Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
Jak Chicot zrobiwszy dziurę gwoździem, inną znów zrobił mieczem.

Pan Mikołaj Dawid poznał wroga śmiertelnego i zadrżał pomimowoli.
Gorenflot korzystając z tej sposobności, rzucił się na stronę.
— Pomocy! pomocy! przyjacielu — wołał — chcą mię tu zamordować.
— A!... kochany pan Dawid!.. — rzekł Chicot — to ty?...
— Tak — wyjąkał Dawid — to ja.
— Szczęśliwy jestem z tego spotkania — mówił gaskończyk.
Później zwracając się do mnicha, rzekł:
— Mój Gorenflocie, twoja obecność, jako kapłana, była potrzebną, przed chwilą, gdy ten pan był konającym, lecz teraz, skoro ma się dobrze i niepotrzebuje spowiednika, z kim innym będzie miał do czynienia.
Dawid chciał się roześmiać szyderczo.
— Tak, z kim innym — rzekł Chicot — a ten inny przekona cię, z jakiego rodu pochodzi. Mój Gorenflocie, wyjdź i stań na schodach, aby nikt nie przerwał nam bardzo ważnej rozmowy.
Gorenflot pragnął być jak najdalej od Mikołaja Dawida, dla tego zaczął najpierw iść chyłkiem koło muru, następnie, dostawszy się do drzwi, wyskoczył sto razy lżejszy, niż kiedy wszedł.
Chicot zamknął drzwi i pchnął zasuwkę.
Dawid z początku był nieco strwożony; lecz kiedy odetchnął, kiedy przypomniał swoję zręczność w robieniu bronią, kiedy widział, że jest sam na sam z Chicotem, odzyskał przytomność i skoro wrócił gaskończyk, zastał go opartego o łóżko, z mieczem w ręku i uśmiechem na ustach.
— Ubieraj się pan — rzekł Chicot — daję ci czas na to, bo żadnej nad tobą nie chcę mieć przewagi. Wiem, że się nie lękasz i dobrze bronią robisz, ale to dla mnie wszystko jedno.
Dawid zaczął się śmiać.
— Wyborny żarcik — rzekł.
— Mnie się przynajmniej takim wydaje, bo jest moim, a pan co masz smak wytrawny, później go ocenisz...
— Panie Dawidzie, czegom tu przyszedł szukać? — dodał po chwili.
— Reszty kijów, których ci nie dodałem, kiedyś przez okno wyskoczył.
— Bynajmniej; oddam je temu, kto mi je dać kazał, bądź o to spokojny. Ja przyszedłem tu po genealogię pana Piotra de Gondy, którą ci oddano przed chwilą.
Dawid zbladł.
— Jaką genealogię? — rzekł.
— Panów Gwizyuszów, którzy jak wiesz, w prostej linii pochodzą od Karola Wielkiego.
— A więc jesteś szpiegiem? ja cię tylko trefnisiem być sądziłem.
— Dla twojej przyjemności będę jednym i drugim, bo chcę aby cię powieszono, i abyś się śmiał serdecznie.
— Aby mnie powieszono?
— Wysoko, a krótko. Zapewne nie masz ochoty być ściętym?
— A jak togo dokażesz?
— Bardzo prostym sposobem, prawdę tylko wyśpiewam.
Trzeba ci wiedzieć, kochany panie Dawidzie że byłem na zgromadzeniu w opactwie Ś-tej Genowefy, pomiędzy panami Gwizyuszami i panią do Montpensier.
— Ty?
— Siedziałem sobie w konfesyonale, wprost ciebie; wszak tam źle siedzieć, nieprawdaż? Dla mnie byle tem gorzej, że nie mogąc wyjść, musiałem czekać, aż się wszystko ukończy.
Słyszałem więc mowę pana de Monsoreau, pana la Hurière i pewnego mnicha, którego zapomniałem nazwiska i który zdawał mi się bardzo wymownym.
Widziałem ukoronowanie księcia Andegaweńskiego, które było bardzo zabawne; następnie, słyszałem odczytanie genealogii Gwizyuszów przez pana Mikołaja Dawida. Wszystka było wyborne, tylko brakowało wizy jego świętobliwości.
— A więc znasz genealogię? — zapytał Dawid gryząc usta i zaledwie wstrzymując się od gniewu.
— Znam, nawet znalazłem ją bardzo dowcipną, osobliwie co do prawa salickiego.
Tylko nieszczęście, że dla wielości dowcipu, można być powieszonym; dla tego, mocne się zainteresowałem tak genialnym człowiekiem i mówiłem sobie:
Jakto, mam pozwolić wisieć poczciwemu panu Dawidowi, tak dzielnemu szermierzowi, adwokatowi pierwszej sławy, jednemu z moich najlepszych przyjaciół i to w tym razie, kiedy mu mogę oszczędzić powroza, uszczęśliwić go, chociażby za to, że przez pośrednictwo pleców nauczył mnie czuć mocno?
Wtedy, słysząc, że masz wyjechać, postanowiłem z tobą podróżować, czyli jechać za tobą.
Wyjechałeś przez bramę Bordelle, nieprawdaż?
Czatowałem na ciebie, a ty mnie nie widziałeś, bo się dobrze ukryłem; od tej chwili, jechałem wciąż za tobą, aż oto zjechaliśmy się w Lyonie, mówię zjechaliśmy się, bo w godzinę po tobie stanąłem w tym samym co ty hotelu, a nawet w stancyi nad twoją.
Łatwo teraz pojmiesz, że nie napróżno tyle czyniłem zachodów.
O! bynajmniej.
W podłodze, zrobiłem dziurkę, za pomocą której wszystko widziałem, co chciałem widzieć, a nawet i bawiłem się dobrze.
Zachorowałeś, gospodarz chciał cię wypędzić z mieszkania; nie chciałeś ustąpić, boś tutaj oznaczył miejsce schadzki Piotrowi de Gondy, bałeś się, aby cię nie szukał i abyś nie naraził go na opóźnienie.
Środek ten tylko na pół mię złudził; jednak sądząc, że jako człowiek mogłeś w istocie zachorować, posłałem zakonnika, aby cię skłonił do skruchy wprowadził na drogę cnoty i powinności; ale daremnie, grzesznik zapamiętały, chciałeś zabić kapłana i zapomniałeś o prawdzie owej ewangelicznej: jaką, kto bronią wojuje, od takiej zginie.
Teraz przychodzę do ciebie i mówię: Panie Dawidzie, dawni jesteśmy znajomi, skończmy raz sprawę naszą.
— Jak mamy skończyć?
— Tak, jakby się skończyło, gdybyś chorował, a mój przyjaciel wyspowiadał cię i otrzymał żądane papiery.
Wtedy z serca bym ci przebaczył. Od żyjącego nie więcej wymagam, jak od umarłego i mówię ci: Panie Dawidzie, niepospolitym jesteś człowiekiem, władasz bronią i językiem, umiesz kierować sprawami i wielkie tworzysz plany; szkodaby cię było, żebyś ginął za wcześnie.
A więc panie Dawidzie, przestań knuć spiski, powierz się mnie, zerwij z Gwizyuszami, oddaj papiery, a zgoda ze mną i z królem.
— A gdybym ci ich nie oddał? — zapytał Mikołaj Dawid.
— Skoro nie oddasz, zabiję cię. Wszak to śmieszne panie Dawidzie?
— Prawda — odpowiedział adwokat pieszcząc się z mieczem.
— Lecz skoro oddasz — mówił dalej Chicot — wszystkiego zapomnę; może mi nie wierzysz panie Dawidzie, bo sam złym jesteś człowiekiem i myślisz, że obraza tak siadła na sercu mojem, jak rdza na żelazie.
O! bynajmniej; ja ciebie nienawidzę, to prawda, ale więcej daleko pan a de Mayenne. Daj mi broń przeciwko niemu, a przebaczę ci.
Może chcesz: abym ci jeszcze i to powiedział, chociaż temu nie uwierzysz, bo kochasz tylko samego siebie.
Słuchał więc: ja kocham króla, choć często prawdę mu powiem, bo on dał mi schronienie i chleb, on osłonił przeciwko panu de Mayenne, który w piętnastu rozbójników napad! szlachcica na placu przed Luwrem.
Wiesz o kim mówię, o biednym Saint-Megrin; czy nie byłeś pomiędzy napastnikami? O! nie, niech Henryk III-ci, żyje najdłużej, mimo Gwizyuszów i panów de Mayenne.
Daj mi papiery, a słowo honoru, zamilczy twoje nazwisko i uszczęśliwię cię...
W czasie obszernego przełożenia, które dla rozwinięcia myśli dokonał, Chicot zauważył w Dawidzie cierpliwego i pojętnego słuchacza.
Ni razu nie drgnęła mu powieka, ani jedna myśl dobra nie rozjaśniła posępnej twarzy, ani jedno uderzenie serca nie zachwiało ręki opartej na mieczu.
— Dalej — rzekł Chicot — widzę, że z tobą nadaremna wymowa i że niczemu nie wierzysz; potrzeba mi więc najprzód, ukarać cię za dawne przewinienia, następnie, uwolnić ziemię od potwory, która niczemu nie wierzy i nikomu nie ufa. Niechaj cię powieszą... Żegnam, panie Dawidzie.
Chicot cofnął się ku drzwiom, nie tracąc z oczu adwokata.
Dawid poskoczył ku niemu.
— Czy myślisz, że ci wyjść pozwolę? — zawołał. — O! nie, mój przyjacielu Chicot, kto wie takie tajemnice, powinien umierać. Kto grozi Dawidowi, niech zginie! Kto tak wszedł jak ty, musi umierać.
— Stosownie do moich chęci postępujesz — mówił spokojnie Chicot. — Nie waham się zupełnie. bo pewny jestem, że cię zabiję.
Crilon przed dwoma miesiącami bijąc się ze mną, nauczył mnie pchnięcia, którego wystarczy dla ciebie. Dalej, oddaj papiery — dodał głosem strasznym — albo cię zabiję. Nawet powiem jakim sposobem: oto pchnę cię w to samo miejsce, w które ugodziłeś Gorenflota.
Chicot nie zdołał skończyć tych wyrazów, gdy Dawid z szyderczym śmiechem rzucił się na niego.
Trefniś odparł go mieczem.
Dwaj przeciwnicy prawie jednakowego byli wzrostu; lecz odzież Chicota osłaniała jego chudość, adwokat zaś był widocznie szczupły i wysoki.
Zdawał się jak wąż przedłużać wyciągając rękę i skurczać cofając miecz; lecz jak mu Chicot przepowiedział, z silnym miał do czynienia przeciwnikiem, albowiem Chicot prawie codziennie robiąc bronią, szczególnej nabrał wprawy i Dawid wciąż napotykając żelazo, przekonał się z kim ma do czynienia.
Zrobił krok w tył.
— Aha! — rzekł Chicot — zaczynasz mię rozumieć, nie prawdaż?
— Jeszcze raz ci mówię, oddaj papiery.
Dawid znowu się rzucił na gaskończyka, lecz tym razem walka się przedłużyła, a Chicot wciąż przymierzał nie zadając razów, Spotkanie skończyło się cofnięciem adwokata.
— Ha! — rzekł Chicot — teraz na mnie kolej...
I krok naprzód postąpił.
Kiedy postępował, Mikołaj chciał go wstrzymać.
Chicot skrzyżował miecze, odbił i ugodził w miejsce, które oznaczył.
Wbił mu połowę rapira w gardło.
— Oto masz — rzekł.
Dawid nic nie odpowiedział; padł u stóp Chicota oblewając się krwi potokiem.
Gaskończyk cofnął się, bo wąż, jakkolwiek raniony, może się rzucić i ukąsić.
Lecz Dawid chciał podczołgać do łóżka, aby jeszcze bronić tajemnicy swojej.
— A! — rzekł Chicot — ja cię sądziłem złym, a ty głupim jesteś; nie wiedziałem gdzie schowałeś papiery, a ty sam je wskazujesz.
Kiedy Dawid męczył się w konwulsyjnych drganiach, Chicot pobiegł do łóżka, podniósł materac i pod głową znalazł zwój pargaminu, który Dawid nie spodziewając się napaści, lepiej ukryć nie myślał.
W chwili, kiedy go rozwijał, aby się przekonać czy ten sam, Dawid podniósł się, lecz natychmiast padając, wyzionął ducha.
Chicot iskrzącemi oczyma przebiegał pargamin, przywieziony z Avignonu przez Piotra de Gondy.
Legat papiezki, wiemy polityce najwyższego kapłana, napisał u dołu:

„Fiat, ut voluit Deus: Deus jura hominum fecit.”

— Papież — rzekł Chicot — nie dobrze obchodzi się z arcychrześciańskim monarchą.
Zwinął starannie pargamin i schował w kieszeń najbliższą piersi.
Następnie wziąwszy ciało adwokata, położył je w łóżko, odwrócił twarzą do ulicy i otworzywszy drzwi, przywołał Gerenflota.
Gorenflot wszedł.
— Jaki ty blady! — rzekł mnich.
— Tak — odpowiedział Chicot — ostatnie chwile tego człowieka, wzruszyły mnie nieco.
— Więc umarł? — zapytał Gorenflot.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Niedawno był zdrów.
— Nawet chciał jeść rzeczy trudne do strawienia i jak Anakreon, umarł na zatkanie gardła.
— A!... łotr — rzekł Gorenflot — a mnie, kapłana, chciał udusić.
— Przebacz mu bracie, boś chrześcianin.
— Przebaczam, chociaż mię okropnego strachu nabawił.
— Nie dosyć — rzekł Chicot — potrzeba, abyś zapalił świece i odmówił nad nim pacierze.
— A to na co?...
— Na to, aby nas, jako morderców nie uwięziono.
— Alboż ja go zabiłem?... owszem, on mnie chciał udusić.
— Właśnie dlatego umarł. Gniew krew mu wzburzył, która przerwała żyły i trysła... Czy tak, czy owak, jesteś przyczyna jego śmierci. Prawda, jesteś niewinny; ale mimo tego, mogliby ci figla wypłatać.
— Masz słuszność, panie Chicot — rzekł mnich.
— Tem bardziej, że w Lyonie oficyał nie bardzo grzeczny.
— Jezus! — zawołał Gorenflot.
— A zatem czyń, jak radzę.
— Cóż mam więc czynić?...
— Siądź tutaj i nabożnie odmawiaj modlitwy, jakie umiesz, a nawet i te, których nie umiesz; kiedy się zmierzchnie, a będziesz sam, wyjdź z hotelu powoli i bez bojaźni. Wszak znasz kowala na rogu ulicy?...
— Doskonale.
— Tam znajdziesz twojego konia, wsiądziesz na niego, nic nie mówiąc nikomu; następnie, ponieważ wiesz drogę do Paryża, w Villeneuve-le-Roi oddasz konia, a odbierzesz Panurga.
— Poczciwy Panurgus!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz....
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!.. — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostaję, wyjeżdżam i to tak spiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacyą.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nic nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota...
— I cóż?...
— Dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, Papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju, panie Bernouillet podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, zkąd wyprowadził konie.
Lekki jak ptak, gospodarz pobiegł do mieszkania Dawida.
Zastał tam modlącego się Gorenflota.
Zbliżył się do łóżka i według rady, podniósł przykrycie.
Rana była jeszcze świeża i czerwona, ale ciało zimne.
— Tak giną nieprzyjaciele Ligi — rzekł do Gorenflota.
— Amen — odpowiedział mnich.
Te wypadki miały miejsce, prawie w tej samej chwili, kiedy Bussy powrócił Dyanę de Meridor w ręce starego barona, który ją sądził umarłą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.