Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
Jak Dawid wykładając historyę, wyłożył kurs genealogii.

Chicot podniósł się, ażeby wyprostować nogi. Ze wszystkiego wnosił, że to posiedzenie było ostatnie, że zaś druga wybiła, chciał na resztę nocy uczynić przegotowania.
Lecz z wielkiem swojem zdziwieniem, kiedy w spiżowych drzwiach usłyszał zakręcenie dwukrotne klucza, trzej Lotaryngscy książęta wyszli z zakrystyi, ale tym razem w zwyczajnych sukniach.
Mały mniszek zobaczywszy ich, parsknął tak szczerym i wesołym śmiechem, że Chicot także śmiać się musiał, niewiedząc nawet z czego.
Książę de Mayenne zbliżył się do schodów.
— Nie śmiej się tak głośno, moja siostro — rzekł — zaledwie wyszli, mogą cię usłyszeć.
— Jego siostra!.. — pomyślał Chicot, w nowe przechodząc podziwienie — a to ten mniszek kobieta?..
Wrzeczy samej, mały zakonnik odsłonił kaptur i dozwolił widzieć piękną i dowcipną główkę kobiety, jakiej nawet Leonardo da Vinci nie stworzył.
Czarne oczy, iskrzące złośliwością, gdy rozszerzały soczewkę przybierały surowy i straszny wyraz.
Mała, rumiana twarzyczka, nosek kształtny, zaokrąglona bródka, kończąca doskonały owal twarzy, dwa czarne luki nad oczyma, składały ową piękność.
Była to siostra panów Gwizyuszów, pani de Montpenisier, niebezpieczna syrena, umiejąca pod suknią mnicha ukryć ułomność wyższej jednej łopatki i skrzywienie nogi prawej, na którą lekko utykała.
Dzięki ułomnościom, dusza szatana zamieszkała w tem ciele, któremu Bóg dał twarz anioła.
Chicot poznał ją, albowiem widywał u królowej Ludwiki de Vandemont, jej krewnej, i sądził, że wielka odsłoni mu się tajemnica, tem pewniej, że i trzej bracia pozostali.
— A!... mój bracie kardynale — mówiła księżna w spazmatycznej wesołości — jakiegoż świętego udajesz człowieka. Na chwilę zatrwożyłeś mię, bo myślałam, że wszystko robisz na prawdę; on także pozwolił się namaszczać i koronować. Jak też pod koroną wyglądał!..
— Mniejsza oto — rzekł książę — mamy czegośmy chcieli i Franciszek nie ma się o co teraz troszczyć. Monsoreau widać miał jakiś wtem interes, że tak daleko rzeczy posunął, a my możemy być pewni, że jak La Mola i Coconnasa, nie opuszczą nas w połowie drogi na rusztowanie.
— Ha!... ha!... — rzekł Mayenne — jest w droga, na którą nie łatwo posłać książąt naszej dynastyi i zawsze będzie bliżej z Luwru do Opactwa Ś-tej Genowefy, niż z Ratusza na plac de Grève.
Chicot zrozumiał, że żartowano z księcia Andegaweńskiego, a że go nie bardzo lubił, byłby za to uściskał Gwizyuszów, a może najchętniej panią de Montpensier.
— Powróćmy do rzeczy — mówił kardynał. Wszak wszystko dobrze zamknięte?...
— Ręczę za to — odpowiedziała księżna — zresztą mogę zobaczyć.
— Nie, nie — odrzekł książę — musisz być strudzona biedaczko.
— Bynajmniej jakie to wszystko było zabawne!...
— Mayenne, mówisz, że tu jest?... — zapytał książę.
— Tak.
— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesyonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak sto tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesyonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Cóż to szkodzi, alboż nie do nas należy?...
— Przyprowadź go, Mayenne.
Mayenne skierował się wprost do konfesyonału, zamieszkałego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!.. — rzekł do siebie, usiłując z pod fałdów habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!.. Ponieważ sposobność się nadarza, zabijmy, za nim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy głos księżny się odezwał:
— Nie w tym, nie w tym!.. Mayenne; na lewo dalej.
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesyonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u dyabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesyonału.
— Otóż, panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.
— Wszak wszystko widziałeś i słyszałeś? — zapytał książę Gwizyusz.
— Ani jednego nie straciłem wyrazu i wszystko, Mości książę, będę pamiętał.
— Zatem będziesz mógł donieść o wszystkiem posłowi Grzegorza XIII-go?...
— Najdokładniej.
— Mój brat mi mówił, że podobno cudowne rzeczy uczyniłeś... Opowiadaj, słuchamy.
Kardynał i księżna zbliżył1 się ciekawie.
— Trzej książęta i siostra ich uformowali grupę, oświeconą bladym promieniem lampy.
Mirołaj Dawid stal od nich o trzy kroki.
— Uczyniłem, co przyrzekłem, Mości książę — mówił — to jest, znalazłem środek osadzenia cię na tronie francuskim.
— I oni!... — zawołał Chicot — jak widzę, wszyscy mają ochotę na tron francuski!
Wesołość powróciła Chicotowi, a to z trzech ważnych przyczyn.
Naprzód, umknął wielkiego niebezpieczeństwa, bo go nie poznano; następnie, odkrył zmowę: nakoniec, znalazł środek zgubienia dwóch nienawistnych ludzi: Mayenna i Dawida.
— Drogi, kochany Gorenflot — szepnął — jakąż ci jutro sprawię wieczerzę za habit twój!
— Jeśli przywłaszczenie nadto będzie krzyczące, musimy się wstrzymać od tego środka — mówił Henryk Gwizyusz — niechcę mieć przeciwko sobie wszystkich chrześcijańskich monarchów.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł adwokat, kłaniając się księciu i wiodąc okiem po zgromadzonych.
— Nie tylko w sztuce robienia bronią biegły jestem, jak nieprzyjaciele moi utrzymują, ale nadto znam prawo i teologię; według nich wyprowadziłem genealogię i dowiodłem, że Walezyusze są, boczną linią uzurpatorską.
Ufność, z jaką Mikołaj Dawid wydeklamował ową przemowę, rozjaśniła twarz pani de Montpansier, wznieciła ciekawość w kardynale i księciu de Mayenne, a wygładziła czoło Gwizyusza.
— Trudno — odezwał się — aby dom Lotaryngski, jakkolwiek świetny, mógł przewyższyć w prawach Walezyuszów.
— To jednak dowiedzione, mości książę — rzekł pan Mikołaj, podnosząc habit, aby z pod niego wydostać ogromny zwój pargaminów.
Książę wziął pakiet podany.
— Co to jest?... — zapytał.
— Drzewo genealogiczne domu Lotaryngskiego.
— Którego pniem...
— Jest Karol Wielki, mości książę.
— Karol Wielki!.. — krzyknęli trzej bracia z niedowierzaniem, które przecież miało niejaki wyraz zadowolenia — to niepodobna!.. Pierwszy książę Lotaryngski, był współczesnym Karolą Wielkiego, nazywał się Ranier, i nie był nawet krewnym tego welkiego cesarza.
— Pozwól, Mości książę — rzekł Mikołaj. — Pojmujesz, że nie szukałem takiej kwestyi, aby ją jednem cięciem rozpłatać. To, co ci potrzeba Mości książę, może się wyjaśnić procesem, który zajmie lud i parlament. A więc patrz, mości książę!.. Ranier, pierwszy książę Lotaryngski, współczesny Karola Wielkiego.
— Guilbert jego syn, współczesny Ludwika Debonnaire.
— Henryk, syn Guilberta, współczesny Karola Łysego.
— A... — rzekł książę Gwizyusz.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Bona...
— Tak — rzekł książę — córka Ricina, drugiego syna Raniera.
— Zaślubiona...
— Tak, zaślubiona Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go, króla francuskiego.
— Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go — powtórzył Dawid.
— Teraz uważaj, Mości książę: Brat Lotaryusza był pozbawiony korony, przez Hugo-Kapeta,
— Tak, tak — odezwał się razem książę i kardynał.
— Mów dalej — rzekł Gwizyusz — widać tu jakieś światełko.
— Karol Lotaryngski, był spadkobiercą po swoim bracie Lotaryuszu, po wygaśnięciu jego linii, linia Lotarjngska wygasła, zatem wy tylko jesteście właścicielami korony francuskiej.
— Proszę — pomyślał Chicot — nie wiedziałem, że to taka zjadliwa gadzina.
— Cóż ty na to mój bracie?... — zapytali razem kardynał i książę de Mayenne.
— Mówię — odrzeł Gwizyusz — że we Francyi jest prawo, zwane Salickiem, które niweczy nasze pretensye.
— Tegom się od ciebie, Mości książę, spodziewał — zawołał Dawid z zadowoleniem miłości własnej — ale jakiż pierwszy przykład dało prawo Salickie?...
— Wstąpienie na tron Filipa Walezyusza, z krzywdą Edwarda Angielskiego.
— Kiedy to było?...
Gwizyusz zaczął szukać w pamięci.
— Roku 1328 — rzekł bez wahania kardynał.
— To jest 341 lat po przywołaniu Hugona Kapeta, 240 lat po wygaśnięciu linii Lotaryngskiej. Zatem od lat 240 wasza rodzina miała prawo do korony francuskiej, zanim prawo Salickie ustanowiono. Wszak wszyscy wiedzą, że prawo wstecz nie obowiązuje.
— Zręcznym jesteś parne Mikołaju Dawidzie — rzekł Gwizyusz, spoglądając na adwokata z rodzajem podziwu, pomieszanego ze wzgardą.
— To bardzo dowcipnie, zrobił uwagę kardynał.
— To pięknie — rzekł Mayenne.
— To cudowne — odezwała się księżniczka — otóż jestem z panującej familii, nie pójdę za mąż chyba za cesarza niemieckiego.
— Panie — rzekł cicho Chicot — zawsze cię o jedno prosiłem: „Nec nos inducas in tentationem et libera nos ab avocatibus.”
Książę Gwizyusz sam jeden się zamyślił.
— I mówić, że podobne wybiegi są dla mnie stosowne — rzekł. — Myśleć, że lud nim będzie posłusznym, obejrzy genealogię, i równie jak on będzie chciał w nią wierzyć.
— Masz słuszność Henryku, gdyby szlachetność oblicza tworzyła królów, ty dziesięć koronbyś dźwigał. Lecz ważną jest rzeczą, jak mówi pan Dawid, przeprowadzi proces, który gdy się powiedzie, nasz herb nie zawstydzi, herbów innych tronów.
— A więc ta genealogia jest dobra — rzekł Henryk Gwizyusz wzdychając — oto dwieście talarów, które mój brat de Mayenne dla ciebie panie Dawidzie, zażądał.
— A oto drugie dwieście — dodał kardynał — za nową przysługę, jakiej od ciebie będziemy wymagać.
— Jestem na usługi Waszej eminencji — odrzekł Dawid, iskrzącemi oczyma patrząc na złoto.
— Nie możemy polecić ci, ażebyś sam z tą genealogią udał się do Rzymu po zatwierdzenie, bo nadto jesteś małym, abyś się dostał do Watykanu.
— Niestety!... — mówił Mikołaj Dawid — wielkie mam serce, to prawda, ale niskiego jestem rodu. Gdybym był chociaż szlachcicem!
— Ciszejbyś był, rozbójniku — rzekł Chicot.
— Szkoda — mówił kardynał — zatem to poselstwo musimy poruczyć Piotrowi de Gondy.
— Pozwól bracie — odezwała się księżna — Gondy mają dowcip, to pewna, ale na ich dumę tylko liczyć można, którą nasycić może zarówno Henryk, jak Gwizyusz.
— Ludwiku, nasza siostra ma słuszność, zabrał głos książę Mayenne; możemy zaufać Piotrów: Gondy, równie jak Dawidowi, który nam jest przychylny i z którym w razie zdrady możemy sobie poradzić.
Ta szczerość rzucona w twarz adwokatowi, szczególny wpływ na nim wywarła, bo z przestrachu konwulsyjnie śmiać się zaczął.
— Mój brat Karol żartuje — rzekł Henryk Gwizyusz do bledniejącego adwokata — o twojej zaś wierności nikt z nas nic powątpiewa, nic w jednej sprawie dałeś już tego dowody.
— A osobliwie w mojej — pomyślał Chicot pokazując pięści nieprzyjaciołom.
— Bądź spokojny Karolu i ty Katarzyno, naprzód pomyślałem o wszystkiem. Piotr de Gondy zawiezie genealogię do Rzymu, ale pomieszaną z innymi papierami tak, że nie będzie wiedział co wiezie. Papież zatwierdzi albo odrzuci, a Gondy o niczem wiedzieć nie będzie i powróci do Francyi przywożąc ją potwierdzoną, lub odrzuconą. Ty Mikołaju Dawidzie, jednocześnie z nim wyjedziesz i będziesz go czekał w Chalons, Lyonie, albo Avignionie, stosownie, jak cię zawiadomimy. Tak więc, ty tylko będziesz wiedział o naszych zamiarach i ty sam możesz się szczycić naszem zaufaniem.
Dawid skłonił się.
— Ale pod jakiemi warunkami, to wiesz kochanku — pomruknął Chicot — bądź spokojny, przysięgam ci na zwłoki świętej Genowefy, pomiedzy dwoma stoisz szubienicami, z tych zaś najpewniejsza ta, którą ja tobie gotuję.
Trzej bracia podali sobie ręce i uścisnęli siostrę, która im przyniosła habity, pozostawione w zakrystyi; następnie, pomógłszy im przywdziać tajemnicze stroje, zapuściła kaptur na oczy i poszła przed nimi aż do drzwi, gdzie czekał furtyan.
Dawid szedł na ostatku, potrząsając pieniędzmi.
Furtyan zatrzasnął rygle i powróciwszy do świątyni, zgasił jedyną w chórze lampę: kościół zaległa ciemność, która strachem przejęła Chicota.
Łoskot sandałów oddalającego się mnicha, cichł powoli, w ostatku skonał.
Pięć minut, zdające się wiekiem Chicotowi, minęły spokojnie.
— Dobrze — myślał gaskończyk — teraz zapewne wszystko skończone; trzy akty odegrano i aktorzy się rozeszli... Dosyć komedyi, jak na dzisiaj.
I Chicot, który myślał noc przepędzić w kościele, dopóki widział poruszające się groby, teraz lekko otworzył drzwiczki od konfesyonału i wysunął trwożliwie nogę.
Patrząc po wszystkich stronach kościoła, widział gdzieś drabinę przeznaczoną do czyszczenia okien. Po ciemku, poszedł do owego kąta, namacał ją i przystawił do jednego z okien.
Przy świetle księżyca poznał, że okno wychodziło na cmentarz, zkąd było wyjście na ulicę Bordelle.
Otworzył okno, i usiadłszy na murze, silnie i zręcznie przeciągnął na drugą stronę drabinę.
Zszedłszy z okna ukrył drabinę w żywym płocie cmentarza i przez mur, który nieco naruszył, wybiegł na ulicę.
Tu dopiero całemi odetchnął piersiami.
Poczuwszy świeże powietrze, skierował się ku ulicy Ś-go Jakóba, z kąd przybył pod „Róg obfitości.”
Na mocne i śmiałe kołatanie, sam pan Klaudyusz Bonhommet otworzył.
Był to człowiek wiedzący o tem, że każdą przysługę płacić należy i dlatego nie gniewał się, gdy go w nocy budzono.
Poznał zaraz Chicota, chociaż był przebrany.
— A! to ty panie, witam cię.
Chicot dał mu talara.
— A brat Gorenflot? — zapytał.
Uśmiech rozjaśnił twarz oberżysty, postąpił ku gabinetowi i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Patrzaj pan?
Brat Grorenflot chrapał swobodnie w tem samem miejscu, w którem go Chicot zostawił.
— Mój przyjacielu — pomyślał gaskończyk dziwne rzeczy śnić ci się musiały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.