Pamiętnik dr S. Giebockiego/Lekarz domowy i jego pacjenci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lekarz domowy i jego pacjenci.

W lecznictwie społecznym najważniejszym jest czynnik, spełniający bezpośrednie funkcje lecznicze tzn. czynnik lekarski.
Od doboru lekarzy w Ubezpieczalniach zależy zarówno sprawne funkcjonowanie aparatu leczniczego, umiejętna gospodarka funduszami Ubezpieczalni i zadowolenie ubezpieczonych.
Przed kilkunastu laty byłem obecny na zebraniu robotniczym w większej fabryce. Na zebraniu tym słusznie zauważył jeden z mówców — rozsądny robotnik, iż weszło u nas w zwyczaj, by wszyscy użalali się na Ubezpieczalnie — narzekają pracodawcy, iż płacą zbyt wysokie składki, narzekają ubezpieczeni, że nie otrzymują odpowiednich świadczeń i narzekają w końcu lekarze (którzy zresztą w owym czasie otrzymywali w Kasach Chorych ministerialne pobory). To ogólne narzekanie — to wynik również działalności odłamu prasy brukowej, która bezkarnie używała sobie na Kasach Chorych, wyolbrzymiając każdą urojoną często krzywdę ubezpieczonego do rozmiarów skandalu.
Zmienić to nieprzychylnie nastawienie ogółu do lecznictwa ubezpieczonego może tylko odpowiednio dobrany i sprawnie działający zespół lekarzy Ubezpieczalni.
Dziś, gdy lekarz Ubezpieczalni jest prawnie i faktycznie urzędnikiem — musi lekarz przyswoić sobie te dodatnie cechy urzędnika, które czynić go mogą popularnym wśród zainteresowanych, którzy się z nim stykają.
Jeśli rozmawiam z członkami Ubezpieczalni Społecznych z większych miast, stale słyszy się jedną i tą samą skargę na lekarzy — mianowicie lekarze odnoszą się do chorych szorstko, urzędowo i nieprzychylnie.
Czytałem opisy stosunków amerykańskich — najwięcej przemówił mi do przekonania opis tzw. „serwice“ amerykańskiego. Co to jest ten „serwice“? Jest to zasada sumiennej i często aż przesadnie ugrzecznionej obsługi klienta w każdej dziedzinie życia.
Czy to chodzi o kupno samochodu i następowe użytkowanie tegoż, czy też zasięgnięcie informacji w biurze podróży — wszędzie uważa się za rzecz najzupełniej naturalną, aby klienta obsłużyć w ten sposób, by ten był pod każdym względem zadowolony, a gdy w przyszłości będzie chciał kupić nowy samochód czy kupić bilet kolejowy — uda się do tegoż samego przedsiębiorstwa, gdzie uprzednio został tak grzecznie i sumiennie obsłużony. Stąd w warunkach amerykańskich nikogo nie dziwi niezrozumiała może dla nas często zasada, iż „klient ma zawsze rację“, lub też „Nasz klient jest naszym panem i pracodawcą“.
Co prawda istnieje i u nas rodzinne przysłowie, że tabakiera istnieje dla nosa, a nie nos dla tabakiery, lecz wystarczy wejść w charakterze klienta do większości urzędów, a często nawet i do prywatnych przedsiębiorstw, by przekonać się, że uważa się u nas, że właśnie nos istnieję dla tabakiery i urzędnicy nie są postawieni dla obsługi klientów, lecz klienci istnieją na przekorę i dla utrapienia urzędników.
Analogiczne nastawienie istnieje i u niektórych niestety lekarzy.
W każdym zawodzie należy stosować w pewnych przypadkach metody kupieckie, tak też i w zawodzie lekarskim — pacjent powinien być przez lekarza obsłużony tak, by następnym razem chętnie wchodził do gabinetu swego lekarza domowego.
Osiągnąć to można przede wszystkim przez uprzejme traktowanie chorego.
Człowiek chory jest zawsze specjalnie wrażliwy i często niechętne spojrzenie, lub szorstki ton, który nie sprawia wrażenia na człowieku zdrowym, odbija się boleśnie w psychice chorego.
Lekarz jednocześnie winien być człowiekiem niesłychanie taktownym, wszak często nie można spełnić wszelkich życzeń pacjentów, a wówczas należy umieć uczynić dla pacjenta odmowę spełnienia życzeń niezbyt przykrą i dotkliwą.
A życzenia pacjentów są wszak różnorakie — wiele nie nadaje się zupełnie do spełnienia. Pomijam już tak bezsensowne życzenia z jakimi się spotykałem, kiedy to robotnicy sezonowi z pobliskiego majątku przysłali mi raz litanię nazwisk z opisanymi życzeniami, a więc: Nowak chce maści na piegi, Stolarski — kropli żołądkowych, a Kaczmarek wody kulojśkiej. Było to w okresie Kasy Chorych, więc wówczas pracodawcy rolni nie tylko że tolerowali podobne sprawy, lecz często wprost pracowników do nich namawiali, tłumacząc im, że w ten sposób mogą wyciągnąć z Kasy Chorych przynajmniej część wpłaconych składek.
Ale zdarzają się i inne życzenia. Tak więc obecnie, przy systemie lekarza domowego, często zdarza się, iż pacjenci z każdą najdrobniejsza dolegliwością, życzą sobie, by przekazywać ich do prześwietlenia, specjalisty itd.
Jeśli życzenie takie jest usprawiedliwione — to wszystko w porządku i nie stawia się żadnych przeszkód ubezpieczonym w uzyskiwaniu tych świadczeń.
Często jednak życzenia te są najzupełniej absurdalne. Tak np. kobieta z cierpieniem wątroby uprze się, że powinna być przekazana do prześwietlenia. Tymczasem jest rzeczą zbędną w szeregu schorzeń wątroby prześwietlać ten narząd.
Gdyby natomiast chorą taką krótko ofuknąć i wprost odmówić jej prześwietlania — bez wytłumaczenia jej powodów takiej odmowy — to pacjentka będzie uważała się za pokrzywdzona przez lekarza i Ubezpieczalnię i powiększy liczbę malkontentów ubezpieczalnianych. Jedną z najważniejszych zalet lekarza musi być cierpliwość. Nie ulega wątpliwości, iż chorzy bardzo często nadużywają czasu swego lekarza i bez potrzeby zanudzają go w niemożliwy nieraz sposób. Tak np. jednak z pacjentek, starsza już kobieta, uważała, iż przy każdej poradzie musi mi od początku opowiedzieć najpierw o swych córkach, które miały w ostatnich czasach wiele smutnych przejść.
Należy jednak zaznaczyć, że tacy gadatliwi chorzy są na ogół wyjątkiem i przynajmniej w mojej praktyce większość chorych lojalnie umie uszanować czas lekarza.
Jeśli chodzi o lecznictwo ubezpieczeniowe, to muszę powiedzieć, iż posiada ono w swym założeniu kardynalny błąd, przynajmniej z lekarskiego punktu widzenia. Błędem tym jest fakt, iż chory względnie jego rodzina nie ponoszą żadnych ciężarów w nadmiernym wyzyskiwaniu świadczeń. Wprowadzone przed kilku laty 20-groszowe dopłaty do wszystkich porad i wizyt — wprowadzają utrudnienia dla prawdziwie chorych i niezamożnych, lecz bynajmniej nie odstraszają dość pokaźnej ilości wyzyskiwaczy. Poza tym ci właśnie wyzyskiwacze tłumaczą sobie, iż jeśli już dopłacają te 20 groszy, to zato nie potrzebują do lekarza chodzić, lecz mogą sobie lekarza dowolnie wzywać do mieszkania. Ma się rozumieć takie postępowanie niezwykle utrudnia lekarzowi wypełnianie jego ciężkich obowiązków.
Zgłasza się do mnie zamieszkała na przedmieściu kobieta z niemowlęciem, u którego stwierdzam w ustach pleśniawkę. Na to cierpienie zaleca się wycierać chore miejsca w ustach dziecku rozczynem boraksu — co też poleciłem. Około jedenastej wieczorem nagle odzywa się dzwonek. Co się okazuje? Zgłasza się ojciec dziecka z żądaniem, bym szedł do nich, aby dziecku wytrzeć w ustach zapisanym boraksem: „Na co ja kasę chorych płacę? Dziecko krzyczy nie pozwala sobie ust wycierać, więc ja nie potrzebuję się tym paprać, niech to robi lekarz!“ — oświadcza mi stanowczym tonem ojciec dziecka. Wobec takiego nastawienia — przyznałem ojcu dziecka rację (w myśl zasady, że klient zawsze ma rację), zgodziłem się dwa razy dziennie pędzlować chore miejsca rozczynem boraksu, ale u mnie w gabinecie, gdyż jako bym w ciemnym mieszkaniu dziecka nie miał dobrego oświetlenia i dlatego poleciłem dwa razy dziennie dziecko sobie przynosić. Wobec tego uznał energiczny ojciec dziecka, że wygodniej będzie już „paprać się“ z dzieckiem, niż je kawał drogi przynosić i po paru dniach dziecko było zdrowe.
W kilka miesięcy później zgłasza się do mnie pacjentka zamieszkała w odległej o 5 kilometrów wsi i stwierdzam u niej jaglicę. Wobec tego zaleciłem jej dwa razy tygodniowo zgłaszać się u mnie dla pędzlowania powiek. Po kilku dniach przychodzi mąż pacjentki z żądaniem, abym dojeżdżał dwa razy tygodniowo do pacjentki, gdyż „na to lekarz ma samochód, aby jeździł do chorych i łatwiej mu przyjechać do żony, niż żonie przychodzić do lekarza“. Dodam przy tym, że pacjentka ze swą jaglicą nie potrzebowała leżeć w łóżku, a w mieście i tak była kilka razy tygodniowo w kościele, na targu itp. Znów w myśl zasady — że klient ma zawsze rację — i tym razem przyznałem w zasadzie rację mężowi kobiety, ale oświadczyłem mu, że do pędzlowania powiek muszę mieć specjalne urządzenia i światło, gdyż bez tego mógłbym chorej oczy popalić, korzystniejszym więc będzie, aby jego żona jednak przychodziła do mnie, i do tego też później chora się stosowała.
W jednym przypadku nie mogłem powstrzymać się natomiast od zwrócenia uwagi, że „chore“ dziecko powinno być przyprowadzone do mego ambulatorium, odległego o 3 km od miejsca zamieszkania dziecka. Wezwano mnie pewnego razu do 5-cio letniego dziecka chorego na jakieś „krosty“. Ponieważ zdarzały się wówczas przypadki szkarlatyny, więc sądziłem, że „chore“ dziecko ma też może tę chorobę i pojechałem tam bezzwłocznie. Po przybyciu okazuje się, że dziecko w najlepsze lata po podwórzu, a te „krosty“ to pospolity liszajec na nodze — drobne i nieszkodliwe zadrapanie. Na zwróconą ojcu dziecka uwagę, iż to jednak chyba nie wypada wzywać lekarza do latającego po podwórzu dziecka — ten się oburzył, oświadczając tradycyjnie, iż na to kasę płacił, aby nie potrzebować latać z dzieckiem po ambulatoriach.
Przypadków, gdzie wzywano mnie, i to nieraz nocą, do bólów zęba, bólów głowy itd. mógłbym naliczyć mnóstwo. Koledze w okolicy zdarzyło się nawet, iż wezwano go w nocy do ciężko jakoby chorej staruszki. Po przybyciu „chora“ oświadczyła z najniewinniejszą w świecie miną: „Panie doktorze, tok mnie te odciski bolą, że chciałabym coś dostać przeciw odciskom“.
Przy wezwaniu do bolącego zęba lub głowy, stale słyszy się ten argument — „przecież płacę kasę chorych, więc niech doktór do mnie przychodzi, bo „cug“ (przeciąg) może zaszkodzić na bolący ząb“. Tak ostrożni i przewidujący bywają ludzie tylko dopóki są członkami Kasy Chorych i nadużywanie pracy lekarza nic ich nie kosztuje. Ale niech taki ostrożny jegomość się usamodzielni — kupi sobie gospodarstwo, lub otworzy sklepik i za pomoc lekarską będzie musiał płacić, wówczas ta ostrożność od razu gdzieś się podziewa i albo z tak banalnymi chorobami skromnie przychodzi do gabinetu lekarza — ale i to jest wyjątkiem, a przeważnie kupi sobie za 10 groszy popularnego „kogutka“ czy też maści i doskonale obejdzie się bez zasięgania porady lekarskiej, za którą musiałby tym razem zapłacić. Słyszałem kiedyś dowcip o Nowobogackiej, która, chcąc zadokumentować swą wytworność — jeśli ma wbić gwóźdź w ścianę — wzywa do tej funkcji dyplomowanego inżyniera. Takimi ostrożnymi Nowobogackimi i do tego nie potrzebującymi płacić za swą „ostrożność“ bywają liczni członkowie Ubezpieczalni — nadużywający czasu, pracy i sił lekarza domowego przez niepotrzebne wzywanie go do błahych wypadków. Gdy natomiast otrzymanie pomocy lekarskiej związane jest z jak najmniejszą choćby ofiarą ze strony ubezpieczonego — wówczas rezygnuje się z wzywania lekarza do błahostek i jeśli wzywa się już lekarza — to do przypadków istotnie ważnych.
Jak pisałem w początku — w rejonie moim w odległości 5 kilometrów znajduje się duża osada fabryczna, zamieszkała przez kilkadziesiąt rodzin. W początkach mojej praktyki, gdy nie posiadałem jeszcze samochodu — gdy w nocy chciano w osadzie tej otrzymać pomoc lekarską, wówczas udawano się do stangreta fabrycznego, (telefony nocą są bowiem u nas nieczynne), który musiał zaprzęgać konie i wyjeżdżać po mnie. W okresie tym po dwa do trzech razy tygodniowo musiałem w nocy wyjeżdżać do Wapienna (nazwa tej fabryki), by w 95% skonstatować, że osobnika X bolą zęby, dziecko robotnika Y przejadło się, a żona robotnika Z nie miała stolca regularnie. We wszystkich tych banalnych przypadkach wystarczyło, by rodzina „chorych“ dała znać zamieszkałemu o kilka kroków dalej stangretowi, że żąda się lekarza, a w kilkanaście minut już zajeżdżano przed mój dom, budzono mnie w nocy do „ciężko chorych“.
Po kilku miesiącach kupiłem sobie samochód, a wówczas Zarząd fabryki nie potrzebował już więcej przysyłać po mnie koni. W przypadku choroby musiano zatem posyłać po mnie gońca, aby zawiadomił mnie, że ten a ten chory prosi o udzielenie mu pomocy lekarskiej. I z chwilą gdy zamiast dojść parę kroków do stangreta, trzeba było dojechać kilka kilometrów rowerem (tam i spowrotem 20. minut) od razu ustały nocne wyjazdy na Wapienno — zdarzały się może co kilka miesięcy — a od tego czasu jedynie do poważnych zachorzeń.
O ile bowiem poprzednio wystarczało przysłowiowe kiwnięcie palcem, aby potrzebnie czy niepotrzebnie niepokoić lekarza, to później gdy trzeba było poświęcić kilka minut czasu i trochę sił na wezwanie lekarza w przypadkach niepoważnych, wolano z takiego niepotrzebnego zresztą wzywania lekarza zrezygnować.
Tak samo rzecz się miała i w pobliskich majątkach ziemskich. Gdy majątek S. miał wszystkich ludzi zabezpieczonych w Kasie Chorych — byłem wzywany tam dwa lub trzy razy tygodniowo. Znowu w 95% stwierdzić mogłem, iż wzywano mię do banalnych dolegliwości bólu zębów lub mało poważnych przeziębień, gdzie każde dziecko szkolne wie, że starczy w przypadku takim napić się gorącej herbaty i położyć się na pół dnia do łóżka.
Ale minęły piękne dni Aranjuezu i pracownicy rolni zostali wyjęci z obowiązku należenia do Ubezpieczalni.
Aczkolwiek właściciel majątku, kulturalny i troskliwy o swych pracowników, p. Z., nigdy nie stwarzał trudności w uzyskiwaniu pomocy lekarskiej, to jednak ludzie poczęli krępować się, by stale chodzić do dworu i żądać potrzebnie czy niepotrzebnie przyjazdu lekarza i od tego czasu, zamiast dwa lub trzy razy w tygodniu — jestem w tym majątku przeciętnie raz na sześć tygodni (zatem piętnaście razy rzadziej), a mogę uczciwie powiedzieć, iż nikt z pracowników tego majątku nie jest poszkodowany na zdrowiu przez fakt, że nie wzywa się mnie do banalnych dolegliwości.
I dlatego jedynym celowym zarządzeniem władz nadzorczych Ubezpieczalni winno być wprowadzenie większych dopłat za wzywanie lekarza do domu, a ewentualne zniesienie dopłat za porady udzielane w mieszkaniu lekarza czy też w ambulatorium. Wówczas dopiero zaczną się niesumienni wyzyskiwacze zastanawiać, czy warto ponieść, choć drobną ofiarę za ułatwienie sobie uzyskania pomocy lekarskiej kosztem czasu i sił lekarza. W przypadkach poważnych nikomu się o złoty czy dwa nie będzie rozchodzić, a odpadnie na pewno 90% wezwań niepotrzebnych, do niepoważnych dolegliwości.
W pewnym większym mieście jedno ze stowarzyszeń wprowadziło zwyczaj zakupywania dla swych członków przedstawień teatralnych, przy czym bilety zostawały bezpłatnie rozdzielane między członków stowarzyszenia. Po pewnym czasie okazało się, że zaczęto lekceważyć te bezpłatne dobrodziejstwo, zachowywano się w czasie przedstawień niespokojnie, kręcono itd. Wówczas zniesiono zwyczaj bezpłatnego rozdawania biletów, a wprowadzono drobne stosunkowo zresztą dopłaty do biletów. I natychmiast zmienił się stosunek do tych przedstawień, zachowywano się odtąd kulturalnie i nauczono się szanować teatr.
Czy takie niepotrzebne wzywanie lekarzy nie jest właśnie dowodem lekceważenia ich pracy?
Podobnie jak w przypadku opisywanych przedstawień teatralnych, dopiero wprowadzenie dopłat sprowadziło zmianę zapatrywań na stosunek do sztuki, tak też w lecznictwie ubezpieczeniowym — jedynie wprowadzenie większych dopłat za czynności lekarskie połączone choćby tytułem odszkodowania ze zniżeniem składek ubezpieczeniowych, może sprowadzić zmianę w stosunku ubezpieczonych do pracy lekarza Ubezpieczalni.
Ogół ubezpieczonych zacznie cenić i szanować pracę swego lekarza, a przez to — cenić i szanować samą instytucję Ubezpieczeń Społecznych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.