Pękły okowy/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Wieczór już zapadł, gdy panna Emma, pod pozorem, że chce odwiedzić kogoś w mieście, wyszła z prowadzącym motocykl porucznikiem na rynek pszczyński, by odprowadzić swego lubego na gościniec, ucałować go jeszcze i, posłyszeć raz jeszcze, że jest narzeczoną.
Miasteczko, pogrążone było w zwykłej swej ciszy i po rynku przechadzała się pustka, słabo oświetlona kilku latarniami i złotemi plamkami, padającemi z okien na stare bruki.
Gdy minęli fasadę kościoła i obaliskowy pomniczek w pośrodku rynku, ujrzeli dwie ciemne figury na ganku niskiego hoteliku. Nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, weszli na chodnik i posuwali się ku tej oberży. U wejścia do niej podnieśli wzrok na owe sylwetki i Wiktor poczuł, że twarz jego pokrywa się śmiertelną bladością, jakby na widok widma.
Obok jakiegoś mieszczanina stał w progu oficer, który wyprostował się i salutował pannę Emmę Schlichtling, a zerknąwszy na jej towarzysza, cofnął się raptem pół kroku i zamienił się w słup.
Panna Schlichtling skłoniła lekko głowę, niekontentna z tego spotkania. Nie odwróciła głowy do swego towarzysza, który automatycznie postępował obok niej w milczeniu, zbierając myśli, co rozbiegły się niby gołębie na widok jastrzębia.
— Znasz tego faceta? — mruknął wreszcie.
— Znam. Z Opola. Syn Regierungsrata, Hans Gronosky. Zarozumiała sztuka.
— Co on tu robi?
— Nie wiem. Nie widziałam go dotąd w Pszczynie. Ty go znasz?
On zawahał się z odpowiedzią. Młoda, przytulna ta kobieta bliższą była mu teraz i droższą niż kiedykolwiek, była jego narzeczoną, jak mówiło mu serce, więc opisał jej scenę u słupów granicznych, jaką miał z tym zuchwalcem, co poważył się atakować wojsko polskie na polskiej ziemi. Akcenty wściekłości brzmiały w jego głosie.
— Nie wiedziałam, że z ciebie taki zażarty Polak... — wyszeptała panna Emma i przeraziła się. — Musisz stąd uciekać co tchu! Jeśli cię poznał, każe cię aresztować. Siadaj na motocykl i pędź!
Nie zrywał się do ucieczki, aczkolwiek już w pierwszej chwili instynkt mu powiedział, w jakiem niebezpieczeństwie był w Pszczynie.
Stali w nieprzeniknionych ciemnościach, padających od konarów ogromnych drzew.
— Czy on wie, że rodzice twoi mieszkają w Mysłowicach? — pytała nerwowo zalękniona panna.
— Nie!
— Ale dowie się. Kuhnów zna tu wiele osób. A gdyby mnie mieli indagować o ciebie, cóż odpowiem?... Musiałabym wyznać, że pochodzisz z Mysłowic. Więc musisz uciekać wprost za granicę. Niema chwili do stracenia. I ja muszę wracać. Nie mogę zapuszczać się dalej i potem sama wracać szosą. Wstąpię na moment do pani pastorowej. A ty uciekaj!
Wiktor trwał w niemem skupieniu.
[1]skręciłbym kark temu... Jestem mu to winien... — wycedził z cicha przez zęby.
To w pierwszej chwili zaimponowało kobiecie. Przysunęła się do niego w odruchu miłosnym. Lecz trwoga wzięła górę.
— Tu nie możesz wszczynać żadnych awantur ze względu na mnie... Gdyby wyszło na jaw, że przyjmowałam w zamku Polaka... Uciekaj! Do widzenia!
Podała mu usta szybko, w roztargnieniu, a gdy przycisnął ją do siebie czule, wyzwoliła się z jego objęć, nawołując go do ucieczki.
Jakby ociągając się, Wiktor wsiadł na motocykl, rzucił swej lubej krótkie: do widzenia! i ruszył, czując, że w to pożegnanie ich wkradł się dreszcz lodowaty.
Panna Schlichtling puściła się niemal biegiem w cichą, krótką uliczkę w kierunku siedziby pastora. Targała nią ciekawość, więc przechodząc bokiem rynku, zatrzymała się i cisnęła spojrzenie w stronę oberży.
U wyjścia z niej czerniła się grupa mężczyzn a w niej kilka umundurowanych figur. Odbywały się tam jakieś konszachty, motor zadudnił na chwilę i umilkł. Parma Emma wywnioskowała, że przygotowywano pościg.
W istocie nie upłynęło dziesięciu minut a motory poczęły warczeć i ruszył motocykl jeden, potem drugi i trzeci w ślad za polskim porucznikiem.
Był on już daleko. Pędził, jakby chcąc dogonić zmarnowane minuty, aż wreszcie zatrzymał się przed przydrożną gospodą Lisa, której oświetlone okna, ciekawie wyzierające w ciemnicę, zapraszały gościnnie podróżnych do wnętrza.
Snać z planem gotowym w głowie Wiktor odprowadził motocykl po za gospodę i umieścił go w szopie, przez różne wehikuły zajętej. Następnie kazał dziewczynie kuchennej wywołać pana Lisa z izby karczemnej, pociągnął go na podwórze ciemne i martwe i jął mu szeptać na ucho.
Jeśli Wiktor poznał Gronosky’ego, trzeba było przypuszczać, że i Gronosky go poznał a, poznawszy, zapłonął żądzą pochwycenia ptaszka, z którego strony, mając za sobą policję a nawet żołnierzy Pszczyńskiego Grenzschutzu, nie potrzebował obawiać się niczego.
Nastręczyła się dla Niemca świetna okazja do ukarania dumnego Polaka, który cisnął mu w twarz pęk impertynencji, ukarania grasującego na ziemi śląskiej oficera polskiego obelgą, pięścią i długiem więzieniem. Zaskarbiłby sobie tem Gronosky uznanie przełożonych, dostarczył czołowym czynnikom materjału do sfabrykowania zarzutów przeciwko wojsku gen. Hallera oraz zdobył markę brawurowego wojaka. A przy tem pozbyłby się przeciwnika, któremu śniło się zapewne o pojedynkowej z nim rozprawie. To szczególną musiało być ostrogą do rozegrania z porucznikiem Kuną partji, w której miał wszystkie atuty w ręku.
Ale czy ów Polak nie drapnął przez bory i lasy, nie przepadł w kniei?
Prysnęły przed gospodą trzy motocykle w krótkich odstępach czasu, potem śmignął w szalonym rozpędzie samochód, długi i szybki, gdy czterech ludzi, w czerń szopy zaszytych, rozmawiało poufnie przy mdłem świetle latarni podwórzowej.
Jeden z nich wszedł wkrótce do dość rojnej traktjerni i usiadł przy stoliku, przy którym, rzucając ze skórzanego kubka kości, pili piwo i wódkę dwaj sklepikarze podmiejscy i policjant z Tychów. Wkupiwszy się w kółko znajomych kolejką, przybysz szepnął na ucho policjanta po niemiecku:
— Muszę panu coś powiedzieć...
Niebawem zbliżyli się obadwaj do szynkfasu a potem wyszli przed dom, gdzie stojąc przy trakcie, wszczęli długą rozmowę, przyczem znajomy Lisa wskazywał policjantowi w oddal, na pola.
Nazywał się on Anton Nawoj i mógł był uchodzić za tajemniczą figurę. Opowiadano, że był swego czasu sztygarem, że piastował godność pisarka przy magistracie jakiegoś miasteczka śląskiego, że był pomocnikiem handlowym i spędził pewien czas w Ameryce. Jedno Lis wiedział o nim z pewnością, a mianowicie, że brał udział w powstaniu i w Paprocanach zdobywał bohatersko armaty pruskie.
Fizjognomja jego zaciekawiła Wiktora niezmiernie; miał on bowiem bardzo regularne rysy twarzy, lica pociągłe, brwi czarne, krzaczaste, pod któremi paliły się inteligentne, kasztanowe oczy. Na ciemnym, rozczochranym [...][2] znaczyły się srebrne nici. Aczkolwiek odziany porządnie, niezłe robił wrażenie, był to w gruncie rzeczy „chachar“ a na razie pracownik krawiecki w Tychach.
W czasie, gdy wykładał coś policjantowi, Maks Lis wygniatał swe krzesło dębowe przy szynkfasie a Wiktor Kuna z młodym powstańcem, Gniwką, gawędził pocichu w czeluściach szopy.
Ciszę nocną przerwał tętent motocyklu, zmierzającego w wolnem tempie ku Pszczynie. Zatrzymali go na drodze Nawoj i policjant i okazało się, że siedział na nim żandarm z Pszczyny.
On pierwszy powracał z bezowocnego pościgu za oficerem polskim i przed gospodą posłyszał, że przed mniej więcej godziną Nawoj zauważył pędzącego jakby na złamanie karku cyklistę, który nagle zeskoczył na ziemię u pobliskiego zbiegu rozstajnych dróg i po chwili wahania puścił się szybko ścieżyną, biegnącą po przez pagórek nagi do niedalekiego jaru, utajonego w lasku liściastym.
Ucieszyło to widocznie żandarma. Postanowił poczekać na powrót dwóch innych w pogoń wysłanych żandarmów, oraz na porucznika Gronosky’ego, aby zaraportować mu, co posłyszał o motocykliście, w którym każdy musiał podejrzewać ściganego oficera polskiego.
Noc chłodna, skąpo w gwiazdy przystrojona leżała dookoła. Gospoda pustoszała, wytoczyło się z niej na chwiejnych nogach dwóch robotników, których Lis, tego wieczora zajęty sprawą Kuny, a więc bezwzględny, wyprosił delikatnie za drzwi łokciem. Potem wyniósł żandarmowi na dwór kieliszek gorzałki i zluzował przy jego boku Nawoja, który chyłkiem wślizną się do szopy, rad z tego, że pierwsza ryba pochwyciła przynętę.
Chodziło o to, by całą tę partję, z Gronosky’m na czele nakłonić do wyprawy w jar, gdzie miały ich powitać strzały i granaty ręczne zasadzki. Uplanowano, że po uprzątnięciu pachołków Gronosky’ego Kuna rozprawi się z nim, jak tego zapragnie. Co się tyczy Lisa, lubo za strzelaniną nie przepadał, bolał on, iż skrępowany względami na swoją posesję i przytwierdzony do miejsca, będzie musiał poprzestać na roli widza.
Wszystko szło po myśli Wiktora. Wkrótce dwaj inni żandarmi przyłączyli się do kolegi i, popijając gorzałkę, jaką szafował Lis, czekali na samochód Gronosky’ego, obawiając się, czy nie powrócił do Pszczyny inną drogą.
Obawiał się tego także Nawoj. Lecz pocieszał się.
— Jest między nimi ten wściekły pies, sierżant Krall. Ten jancykryst, co to walił ludzi łańcuchami w skórze, siekał ich po gębie brudnemi miotłami i kopał okutemi butami. On przyniósł dla Grenzschutzu w Radzionkowie grube kable elektryczne do bicia ludzi w więzieniach i kazał im na podwórzu więziennem robić kniebeuge a przytem trzymać nad głową wemborki z wodą i wołać: Nieder mit Polen! Ten Krall walił ludzi w więzieniu co dwie godziny przez całą noc i raz mówił: Den unrasierten Christus kennt ihr schon, wir werden euch aber den rasierten zeigen! (Znacie już niegolonego Chrystusa, my pokażemy wam teraz golonego)... Na, teraz jego ten Chrystus tu przysłał. On stąd nie wyjdzie żyw... Ni jeden nie wyjdzie żyw...
Zatarł kościste łapy. Wiktor, który przyglądał się mu z wzrastającem zaciekawieniem, zauważył, że zdradza pewne wykształcenie a nawet coś jakby wytworniejszy ton w swem wzięciu.
O ile Gniwka był przeciętnym młokosem o rumianej gębie, o tyle Nawoj intrygował go w najwyższym stopniu oryginalnością swej twarzy i osobowości.
— Co pan za jeden? — spytał.
Na to dziwny, cierpki, bolesny uśmiech sfałdował nerwowe jego oblicze. Po chwili milczenia machnął ręką, odetchnął głęboko i rzekł z naciskiem:
— Nazywam się Nawoj... I basta!
Zerknął pytająco w twarz Kuny, któremu wszakże nazwisko to nic nie mówiło.
— Na, może poznamy się bliżej... — dorzucił Nawoj po chwili i podniósł się z ziemi, słomą zasłanej, na której siedzieli.
Miał on i Gniwka pobiedz do miasta po broń i granaty, jakie sam zdobył w Paprocanach, aby uzbroiwszy siebie i towarzysza, udać się z nim wprost do jaru, Kuna zaś miał przekraść się tam okrężną drogą według wskazówek Lisa i połączyć się w lasku z nimi w trójkę, gotową do wielkiej gry. Jeden duch ożywił tych urodzonych powstańców, co nie myśleli o sowitej nagrodzie za „służbę dla Ojczyzny“.
— A niech zgaszom laterne! — rzucił porucznikowi Gniwka i cicho jak mara wysunął się z wozowni w ciemność za Nawojem.
Kuna zgasił stojącą na ziemi latarkę i wyciągnął się jak długi na słomie. Z tego zaszycia miał wyprowadzić go Lis w stosownej chwili.
Pies podwórzowy zaszczekał, zadzwonił łańcuchem na pożegnanie wykradających się zabijaków i zapanowała cisza.
Nastrój wypoczynkowy, senny ogarnął znużonego porucznika. Leżąc z rękoma pod głową, myślał, że ojciec jego nie mylił się, sądząc, iż lubi on robić to, czego nikt nie oczekuje. Ale, jakżeż mogło być inaczej, jeżeli djabelnej doznawał przyjemności na samą myśl, że zgotuje bezczelnemu oficerowi szwabskiemu niespodziankę, już nietylko pierońską, ale szatańską. Pokaże mu, że wygrał z nim grę, nie mając w ręku atutu, i przekona go, że dla chwackiego wojaka polskiego niema niebezpieczeństwa. Za obelgę świętej ziemi polskiej wyrodny ten Ślązak będzie gryzł trawę jak ostatni halunka.[3]
„Zarozumiała sztuka“, orzekła o nim Emma.
Zaledwie myśl dotknęła skrzydłem tej uwodnej kobiety, wizja jej spłynęła nań jak kaskada kwiatowa. Ozwały się we krwi echa, omotała go miłość. Popadając w senne marzenie, idealizował ją, stroił w wonne kwiaty złudzeń i niósł na słonecznych smugach pragnień w przyszłość, przez życie jako swoją jedyną kobietę, skojarzoną z nim duchowo, spolszczoną, kochającą i kochaną.
Stapiało się to wszystko w popielaty obłok snu.
Lis nie przychodził po niego!
Porucznik żachnął się, lecz zmęczony, senny i błogo ukołysany rad był, że nikt nie spędza go ze słomy, nie wyrywa z topieli niepamięci. Usnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł brak fragmentu tekstu (błąd druku)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w wydruku; nie widać brakującego słowa.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej błąd w druku, a prawidłowym słowem winno być hulaka.