Pan Wołodyjowski/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pan Wołodyjowski
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXXVII.


Oddział Czeremisów, kilkanaście koni liczący, szedł w mili naprzód, by drogę opatrywać i komendantów o przyjeździe pani Wołodyjowskiej uprzedzać, aby kwatery wszędy mieli gotowe. Za owym oddziałem postępowała główna siła Lipków, za nią sanie z Basią i Ewką, drugie z usługą niewieścią i znów pomniejszy oddział, zamykający pochód. Droga była dość ciężka z powodu zasp śnieżnych. Bory sosnowe, nie tracąc na zimę swego iglastego poszycia, mniej przepuszczają śniegów na podłoże, lecz puszcza, ciągnąca się wzdłuż Dniestrowego brzegu, złożona po największej części z dębów i innych drzew liściastych, obnażona teraz ze swego przyrodzonego sklepienia, zasypana była do pół pni. Śnieg zapełnił również co węższe jary; miejscami wznosił się nakształt fal morskich, których spiętrzone czuby zwieszały się tak, jakby miały runąć za chwilę i zlać się z ogólną białą powierzchnią. W czasie przejazdu trudnych jarów i na pochyłościach, Lipkowie podtrzymywali sanie powrozami; tylko na wysokich równinach, na których wiatry wygładziły skorupę śnieżną, jechali szybko, śladem tej karawany, która wraz z Nawiraghiem i dwoma uczonymi Anardratami wyruszyła przedtem z Chreptiowa.
Droga była ciężka, nie tak jednakże, jak czasem bywała w tych puszczańskich, pełnych rozpadlin, rzek i strumieni i jarów, krainach, więc się cieszyli, że nim zapadnie noc głęboka, potrafią zdążyć do przepaścistego jaru, na którego dnie leżał Mohylów. Przytem zanosiło się na długą pogodę. Po rumianej zorzy wstało słońce i wnet w jego promieniach rozbłysły jary, równie i puszcza. Gałęzie drzew zdawały się skrami oblepione; skry lśniły na śniegu, aż oczy bolały od blasków. Z wysokich miejsc przez polany, jakby przez okna puszczy, wzrok leciał aż hen ku Multanom i gubił się na białym i sinawym, a zalanym słońcem widnokręgu.
Powietrze było suche, raźne. W taką pogodę ludzie, zarówno jak i zwierzęta, czują krzepkość i zdrowie; to też konie parskały okrutnie po szeregach, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary, a Lipkowie, choć mróz szczypał ich po nogach, tak, że ustawicznie podkurczali je pod chałaty, śpiewali wesołe pieśni.
Słońce wzeszło wreszcie na sam szczyt niebieskiego namiotu i jęło nieco przygrzewać. Basi i Ewce aż zbyt było ciepło pod skórami w saniach, więc rozluźniwszy wiązania na głowach i odsunąwszy kaptury, ukazały na świat swoje różowe twarze i poczęły się rozglądać, Baśka po okolicy, a Ewka za Azyą, którego przy saniach nie było. Jechał on na przodzie z tym oddziałkiem Czeremisów, który rozpatrywał drogę, a w potrzebie rozgarniał śniegi. Ewka zaczęła się nawet chmurzyć z tego powodu, lecz pani Wołodyjowska, znająca na wylot służbę wojskową, rzekła jej na pociechę:
— Tacy oni wszyscy. Kiedy służba, to służba! Michalisko moje też ani na mnie spojrzy, kiedy funkcya wojskowa przyjdzie. I źle, żeby było inaczej; bo jeśli żołnierza kochać, to dobrego.
— Ale na popasie on będzie z nami? — pytała Ewka.
— Patrz, żebyś go nie miała nadto. Zakonotowałaś, jaki był radosny, gdy wyjeżdżał? Aż od niego łuna biła.
— Widziałam! Bardzo był radosny!
— A co dopiero będzie, gdy pozwoleństwo od pana Nowowiejskiego otrzyma!
— Oj! co mnie jeszcze czeka! Dziej się wola Boża! chociaż serce zamiera we mnie, gdy o ojcu pomyślę. Nuż zakrzyknie, nuż się zatnie i pozwoleństwa odmówi? Będę się miała potem z pyszna, gdy do domu wrócim.
— Wiesz, Ewka, co ja myślę?
— A co?
— Bo to z Azyą niema żartów! Brat twój mógłby się siłą sprzeciwić, ale ojciec twój komendy nie ma. Otóż ja myślę, że jeśli odrazu się zatnie, to cię Azya i tak weźmie.
— Jakże to?
— Ot, poprostu porwie cię. Mówią, że z nim niema żartów… Tuhay-beyowa krew… Weźmiecie ślub u pierwszego księdza po drodze… Gdzieindziej, to trzeba zapowiedzi, metryk, pozwoleństwa, ale tu dzikie strony, tu wszystko trocha po tatarsku…
Rozjaśniła się twarz Ewki.
— Tego się boję! Azya gotów na wszystko, tego się boję! — rzekła.
A Baśka, zwróciwszy głowę, popatrzyła na nią bystrze i nagle wybuchła swym dźwięcznym, dziecinnym śmiechem.
— Tak ty się tego boisz, jako właśnie mysz słoninki! O! znają cię!
Ewka, zarumieniona od chłodnego powietrza, zarumieniła się jeszcze bardziej i odrzekła:
— Przekleństwa ojcowskiego bym się bała, a wiem, że Azya gotów na nic nie zważać!
— Bądź dobrej myśli — rzekła jej na to Basia. — Prócz mnie, masz brata do pomocy. Prawdziwe amory zawsze postawią na swojem. Powiedział mi to pan Zagłoba, wtedy jeszcze, kiedy Michałowi ani się śniło o mnie.
I rozgadawszy się, poczęły na wyścigi mówić, jedna o Azyi, druga o swoim Michale. Tak upłynęło parę godzin, póki karawana nie zatrzymała się na pierwszy krótki popas w Jaryszowie. Z miasteczka, zawsze dość nędznego, została po inkursyi chłopskiej jedna tylko karczma, którą odrestaurowano od czasu, jak często przechody żołnierskie zysk poczęły obiecywać pewny. Basia i Ewka znalazły w niej przejezdnego kupca ormiańskiego, rodem z Mohylowa, który wiózł safiany do Kamieńca.
Azya chciał go wyrzucić na dwór wraz z Wołochami i Tatarami, którzy mu towarzyszyli, lecz niewiasty pozwoliły mu pozostać i tylko sama straż musiała się usunąć. Kupiec, dowiedziawszy się, że podróżna pani jest panią Wołodyjowską, począł bić jej czołem i pod niebiosa męża jej wysławiać, czego słuchała z radością wielką.
Nakoniec poszedł do wijuków i wróciwszy, ofiarował jej czuhub osobliwszych bakalij i małe puzderko, pełne wonnej dryakwi tureckiej, wielce przeciw różnym chorobom pomocnej.
— To ja przez wdzięczność składam — mówił. — Już my tu wcale przedtem z Mohylowa nie śmieli głowy wychylić, tak Azba-bey grasował i tyle zbójów we wszystkich jarach i po tamtej stronie w odojach siedziało, a teraz droga bezpieczna i targ bezpieczny. Teraz my znowu jeździm. Niech Bóg pomnoży dni chreptiowskiego komendanta, a każdy dzień uczyni tak długim, aby wystarczył na drogę z Mohylowa do Kamieńca, a każdą godzinę dnia niech także tak przedłuży, by się dniem wydawała. Nasz komendant, pan pisarz polny, woli w Warszawie siedzieć, a pan komendant chreptiowski sam czuwał i zbójów wymiótł tak, iż teraz milsza im śmierć od Dniestru.
— To pana Rzewuskiego niema w Mohylowie? — pytała Basia.
— On tylko wojska przyprowadził i nie wiem czyli trzy dni sam bawił. Niech wielmożność pozwoli, tu jest suchy winograd w tym czuhubie, a z tego brzegu takowy owoc, którego i w Turcyi niema, jeno z Azyi zdaleka przychodzi, a tam na palmach rośnie… Pana pisarza niema, a teraz i jazdy wcale niema, bo ku Bracławiu wczoraj nagle poszła… I tu są daktyle, aby obu waszym wielmożnościom były na zdrowie… Został tylko pan Gorzeński z piechotą, a jazda wszystka wyszła…
— Dziwno mi to, że jazda wszystka wyszła — rzekła Basia, spoglądając pytającym wzrokiem na Azyę.
— Poszła, by się konie nie odstały — odpowiedział Tuhay-beyowicz — teraz spokojnie.
— W mieście mówili, że Dorosz się ruszył niespodzianie — rzekł kupiec.
Azya roześmiał się:
— A czem będzie konie pasł? śniegiem? — rzekł do Basi.
— Pan Gorzeński najlepiej wam, wielmożnoście, objaśni — dodał kupiec.
— Ja też myślę, że to nic — odrzekła po chwili namysłu Basia — bo żeby co było, toby mój mąż najpierwszy wiedział.
— Nieodmiennie w Chreptiowie najpierw byłaby wiadomość — rzekł Azya — niech się wasza miłość nie boi.
Basia podniosła swą jasną twarz ku Tatarowi i poruszyła nozdrzami.
— Ja się boję! To wyborne! Co waćpanu w głowie? Słyszysz, Ewka, ja mam się bać!
Ewka nie mogła odpowiedzieć, bo będąc z natury dość łakomą i lubiącą nad miarę słodycze, miała usta pełne daktylów, co zresztą nie przeszkadzało jej wpatrywać się chciwie w Azyę, więc dopiero przełknąwszy, dodała:
— Przy takim oficyjerze i ja się nic nie boję!
Poczem spojrzała czule i znacząco w oczy Tuhay-beyowicza, lecz on, od czasu jak mu zaczęła być przeszkodą, miał tylko dla niej tajony wstręt i gniew, więc zachowując nieruchomą postawę, odrzekł ze spuszczonemi oczyma:
— W Raszkowie się pokaże, czylim na ufność zasłużył!
I było w jego głosie coś niemal groźnego. Ale obie niewiasty tak już były przyzwyczajone do tego, że młody Lipek, we wszystkiem, co mówi i czyni, zupełnie odróżnia się od innych, że nie zwróciło to ich uwagi. Zresztą Azya począł zaraz nalegać, by jechano dalej, bo przed Mohylowem były góry strome i do przebycia trudne, które należało przebyć za dnia.
Niebawem ruszono dalej.
Jechali bardzo szybko aż do owych gór. Tam Basia chciała przesiadać się na koń, lecz z namowy Tuhay-beyowicza została dla towarzystwa Ewki w saniach, które wzięto na arkany i z największemi ostrożnościami spuszczano z pochyłości. Azya przez cały ten czas szedł pieszo przy saniach, lecz nie rozmawiał prawie wcale, ni z Basią, ni z Ewką, cały zajęty ich bezpieczeństwem i w ogóle komendą. Słońce zaszło jednakże, nim zdążyli przebyć góry, ale wówczas oddział Czeremisów, idący w przodku, począł rozniecać ognie z suchych gałęzi. Posuwali się tedy wśród czerwonych ogni i stojących przy nich dzikich postaci. Za temi postaciami widać było w mroku nocnym i w półświetle płomienia groźne urwiska o niepewnych, strasznych zarysach. Wszystko to było nowe, ciekawe, wszystko miało pozór jakowejś niebezpiecznej i tajemniczej ekspedycyi, dlatego dusza Basina, była w siódmem niebie, a serce wzbierało wdzięcznością i dla męża, że na wyprawę do nieznanych krain pozwolił, i dla Azyi, że tę wyprawę tak wieść umiał. Teraz dopiero zrozumiała Basia, co to są podchody żołnierskie, o trudnościach, których tyle się nasłuchała od wojskowych, co drogi przepaściste a zawrotne. Ogarnęła ją też szalona wesołość. Byłaby z pewnością przesiadła się na dzianeta, gdyby nie to, że siedząc koło Ewki, mogła z nią rozmawiać i straszyć ją. Więc gdy w zawrocistych wąwozach idące na przedzie oddziały nikły z oczu i poczynały się obwoływać dzikiemi głosami, których przytłumione echo rozbrzmiewało wśród wiszarów, Baśka zwracała się do Ewki i chwytając jej ręce, mówiła:
— Oho! lewensy z odojów, albo orda!
Lecz Ewka, co wspomniała na Azyę, syna Tuhay-beyowego, to uspokajała się natychmiast.
— Jego i lewensy i ordy szanują i boją się go! — odpowiadała.
A później, pochylając się do ucha Basi:
— Choćby do Białogrodu, choćby do Krymu, byle z nim!
Księżyc wypłynął już wysoko na niebo, gdy wyjeżdżali z gór.
Wówczas ujrzeli hen w dole, jakoby na dnie przepaści kupę światełek.
— Mohylów pod nogami — ozwał się jakiś głos za Basią i Ewką.
Obejrzały się; był to Azya, stojący z tyłu sani.
— To tak na dnie jaru ów gród leży? — pytała Basia.
— Tak jest. Góry całkiem go od zimnych podmuchów zasłaniają — mówił, wsunąwszy głowę między ich głowy — niech wasza miłość zauważy, że tu i aura inna; zaraz cieplej i zaciszniej. Wiosna też tu o dziesięć dni wcześniej przychodzi, niż z tamtej strony gór, i drzewa prędzej liści dostają. To szare, co na pochyłościach widać, to winograd, jeno teraz jeszcze pod śniegiem.
Śnieg leżał wszędy, ale istotnie było tu i cieplej i zaciszniej. W miarę, jak spuszczali się zwolna ku dołowi, jedne światła pokazywały się za drugiemi i było ich coraz więcej.
— Zacne jakieś miasto i dosyć ogromne — rzekła Ewka.
— Bo go Tatarzy czasu inkursyi chłopskiej nie spalili, gdyż tu wojska kozackie zimowały, a Lachów tu prawie nigdy nie było.
— Któż tu żywie?
— Żywią Tatarzy, którzy swój minarecik drewniany mają, bo w Rzeczypospolitej wolno każdemu swoją wiarę wyznawać. Żywią Wołosi, Ormianie i Grecy.
— Greków raz w Kamieńcu widziałam — rzekła Basia — bo chociaż daleko oni mieszkają, ale z handlem wszędy trafią.
— Miasto też inaczej, niż wszystkie inne stawiane — rzekł Azya. Siła tu ludu różnego za handlem przychodzi. Ta osada, cośmy ją zdaleka na uboczu widzieli, zowie się Serby.
— Już wjeżdżamy — rzekła Basia.
Jakoż wjeżdżali. Dziwny zapach skór i kwasu uderzył zaraz na wstępie ich nozdrza. Był to zapach safianu, którego wyrobem trudnili się potrochu wszyscy mieszkańcy Mohylowa, a w szczególności Ormianie. Jak zapowiedział Azya, było to miasto zupełnie od innych różne. Domy budowane modą azyatycką, miały okna przysłonione gęstą drewnianą kratą; w wielu brakło zupełnie okien wychodzących na ulicę i tylko z podwórców wzbijał się blask ognisk. Ulice nie były brukowane, choć przecie kamienia w okolicy nie brakło. Gdzieniegdzie wznosiły się budowle dziwnego kształtu, o ścianach kratowych, przezroczystych. Były to suszarnie, w których świeży winograd zmieniał się na rodzynki. Zapach safianu zapełniał całe miasto.
Pan Gorzeński, dowódca piechoty, uprzedzony przez Czeremisów o przybyciu pani komendantowej chreptiowskiej, wyjechał konno na jej spotkanie. Był to człowiek niemłody i zająkliwy, a szepleniący, bo twarz miał z janczarki przestrzeloną, dlatego też, gdy począł, zacinając się co chwila, prawić o gwieździe: „która szła na mohylowskie niebiosy“ — Basia omal nie parsknęła śmiechem. Ale on podejmował ją, jak umiał najgościnniej. W „fortalicyi“ czekała wieczerza i nocleg arcy wygodny, w puchach świeżych i czystych, u najbogatszych Ormian w sekwestr wziętych. Przytem pan Gorzeński jąkał się wprawdzie, ale przed nocą opowiadał przy wieczerzy rzeczy tak ciekawe, że warto ich było posłuchać.
Według niego, jakiś niespokojny wiatr powiał naraz nagle a niespodziewanie od stepów.
Przyszły posłuchy, że potężny czambuł ordy krymskiej, stojącej przy Doroszu, ruszył nagle ku Hajsyniowi i w górę od tego miasta, z czambułem zaś poszło na kilka tysięcy kozackiej hassy. Prócz tego nadesłano ni ztąd ni zowąd wiele innych niepokojących wiadomości, pan Gorzeński nie przywiązywał jednak do nich wielkiej wiary.
— Bo zima jest — mówił — a od czasu, jak Pan Bóg ten oto krąg ziemski ufundował, Tatarzy ruszali się zawsze jeno na wiosnę, gdyż oni taborów nie mają i komunikiem chodzą, przeto spyży dla koni nigdy nie biorą i brać nie mogą. Wiemy to już wszyscy, że wojnę z potencyą turecką mróz jeno na smyczy trzyma i że po pierwszych trawach będziem mieli gości, ale żeby teraz miało co być, nigdy temu nie uwierzę.
Basia czekała cierpliwie i długo, nim pan Gorzeński swoje wypowie, on zaś zacinał się, poruszając co chwila ustami, jak gdyby coś jadł.
— Co wasza mość tedy o owem poruszeniu się ordy ku Hajsyniowi rozumiesz?
— Rozumiem, że tam gdzie stali, musiały konie wszystką trawę z pod śniegu wygrzebać, więc chcą w innem miejscu kosz założyć. Przytem być może, że orda, stojąc w pobliżu Doroszowych, wadzi się z nimi: zawsze tak bywało. Niby to oni sprzymierzeńcy i wspólnie wojują, a niech tylko siehenie obok zatoczą, to się na pastwiskach i na bazarku zaraz biją.
— Pewnie tak jest — rzekł Azya.
— Bo i co jeszcze — mówił dalej pan Gorzeński — te wieści nie szły directe przez zagończyków, ale to chłopi je przywozili, to Tatarzy tutejsi poczynali gadać ni ztąd ni zowąd. Dopieroż trzy dni temu przywiózł pan Jakubowicz ze stepu języków, którzy je potwierdzili i dlatego cała jazda zaraz wyszła.
— To wasza mość tylko z piechotą zostałeś? — pytał Azya.
— Pożal się Boże! Czterdziestu ludzi! Ledwie jest komu fortalicyi ustrzedz i gdyby się ci tylko Tatarzy ruszyli, którzy tu w Mohylowie mieszkają, nie wiem, jakobym się obronił.
— Ale ci się przecie nie ruszą? — spytała Basia.
— Nie ruszą się, bo im nijak. Wielu z nich stale w Rzeczypospolitej zamieszkuje z żonami i dziećmi i ci są nasi, a co jest obcych, to dla handlu tu siedzą, nie dla wojny. To dobry lud.
— Ja waszej mości pięćdziesiąt koni moich Lipków zostawię — rzekł Azya.
— Bóg zapłać! Wielce mi tem waszmość wygodzisz, bo będę miał kogo pod naszą jazdę po wiadomości wysyłać, ale możesz-że zostawić?
— Mogę. Przyjdą do Raszkowa ściahy tych rotmistrzów, którzy swego czasu do sułtana przeszli, a teraz do posłuszeństwa Rzeczypospolitej chcą wrócić. Przyjdzie Kryczyński napewno w trzysta koni, a może i Adurowicz, inni zaś później nadejdą. Nad wszystkimi ja mam z polecenia hetmańskiego objąć komendę i do wiosny cała dywizya się zbierze.
Pan Gorzeński skłonił się Azyi. Znał on go zdawna, ale mniej cenił, jako człowieka niepewnego pochodzenia. Teraz jednak wiedział już, że to jest Tuhay-beyowicz, bo wieść o tem pierwsza karawana przyniosła, ta, w której jechał Nawiragh; więc pan Gorzeński uczcił teraz w młodym Lipku krew wielkiego, choć nieprzyjaznego wojownika, a oprócz tego uczcił w nim i oficera, któremu hetman tak znaczne funkcye powierzał.
Azya zaś wyszedł, aby wydać rozkazy i zawoławszy setnika Dawida, rzekł mu:
— Dawidzie, synu Skanderowy, zostaniesz z pięćdziesięcią koni w Mohylowie i będziesz oczyma patrzył, a uszami słuchał, co się wedle ciebie dzieje. A jakby Mały Sokół jakoweś pisma z Chreptiowa za mną wysłał, to posłańca zatrzymasz, pisma mu odejmiesz i przez swojego człowieka mi je prześlesz. Zostaniesz zaś tu, póki ja rozkazu nie przyślę, byś wracał; wówczas, jeślić posłaniec powie, że jest noc, to cicho wyjdziesz, a jeślić powie, że dzień blisko, to miasto podpalisz, a sam na multański brzeg przejdziesz i pójdziesz, gdzie ci nakażą…
— Rzekłeś panie! — odpowiedział Dawid — oczyma będę patrzył, a uszami słuchał: posłańców od Małego Sokoła zatrzymam i pisma im odjąwszy, tobie je przez naszego człowieka prześlę. Zostanę, póki rozkazu nie odbiorę, a wówczas, jeśli twój posłaniec powie mi, że noc — spokojnie wyjdę; powieli, że dzień blisko, to miasto podpalę, sam na multański brzeg przejdę i pójdę, gdzie mi nakażą.
Nazajutrz, świtaniem karawana, zmniejszona o pięćdziesiąt koni, ruszyła w dalszą drogę. Pan Gorzeński przeprowadzał Basię aż za mohylowski wądół. Tam wyjąkawszy pożegnalną oracyę, wrócił do Mohylowa, oni zaś jechali ku Jampolowi bardzo śpiesznie. Azya wesół był nadzwyczajnie i tak gnał ludzi, że aż to zdziwiło Basię.
— Czemu to waćpanu tak pilno? — spytała.
On zaś odrzekł:
— Każdemu do szczęśliwości pilno, moja zaś rozpocznie się w Raszkowie.
Ewka, biorąc te słowa do siebie, uśmiechnęła się czule i zebrawszy odwagę, odrzekła…
— Jeno mój ojciec…
— Pan Nowowiejski w niczem mi nie przeszkodzi — odrzekł Tatar.
I ponura błyskawica przeleciała mu przez twarz.
W Jampolu nie zastano prawie wcale wojska — piechoty tam nie było nigdy, a jazda wyszła wszystka, ledwie kilkunastu ludzi zostało w zameczku, raczej w jego ruinach… Nocleg był przygotowany, ale Basia źle spała, bo ją te wieści poczęły niepokoić. Zwłaszcza rozmyślała o tem, jak niespokojny będzie mały rycerz, jeżeli się okaże, że czambuł Doroszenkowy ruszył istotnie; krzepiła się tylko myślą, że to może nieprawda. Przychodziło jej do głowy, czyby, wziąwszy dla bezpieczeństwa część Azyowych żołnierzy, lepiej nie wrócić — różne jednak nastręczały się przeszkody. Najprzód Azya, mając wzmocnić załogę raszkowską, mógłby niewielką tylko przydać im straż, więc w razie rzeczywistego niebezpieczeństwa straż ta mogła się okazać niedostateczną; powtóre, dwie trzecie drogi były już uczynione, w Raszkowie zaś był znajomy oficer i silna załoga, która wzmocniona oddziałem Tuhay-beyowicza i ściahami owych rotmistrzów, do wcale poważnej mogła urosnąć siły. Biorąc to wszystko na uwagę, postanowiła Basia jechać dalej.
Lecz spać nie mogła. Pierwszy raz w czasie tej drogi chwycił ją taki niepokój, jakby zawisło nad nią nieznane niebezpieczeństwo. Być może, że przyczyniał się także do owych niepokojów nocleg w Jampolu, było to bowiem miejsce straszne i krwawe. Basia znała je z opowiadań męża i pana Zagłoby. Tu, czasów Chmielnicczyzny, stała główna siła podolskich rezunów pod Burłajem; tu sprowadzono jeńców i sprzedawano ich na targi wschodnie lub morzono okrutną śmiercią; tu wreszcie wiosną 1561 roku, podczas tłumnego jarmarku, wpadł pan Stanisław Lanckoroński, wojewoda bracławski, i uczynił rzeź straszną, której pamięć świeża była na całem Podniestrzu.
Więc wszędy, nad całą osadą unosiły się krwawe wspominki, więc tu i owdzie czerniały jeszcze zgliszcza, więc ze ścian pół-zrujnowanego zameczku zdawały się spoglądać białe, twarze porzniętych kozaków i Polaków. Basia była odważna, ale bała się duchów, mówiono zaś, że w Jampolu samym, przy ujściu Szumiłówki i na pobliskich dniestrowych porohach co północ słychać płacz wielki i jęki, woda zaś przy księżycu mieni się na czerwono, jakoby krwią zabarwiona. Myśl o tem przepełniała przykrą trwogą Basine serce. Mimowoli nasłuchiwała, czy w ciszy nocnej nie usłyszy wśród porożanego szumu płaczu i jęków. Słychać było tylko przeciągłe „czuwa-aj“ żołnierzy. Więc przyszła na myśl Basi cicha świetlica chreptiowska, mąż, pan Zagłoba, przyjacielskie twarze pana Nienaszyńca, Muszalskiego, Motowidły, Snitki i innych — i pierwszy raz poczuła, że jest od nich daleko, bardzo daleko, w obcej stronie — i wzięła ją taka tęsknica za Chreptiowem, że jej się płakać chciało.
Zasnęła nad ranem dopiero, ale miała dziwne sny. Burłaj, rezuny, Tatary, krwawe obrazy rzezi, przesuwały się przez jej senną głowę, a w tych obrazach widziała ciągle twarz Azyi, lecz nie był to ten sam Azya, tylko niby kozak, niby dziki Tatar, niby sam Tuhay-bey.
Wstała rano, rada, że się skończyła noc i przykre widziadła. Pozostałą drogę postanowiła odbywać na dzianecie, raz dlatego, żeby ruchu zażyć, powtóre, żeby dać sposobność do swobodnej rozmowy Azyi i Ewce, którzy, ze względu na bliskość Raszkowa, potrzebowali zapewne się naradzić, jakim sposobem oznajmić wszystko staremu panu Nowowiejskiemu i pozwolenie onego uzyskać. Azya, podawszy jej własną ręką strzemię, sam nie siadł jednak do sanek z Ewką, ale zrazu wyjechał na czoło oddziału, potem trzymał się w pobliżu Basi.
Ona zaś, spostrzegłszy natychmiast, że jadą znów w szczuplejszej liczbie, niźli przyjechali do Jampola, zwróciła się do młodego Tatara i rzekła:
— Widzę, żeś waćpan i w Jampolu część swoich ludzi ostawił?
— Pięćdziesiąt koni, tak samo, jak i w Mohylowie — odrzekł Azya.
— Na cóż to?
On uśmiechnął się osobliwie, wargi jego podniosły się tak, jak u złego psa, który pokazuje zęby — i po chwili dopiero odpowiedział:
— Bo chcę te komendy mieć w mojej mocy i drogę powrotną waszej miłości zabezpieczyć.
— Jeśli wojska wrócą ze stepów, to i tak tam siła będzie.
— Wojska tak prędko nie wrócą.
— Zkąd waćpan wiesz?
— Bo się pierwej muszą dobrze upewnić, co się u Dorosza dzieje, a to im ze trzy, albo cztery niedziele zabierze.
— Jeśli tak, toś dobrze uczynił, owych ludzi zostawując.
Jechali czas jakiś w milczeniu. Azya spoglądał co chwila na różową twarz Basi, nawpół zakrytą przez podniesiony kołnierz delijki i kołpaczek, a za każdem spojrzeniem przymykał oczy, jakby chciał lepiej sobie wrazić w pamięć wdzięczny jej wizerunek.
— Waćpan powinieneś się rozmówić z Ewką — rzekła, wszczynając na nowo rozmowę, Basia. — Waćpan zgoła za mało z nią rozmawiasz, aż jej dziwno to bywa. Niedługo przed obliczem pana Nowowiejskiego staniecie… Mnie samą niepokój chwyta… Powinniście się naradzić, jak sobie począć?
— Ja najpierw z waszą miłością chciałbym się rozmówić — odparł dziwnym głosem Azya.
— To czemuż waść nie zaczynasz?…
— Bo czekam na posłańca z Raszkowa… Myślałem, że go już w Jampolu znajdę. Co chwila go wyglądam.
— A co ma posłaniec do rozmowy?
— Myślę, że owo on jedzie! — odrzekł, unikając odpowiedzi, młody Tatar.
I skoczył naprzód, lecz po chwili wrócił:
— Nie! to nie on! — rzekł.
W całej jego postaci, w mowie, w spojrzeniu, w głosie, było coś tak niespokojnego i gorączkowego, że ów niepokój udzielił się Basi. Najmniejsze jednak podejrzenie nie postało dotąd w jej głowie. Niepokój Azyi dał się doskonale wytłómaczyć bliskością Raszkowa i groźnego ojca Ewki, jednakże Basi było czegoś tak ciężko, jakby o jej własne losy chodziło.
Zbliżywszy się do sani, przez kilka godzin jechała w pobliżu Ewki, rozmawiając z nią o Raszkowie, o starym i młodym panu Nowowiejskim, o Zosi Boskiej, wreszcie o okolicy, która stawała się coraz dzikszą i straszniejszą pustynią. Była ona po prawdzie pustynią zaraz za Chreptiowem, ale tam przynajmniej od czasu do czasu podnosił się na widnokręgu słup dymu, oznajmujący jakiś chutor, jakąś osadę ludzką. Tu nie było nigdzie śladów człowieka i gdyby Baśka nie wiedziała, że jedzie do Raszkowa, gdzie żyją ludzie i stoi załoga polska, mogłaby mniemać, że wiodą ją gdzieś w nieznane pustynie, do cudzych ziem, na kraniec świata.
Rozglądając się po okolicy, wstrzymywała mimowoli konia i wkrótce została w tyle za saniami i oddziałem. Azya przyłączył się do niej po chwili, a że okolicę znał dobrze, więc jął jej wskazywać rozmaite miejsca, wymieniając ich nazwy.
Nie trwało to jednak długo, bo ziemia poczęła dymić. Zima nie miała widocznie w tej południowej stronie tej, co w lesistym Chreptiowie, mocy. Leżało wprawdzie nieco śniegu w wądołach, rozpadlinach, na krawędziach skał, a także i na obróconych ku północy upłazach wzgórz, ale wogóle ziemia nie była pokryta i czerniała haszczami lub połyskiwała wilgotną, zwiędłą trawą. Z tych traw podnosił się lekki białawy opar i rozciągał się tuż przy ziemi, czyniąc w dalekościach podobieństwo wielkich wód, wypełniających doliny i szeroko rozlanych po równinach, następnie opar ów podnosił się coraz wyżej ku górze, zakrywając blask słoneczny i zmieniając pogodny dzień na mglisty i posępny.
— Jutro deszcz będzie — rzekł Azya.
— Byle nie dziś. Jak daleko jeszcze do Raszkowa?
Tuhay-beyowicz popatrzył na najbliższą, zaledwie widną już wśród mgły okolicę i odrzekł:
— Ztąd już bliżej do Raszkowa, niż z powrotem do Jampola.
I odetchnął głęboko, jak gdyby wielki ciężar spadł mu z piersi.
W tej chwili tętent konia rozległ się od strony oddziału i jakiś jeździec zamajaczył w tumanie.
— Halim! Poznaję go! — zawołał Azya.
Rzeczywiście był to Halim, który dopadłszy[1] Azyi i Basi zeskoczył z bachmata i począł bić czołem w stronę młodego Tatara.
— Z Raszkowa? — spytał Azya.
— Z Raszkowa, panie mój! — odpowiedział Halim:
— Co tam słychać?
Stary podniósł szpetną, wychudzoną od niesłychanych trudów głowę ku Basi, jakby chciał spytać, czy może przy niej mówić, lecz Tuhay-beyowicz rzekł zaraz:
— Mów śmiele! Wojska wyszły?
— Tak jest, panie. Garść została.
— Kto powiódł?
— Pan Nowowiejski.
— Piotrowicze zaś wyjechali do Krymu?
— Już dawno. Ostały tylko dwie niewiasty i stary pan Nowowiejski z niemi.
— Gdzie Kryczyński?
— Na drugiej stronie rzeki. Czeka!
— Kto z nim jest?
— Jest Adurowicz ze swoim ściahem. Obaj ci głową do strzemienia biją, synu Tuhay-beyowy, i pod rękę twoją się oddają — oni — i wszyscy, którzy jeszcze nie nadążyli.
— Dobrze! — rzekł z ogniem w oczach Azya. — Leć do Kryczyńskiego natychmiast i każ im, by zajmowali Raszków.
— Wola twoja, panie!
Po chwili Halim skoczył na konia i zniknął, jak widmo, w tumanie… Straszny i złowrogi blask bił od twarzy Azyi. Chwila stanowcza, chwila oczekiwana, chwila największego dla niego szczęścia — nadeszła… Serce biło mu jednak tak, że tchu mu brakło… Czas jakiś jechał w milczeniu koło Basi i dopiero, gdy poczuł, że głos go nie zawiedzie, zwrócił ku niej oczy niezgłębione a świetliste i rzekł:
— Teraz mi rozmówić się szczerze z waszą miłością…
— Słucham — odrzekła Basia, patrząc na niego pilnie, jak gdyby chciała czytać w jego zmienionej twarzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak nieznacznej części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania serwisu Wolne Lektury.