Pamiętnik morski/23 czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Pamiętnik morski
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk S. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Atelier «Mewa»
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


23 czerwca

Usadowił się we mnie tępy leniuch, zanik inicjatywy (naco tu inicjatywa?), myśl oleista, nieużyteczna. Drugi oficer pożyczył mi pudełko z tekturowemi wycinankami, mam z tego ułożyć jakiś obraz. Próbował pan De, ale odszedł zniecierpliwiony i powiedział, że przecież to niemożliwe z paruset sztuk złożyć jakiś obraz. I mnie się też wydaje, że to jest niemożliwe. Zato w karty rżniemy od rana do nocy; ja bardzo przegrywam. Czasem powiemy sobie coś z przekąsem, ale zachowujemy pozory. Łażę po statku w „wolnych“ chwilach, wsadzam głowę w różne otwory, szukam wrażeń. Wymyśliłem wystawanie na samym dziobie okrętu. Siadam okrakiem, trzymając się stalowej liny, i patrzę przed siebie lub wdół, tam gdzie dziób pruje wodę; jest gęsta, na dwa trzy metry przed atakiem spokojna, jakby z rezygnacją przygotowywała się do ciosu, po którym — spieniona — opływa boki okrętu i wówczas mijana, wygląda jak marmur z białemi żyłami. Do marmuru porówna poeta — człek prosty do mydlin. Kiedy znów patrzę przed siebie, doznaję uczucia niesłychanych możliwości, wyimaginowanej, własnej, potęgi! Raz mi się to morze wydaje smutną przestrzenią, kiedyindziej znów — cmentarzyskiem, krańcem niewiadomego!... Różnie mi się wydaje! i znów wracam do kart.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, ukazują się na pokładzie trzy małe kotki. No, przecież to będzie kapitalna rozrywka. O, już się bawią; to rozstrzeliwają się w górę, to znów przyczajone pełzają ku sobie; piorą się po pyszczkach łapkami, i znów psfiut — rozpryskują się w powietrzu. Jeden jest biały w czarne plamki (najinteligentniejszy w podchodach — już zauważyłem!) a dwa czarne w białe plamki. Puszyste, cudne kłębki. Który tylko z marynarzy przechodzi, poświęca im kilka minut: poskrobie palcem lub patykiem. Usadowiły się na brezencie pokrywającym środkowy luk. Mają tam jakby arenę o paru kwadratowych metrach. Dziś święto fińskie, marynarze stoją w kolejce, i steward nalewa im po dużym kieliszku wódki. Obcierają usta rękawem i odchodzą. Nasz obiad też bardziej urozmaicony: łosoś z puszki i pasztet. Pijemy i wódkę fińską; takie same świństwo jak i nasza — na bezdroża sprowadza. Podczas jedzenia myślę o kotach i jednocześnie słucham opowiadania kapitana o jakiemś mordobiciu w Singapore. Przez ścianę, u drugiego oficera w kabinie, gra patefon rzewne szwedzkie melodje. Odmawiam wódki. Zaraz po obiedzie chcę wyjść na pokład, a tu mnie pan De zatrzymuje i namawia do kart.
— Nie, ja do kotów idę — powiadam.
— Do jakich znów kotów? Siadaj pan tu!
— Nawet pan nie wiesz, że koty są, wędzisz się pan w tej kabinie — mówię. — Przewietrz się pan trochę, podrażnij ze zwierzątkami.
Idzie ze mną, zaraz też kombinuje jakiś patyk na sznurku, i zabawialiśmy się z temi kotkami z kilka godzin, aż do zmierzchu. Wieczór się zrobił bezgwiezdny, niebo czarne, daleko widać żółte światełko mijającego nas okrętu. Morze huczy, pod nogami u palaczy zgrzyta szufla z węglem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.