Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
Objaśnienie poprzedzającego rozdziału.

W wigilię wieczoru, na który wszystko było ułożone pomiędzy Gwizyuszami i Andegaweńczykami, w chwili, gdy pan de Monsoreau wrócił do domu, zastał u siebie Bussego.
Wtedy myśląc, że waleczny młodzieniec, dla którego szczerą przyjaźń żywił, mógłby się, nie uprzedzony o niczem, na niebezpieczeństwo narazić, wziął go na stronę.
— Mój hrabio — rzekł — czy pozwolisz udzielić sobie dobrej rady?
— Jakto!. — odpowiedział Bussy — bardzo o nią proszę.
— Ja na twojem miejscu jutrobym z Paryża wyjechał.
— Dlaczego?
— Wszystko, co ci mogę powiedzieć jest to, że twoja nieobecność może cię od wielkiego wybawić kłopotu.
— Kłopotu? — odparł Bussy, patrząc w oczy hrabiemu.
— Czy nie wiesz, co się ma stać jutro?
— Na honor?... słowo uczciwego człowieka.
— Książę Andegaweński nic ci nie mówił?...
— Ani słowa... Książę to tylko mi powierza, co nie jest dla nikogo tajemnicą.
— A więc ja, który nie jestem księciem, ja który kocham moich przyjaciół dla nich, a nie dla siebie, powiem ci mój hrabio, że na jutro wielkie gotują się wypadki i że stronnictwa Andegaweńskie i Gwizyuszów namyślają się nad krokiem, którego skutkiem może być upadek króla.
Bussy spojrzał na pana de Monsoreau z pewnym rodzajem nieufności, twarz jego przecież oddychała szczerością, nie podobna było na niej się oszukać.
— Hrabio — odpowiedział — wiesz, że należę do księcia Andegaweńskiego, to jest, moja dłoń i życie do niego należą. Król, którego niczem nie obraziłem, krzywo na mnie patrzy, jutro więc, tobie jednemu to mówię, chcę odpłacić Henrykowi Walezyuszowi w osobie jego ulubieńców.
— Więc chcesz się na wszystko narazić?
— Tak.
— Czy wiesz do czego cię to doprowadzić może?
— Wiem, gdzie mam zatrzymać się; jakiekolwiek mam powody uskarżania się na króla, nigdy nie podniosę ręki na pomazańca boskiego; niech sobie inni działają, ja tylko księcia Andegaweńskiego obronię w chwili niebezpieczeństwa.
Pan de Monsoreau zamyślił się i kładąc rękę na ramieniu Bussego:
— Hrabio — rzekł — książę Andegaweński jest przeniewiercą, zdrajcą, zdolnym w potrzebie do poświęcenia najwierniejszego sługi, najprzywiązańszego przyjaciela; hrabio, usłuchaj mnie i opuść go, udaj się jutro do twojego małego domku w Vincennes, lub gdzie ci się podoba, ale nie chodź na procesyę Bożego Ciała.
Bussy spojrzał na niego.
— A dla czegóż sam idziesz za księciem?.. — zapytał.
— Albowiem są pewne okoliczności, dla Których potrzebuję go jeszcze.
— Właśnie i ja mam takie same rachuby.
Hrabia de Monsoreau uścisnął rękę Bussemu i rozeszli się.
Powiedzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, co się stało przy wstawaniu króla.
Monsoreau powrócił do siebie i powiedział żonie, że do Compiègne wyjeżdża; jednocześnie wyda1 służącym rozkazy przygotowania do drogi.
Dyana wiadomość tę posłyszała z radością.
Słyszała ona od męża o pojedynku Bussego z Epernonem, ale że Epernon ze wszystkich ulubieńców króla najmniejszą miał sławę odwagi i zręczności, trwoga jej pomieszaną była z dumą, gdy myślała o jutrzejszem spotkaniu.
Bussy rano udał się do księcia i towarzyszył mu do Luwru.
Cały orszak króla udał się do świętego Germana l’Auxerrois.
Widząc Bussego tak szczerym, tak przywiązanym, książę doznawał niejakich wyrzutów sumienia; lecz dwie rzeczy zwalczyły w nim przychylne usposobienie; najprzód, przewaga jaką miał nad nim Bussy, jak każde usposobienie silniejsze nad słabszem, które mu się lękać kazało, że gdyby na tron wstąpił, miałby pana nad sobą; następnie, miłość Bussego dla pani de Monsoreau, miłość która w nim obudzała zazdrość i nienawiść.
Jednak mówił do siebie, bo Monsoreau większe w nim jeszcze budził obawy:
— Bussy będzie mi towarzyszył i swoją odwagą, pomoże mojej sprawie. Jeżeli mię Bussy opuści, nic mu winien nie będę i opuszczę go nawzajem.
Skutkiem tych rozumowań, nie spuszczał z oczów Bussego.
Widział go, jak ze spokojną, twarzą, wchodził do kościoła, a nawet ustąpił pierwszeństwa Epernonowi i ukląkł w tyle za nim.
Książę dał znak Bussemu, aby się zbliżył do niego.
W tem położeniu jak stał, musiałby zupełnie głowę odwracać, stanąwszy zaś po jego lewej stronie, dosyć mu było odwracać oczy.
Msza zaczęła się od kwadransa, kiedy Remy wszedł do kościoła i ukląkł przy swoim panu.
Książę zadrżał na widok młodego lekarza, o którym wiedział, ze jest powiernikiem Bussego.
Po niejakiej chwili, po kilku wyrazach wymówionych cicho, Remy wśliznął bilet hrabiemu.
Książę zadrżał, drobniutkie pismo w dniało na adresie biletu.
— To od niej!... — pomyślał — donosi mu, że mąż wyjeżdża z Paryża.
Bussy włożył bilecik w kapelusz, otworzył go i przeczytał.
Książę nie widział bileciku, ale uważał na twarz Bussego, jaśniejącą radością miłosną.
— A!... biadaby ci była — rzekł — gdybyś mi nie towarzyszył.
Bussy pocałował bilecik i schował przy sercu.
Książe spojrzał dokoła.
Gdyby Monsoreau był tutaj, możeby nieczekając wieczora, wymienił nazwisko Bussego.
Po skończonej mszy, udano się do Luwru, gdzie króla czekał posiłek w apartamentach, a dworzan na galeryach.
Szwajcarowie stali szpalerem od bramy Luwru.
Crillon i gwardye francuzkie stały w dziedzińcu.
Chicot z oczów nie spuszczał króla, tak jak książę Bussego.
Wchodząc do Luwru, Bussy zbliżył się do księcia.
— Za pozwoleniem Waszej książęcej mości — rzekł kłaniając się — obciąłbym parę słów powiedzieć.
— Czy pilnych? — zapytał książę.
— Bardzo.
— Czy nie możesz ich na procesyę zachować?... będziemy szli obok siebie.
— Wasza książęca mość przebaczy, że będę go prosił o pozwolenie oddalenia się.
— Jakto?... — zapytał książę głosem zmienionym.
— Wasza książęca mość wie, że jutro dla mnie jest dzień, bardzo ważny, albowiem mamy rozstrzygnąć spór pomiędzy Francyą i Anjou; chciałbym ten dzień w moim domku w Vincennes w samotności przepędzić.
— I nie chcesz być na procesyi, na którą się król z całym dworem udaje?
— Żądam właśnie pozwolenia Waszej książęcej mości...
— Nawet do świętej Genowefy nie przyjdziesz?
— Chciałbym cały dzień być sam...
— A gdyby się zdarzyło, żebym potrzebował moich przyjaciół?...
— Gdybyś Wasza książęca mość żądał, abym podniósł broń przeciw królowi, przebacz, żebym ci odmówił — odpowiedział Bussy.
Monsoreau wczoraj mówił księciu, że może liczyć na Bussego; wszystko więc zmieniło się od chwili, a tę zmianę spowodował bilecik przez Remyego oddany.
— Tak więc — mówił książę przez zęby — opuszczasz twojego pana!
— Mości książę — odpowiedział Bussy — człowiek, który ma jutro odbyć śmiertelną walnę, jednego tylko ma Pana i Jemu cały czas się należy.
— Wiesz, że tu idzie o tron dla mnie i opuszczasz mnie w takiej chwili?
— Mości książę, dość na ciebie pracowałem i będę pracował jutro. Więcej jak życia, żądać odemnie nie możesz.
— 4 więc idź, panie Bussy.
Bussy nie zważając na obojętność księcia, ukłonił się, wybiegł z Luwru i skierował ku swojemu domowi.
Książę przywołał Aurillego.
Aurilly przybył.
— Co Mość książę rozkażesz?... — zapytał lutnista.
— Sam się potępił.
— Bussy?
— On sam.
— Czy ci nie towarzyszy?...
— Nie.
— Idzie na schadzkę?
— Tak.
— Zapewne dziś w wieczór?...
— Dziś w wieczór.
— A Monsoreau wie o tem?...
— O schadzce?... tak, wie, że napotka kogoś...
— Zatem książę postanowiłeś poświęcić hrabiego?...
— Postanowiłem się zemścić... teraz jednej tylko rzeczy się lękam.
— Jakiej?...
— Żeby Monsoreau zanadto nie zaufał sobie i żeby mu Bussy nie uszedł.
— Bądź, Mości książę spokojny.
— Jakto?...
— Czy istotnie potępiłeś Bussego?
— Tak. Nienawidzę człowieka, który mnie trzyma w niewoli, który tamuje moję wolę, który jest dla mnie tem, czem lew dla swojego pana. Tak, Aurilly, potępiłem go bez odwołania i bez miłosierdzia.
— A więc bądź spokojnym, Mości książę; jeżeli ujdzie przed Monsoreau, nie ujdzie przed kim innym.
— Kto jest ten inny?
— Wasza książęca mość każesz mi go wymienić?
— Wymień.
— Epernon.
— Epernon, który z nim ma się jutro pojedynkować?
— Tak, Mości książę.
— Objaśnij to.
Aurilly zaczął opowiadać, gdy w tem przywołano księcia.
Król był przy stole i nie widział swojego brata, albo raczej Chicot zwrócił uwagę na jego nieobecność.
Kazał go więc przywołać.
— Opowiesz mi to na procesyi — mówił książę.
I poszedł za odźwiernym, który go przywołał.
Teraz ponieważ nie mamy czasu, albowiem zajęci jesteśmy ważną osobą, aby iść za Aurillym po ulicach Paryża, opowiemy czytelnikowi co zaszło pomiędzy lutnistą a Epernonem.
Rano, o świcie, Epernon przybył do pałacu księcia Andegaweńskiego i żądał rozmowy z Aurillym.
Od dawna dworzanin znał lutnistę.
Ostatni często przywoływany był do Epernona, aby go uczył na gitarze, która w owym czasie, tak w Hiszpanii, jak we Francyi była bardzo w modzie.
Dawna więc znajomość; a nawet przyjaźń łączyła obudwóch.
Prócz tego, Epernon przebiegły gaskończyk umiał się wciskać wszędzie, ku czemu używał służących, aby dojść do panów.
Dodajmy do tego, że Epernon jako zręczny dyplomata skarbił sobie łaski króla i księcia, aby być bezpiecznym na przyszłość i swobodnym w teraźniejszości.
Odwiedziny Aurillego miały na celu rozmowę o pojedynku z Bussym.
Pojedynek ten bardzo niepokoił Epernona, bo męztwo nigdy nie było jego przymiotem; niedosyć, potrzeba było być nieroztropnym, aby lekceważyć spotkanie z Bussym, było to urągać śmierci.
Jak tylko Epernon wspomniał o tym przedmiocie, Aurilly, znając skytą nienawiść księcia przeciw Bussemu, żałował swojego ucznia i mówił mu, że Bussy od ośmiu dni ćwiczy się w robieniu bronią, a nawet przyjął sobie sławnego nauczyciela, który jako podróżny i filozof, od Włochów przejął sposób potykania się szybki, od Hiszpanów zręczny i zwinny, od Niemców silny, nakoniec od Polaków, w podskokach i zwodniczych razach przebiegły.
Epernon słuchając tego wszystkiego, obgryzał paznogcie.
— Zginę zatem — rzekł blednąc i uśmiechając się zarazem.
— Ha! — odpowiedział Aurilly.
— Ależ to szaleństwo potykać się z człowiekiem, który napewno mnie zabije. To tak samo jakby grać w kości z takim, który zawsze rzuca na szóstkę.
— Trzeba było wprzódy o tem pomyśleć.
— I teraz dam sobie radę — nie napróżno jestem gaskończykiem. Głupiec, kto dobrowolnie śmierci szuka, osobliwie w dwudziestym piątym roku życia. Pomyślmy nad tem!
— Dobrze.
— Czy Bussy, pewny jest, że mnie zabije?
— Ani wątpi o tem.
— Zatem to nie pojedynek, ale morderstwo.
— Być może.
— A niech go!..
— No i cóż.
— Morderstwo można uprzedzić.
— Przez co?
— Przez... przez... morderstwo.
— Zapewne.
— Któż mi zabroni zabić go pierwej, gdy on ma taki sum względem mnie zamiar? — Ja o tem myślałem.
— Alboż nie jasne rozumowanie?
— Jak dzień.
— Naturalne?
— I bardzo.
— Tylko zamiast go zabijać własnemi rękami, jak on zamierza, ja który krwią się brzydzę, komu innemu to poruczę.
— To jest zapłacisz zbirów.
— Tak; jak Gwizyusze i pan de Mayenne na Saint-Megrina.
— Drogo to będzie kosztowało.
— Dam trzy tysiące talarów.
— Za trzy tysiące, skoro zbiry dowiedzą się o kogo chodzi, nie będziesz miał jak sześciu.
— Alboż niedosyć?
— Sześciu!.. Bussy ubił czterech, zanim go jeden trącił; przypomnij sobie wypadek przy ulicy Ś-go Antoniego, w którym ranił Schomberga, a prawie pozbawił zmysłów Quelusa.
— Zatem dam sześć tysięcy talarów — odpowiedział Epernon — kiedy się wezmę do rzeczy, to musi mi się udać.
— A czy masz ludzi?
— Cóż u licha!... tylu próżniaków, wysłużonych żołnierzy, którzy mogą, się równać ze zbójcami weneckiemi i florenckiemi, włóczy się po mieście.
— Wybornie! ale bądź ostrożny.
— Względem czego!..
— Gdyby im się nie udało, wydadzą cię.
— Mam króla za sobą.
— Król nie zabroni, aby cię Bussy nie zabił.
— Prawda — rzekł Epernon, zamyślając się.
— Wskażę ci lepszą kombinacyę.
— Mów, mów, przyjacielu.
— Nie będziesz może chciał...
— Nic nie odrzucę, cokolwiek mi zapewni pozbycie się tego psa wściekłego.
— A więc... pewny nieprzyjaciel jest o niego zazdrosny.
— Ah! ah!
— Tak, że w tej samej godzinie...
— Dokończ!
— Zastawia na niego łapkę.
— Cóż z tego?
— Ale nie ma pieniędzy; za sześć tysięcy talarów swój i twój razem ubije interes. Wszak nie jesteś za tem, aby z twojej ginął ręki?
— Owszem; ja pragnę być ukryty.
— Wyślij więc twoich ludzi na miejsce oznaczone, a on z nich zrobi użytek.
— Ale potrzeba, aby ci ludzie mnie nie znali, a ja żebym znał tego człowieka.
— Pokażę cl go dziś rano.
— Gdzie
— W Luwrze.
— A więc to szlachcic?
— Tak.
— Sześć tysięcy talarów oddaję pod twoje rozkazy.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
— W Luwrze?
— W Luwrze.
Widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, jak Aurilly mówił do Epernona:
— Bądź spokojny, Bussy nie będzie się bił z tobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.