaprzeczyć, ażeby pod tym względem wpływ wielkiej autorki francuskiej nie przeniknął częściowo i do literatury naszej, trzeba go tylko dobrze poszukać. Odruchowe niejako świadectwo tego daje np. w swych „Ramotkach* humorysta nasz, Aug. Wilkoński, który prąd ten niejednokrotnie wyśmiewa. Tylko, że literatura nasza zanadto trzymała się zawsze gruntu tradycyonalnego, ażeby mogła rzucić się naoślep śladem autorki tak radykalnej, jak George Sand. Wilkoński ośmieszał instynktowo coś, ale sam nie wiedział co, tak jak ośmieszał filozofię Trentowskiego, układając dowolną mozaikę z wyrazów. Ale literatura nasza upatrzyła rzeczywiście to, co było wzniosłego i postępowego u George-Sanda w sprawie kobiecej: nie emancypantki też powstały pod jej hasłem w naszej literaturze, ale Entuzyastki, i dlatego to powieść naszej niedocenionej, dziś już poniekąd ze szkodą dla umysłów zaniedbanej autorki p. t. „Poganka”, nieskończenie wyżej stoi od wszystkich kreacyj George-Sanda.
Powieść, którą tu podajemy, należy właśnie do tego wątku idealistycznego autorki, który, bogaty w prawdziwe szczegóły zewnętrzne życia pewnej epoki na danym gruncie (a jak tu we Włoszech, pod chwilowem panowaniem francuskiemu, ludzi wytwarza sobie odpowiednio do swych przekonań i pomysłów. Arystokracya ówczesna zwyrodniała, pełna przesądów, obojętna na zniewagę polityczną; nie liczyć na jej najbardziej nawet jednostkowe uczucia i przywiązania: omdleją one albo i obrzydną pod naciciskiem przesądu kastowego. Lud gorący, entuzyastyczny, pełen wiary i bohaterstwa, tu uosobiony w śpiewaku Lelio — czysta inwencya autorki, ale jako idea, ileż podniosła! Nie obeszło się i bez kobiety, praktykującej swobodę miłości, ale pełnej najszlachetniejszych instynktów: to także właściwość autorki. Dostało się tam i obłudzie teokratycznej, ale — dla sumienności — przyznajemy się, iż ta strona powieści została w przekładzie zmodyfikowaną.

Kazimierz Kaszewski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Kaszewski.