Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
JAK PANNA DE BRISSAC, ALBO RACZEJ PANI
DE SAINT-LUC PRZEPĘDZIŁA NOC PO ŚLUBIE.

Pięknym kawalerem i walecznym rycerzem był Ludwik de Clermont, bardziej znany pod imieniem Bussy d‘Amboise, którego Brantome, jego krewny, stawia w rzędzie najwaleczniejszych wodzów XVI-go wieku chociaż umarł nie mając lat trzydziestu.
Nikt oddawna równych jemu nie dokonał czynów.
Królowie i książęta starali się o jego przyjaźń; królowie i książęta przesyłali mu słodkie uśmiechy.
Bussy po La Molu dostąpił łaski Małgorzaty Nawarskiej, która mając serce czułe, po tragicznym zgonie La Mola potrzebowała pociechy. Popełniła ona dla Bussego tyle niedorzeczności, że jej mąż Henryk, zwykle pobłażający i książę Franciszek, brat, nie umiejący przebaczać nieraz mocno to odczuli i tylko z potrzeby znosili Bussego.
Mimo powodzeń w boju, i szczęścia w miłości, Bussy, rzec można, nie znał ludzkich słabości, a jak nie wiedział, co to jest lękać się, nie rozumiał także, co to jest kochać.
To serce Cezara jak je sam nazywał, które biło w szlacheckiej piersi, było dziewicze i czyste, podobne do djamentu, którego ręka jubilera nie tknęła.
Henryk III-ci ofiarował mu swoją przyjaźń; lecz Bussy odrzucił ją mówiąc, że przyjaciele królewscy są często lokajami, a nawet i gorzej.
Henryk III-ci w milczeniu znosił, że Bussy obrał swym panem księcia Fraciszka.
Prawda, książę o tyle był panem Bussego, o ile właściciel menażerji jest panem lwa.
Bussy znał dobrze Franciszka, ale ta rola była mu dogodną.
Na wzór Rohana, który mówił: królem być nie mogę, księciem nie chcę, jestem więc Rohanem, — Bussy przybrał za prawidło: nie mogę być królem, ale książę Andegaweński być nim może; będę więc królem księcia Andagaweńskiego.
I w rzeczy samej był nim.
Gdy ludzie pana de Saint-Luc spostrzegli Bussego, pobiegli uwiadomić pana de Brissac.
— Czy pan de Saint-Luc jest w domu, zapytał Bussy.
— Niema panie — odpowiedział odźwierny.
— Gdzie go znajdę?...
— Nie wiem panie, właśnie wszyscy w pałacu są niespokojni o niego, bo nie powrócił od wczoraj.
— Od wczoraj? — powtórzył Bussy.
— Jak panu już powiedziałem.
— A pani?...
— Pani, to co innego.
— Czy jest u siebie?...
— Jest.
— Proszę oświadczyć jej, że chcę złożyć moje uszanowanie.
W pięć minut powrócił posłaniec, prosząc pana de Bussy.
Joanna de Cossé wyszła naprzeciw młodego człowieka, aż do połowy bawialnego pokoju.
Była blada, a czarne włosy nadawały jej twarzy kolor z żółkłej kości słoniowej.
Oczy miała zaczerwienione z bezsenności a na twarzy można było dopatrzeć ślady łez.
Bussy, któremu ta bladość wywołała uśmiech i który gotował stosowny do okoliczności komplement, zatrzyma swoją wymowę, na widok prawdziwej boleści.
— Witam pana, panie de Bussy — mówiła młoda mężatka, ale niewiem, czy pańska obecność nie sprawi mi boleści.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Bussy — dlaczegóż moja osoba ma boleść zwiastować?
— Zapewne tej nocy przyszło do spotkania pomiędzy panem, a moim mężem?
— Pomiędzy mną a panem Saint-Luc?... — powtórzył zdziwiony Bussy.
— Tak panie, kazał mi się oddalić gdy z tobą mówił — pan należysz do księcia Andegaweńskiego, on zaś do króla. Zapewne poróżniliście się panowie; panie Bussy, nie ukrywaj pan nic przedemną. Pojmujesz moją niespokojność, powiedz zatem co przytrafiło się memu mężowi?
— Pani — odrzekł Bussy — to dla mnie jest niepojęte. Sądziłem, że mię zapytasz o moją ranę a ty mię pytasz o męża,.
— A więc Saint-Luc ranił pana? a więc bił się z tobą!... — zawołała Joanna.
— Bynajmniej, on nie bił się z nikiem przynajmniej nie ze mną; poczciwy Saint-Luc, Bogu dzięki, że nie z jego ręki jestem raniony. Owszem, on dla mego ocalenia, co mógł, to uczynił.
Musiał ci nawet pani powiedzieć, żeśmy się zeszli jak Damon i Pitias.
— On? nie widziałem go potem.
— A więc co mówił odźwierny, to święta prawda?
— Cóż mówił?
— Że od wczoraj niema pana Saint-Luc.
— I pan nie widziałeś mego męża?
— Bynajmninej.
— Gdzie on być może?
— Ja sam chciałem o to zapytać.
— Powiedz mi pani wszystko, bo na honor, to zakrawa na śmieszność.
Biedna kobieta spojrzała na Bussego z podziwienieniem.
— Co do mnie — mówił Bussy, wiele upłynęło mi krwi i straciłem przytomność. A teraz opowiedz mi pani smutną swoją historję. Joanna opowiedziała, że z rozkazu Henryka III-go, pan Saint-Luc towarzyszył mu do Luwru i że po zamknięciu bram odprawiono służących, którzy nań czekali.
— A teraz rozumiem — rzekł Bussy.
— Jakto?... — zapytała Joanna.
— Skoro Jego królewska mość wziął z sobą pana Saint-Luc, nie chciał go wypuścić.
— A to dlaczego?
— Hm!... — rzekł Bussy — pani żądasz abym ci odkrył gabinetowe tajemnice.
— Ale — mówiła młoda mężatka, ja i mój ojciec byliśmy w Luwrze.
— Cóż z tego?
— Straże nam odpowiedziały, że pan Saint-Luc wyszedł i powinien być w domu.
— Niezawodnie jest w Luwrze.
— Tak sądzisz pan?
— Jestem tego pewny i pani możesz się przekonać.
— Jakim sposobem?
— Sama.
— Czy podobna!
— Nie inaczej.
— Skoro przyjdę do pałacu, powiedzą to samo, co pierwej. — „Gdyby był, dlaczegóż nie mogłabym go widzieć?“
— Czy pani chcesz być w Luwrze?
— Poco?
— Aby się widzieć z mężem.
— A jeśli go niema?
— Mówię, że, jest.
— To szczególne.
— Bynajmniej.
— A pan, czy możesz wejść do Luwru?
— Dla czegóżby nie? nie jestem żoną pana Saint-Luc.
— Jakże więc wejdę? wszak jestem żoną pana Saint-Luc.
— Ja wcale żony wprowadzać nie myślę; kobietę!... a! broń Boże!
— Pan ze mnie żartujesz, widząc moją boleść; to okropne...
— Nie pani, uważaj tylko; masz lat dwadzieścia, jesteś wysoka, szczupła i możesz być podobna do pazia. Pojmujesz pani? możesz wyglądać jakowe chłopcy w złotych lamach.
— Co za myśli! Panie Bussy — zawołała rumieniąc się Joanna.
— Innego nie mam sposobu — zostawiam to do twojej woli. — Czy pani chcesz widzieć męża?
— Wszystkobym za to oddała.
— A ja pani darmo ułatwię widzenie.
— Jakim sposobem?
— Powiedziałem już.
— Ale panie Bussy, pod tym tylko warunkiem, że przyślesz mi suknie, a ja paziowi odeślę je przez moją służącą.
— Nie potrzeba. — Suknie są u mnie, wybiorę z nich najprzydatniejszą, przyślę pani, a ty zejdziesz się ze mną w umówionem miejscu, naprzykład przy ulicy świętego Honorjusza i stamtąd...
— Stamtąd?
— Udamy się prosto do Luwru.
Joanna roześmiała się i podała rękę Bussemu.
— Przebacz pan moje podejrzenie, rzekła.
— Najchętniej — pani dostarczasz mi przygody, z której wiele osób będzie się śmiało. Owszem, to ja pani jestem obowiązany.
I pożegnawszy młodą mężatkę, udał się do siebie, aby przygotować przebranie.
Wieczorem, o umówionej godzinie, Bussy i pani Saint-Luc spotkali się przy rogatce Sierżanckiej.
Gdyby nie miała znanej sukni pazia, Bussy nie byłby ją poznał.
Prześlicznie wyglądała w tym stroju.
Oboje, pomówiwszy z sobą, udali się do Luwru.
Na rogu ulicy Fosses Saint-Germain l‘Auxerois spotkali liczną kompanję; orszak ten zajął całą ulicę i zatamował przejście.
Joanna strwożyła się — Bussy po pochodniach i kuszach, poznał księcia Andegaweńskiego, którego oprócz tego, można było poznać po srokatym koniu i płaszczu białym, aksamitnym.
— A!... — rzekł Bussy zwracając się ku Joannie mój paziu, kłopotałeś się jak wejść do Luwru, bądź teraz spokojny, wejdziesz triumfalnie.
— Jaśnie oświecony książę!... — zawołał z całych piersi Bussy na księcia Andegaweńskiego.
Głos przebiegł przestrzeń i mimo tętnienia koni i gwaru łudzi, doszedł do księcia.
Książe odwrócił się.
— A! to ty Bussy — zawołał uradowany, sądziłem, żeś śmiertelnie ranny i leżysz pod „Rogiem jelenia“ przy ulicy Grenelle.
— Na honor, książę — mówił Bussy nie zważając na grzeczne powitanie, jeżeli nie zginąłem to tylko sobie zawdzięczam. Wasza książęca mość wystawiasz mię na niebezpieczne zasadzki i pozostawiasz w najprzykrzejszem położeniu. Wczoraj na balu u Saint-Luca, prawdziwy był rozbój. O mało wszystkiej krwi ze mnie nie wytoczyli.
— Na honor, Bussy, za każdą kroplę krwi twojej drogo mi zapłacą.
— Pójdź ze mną do Luwru, a zobaczysz.
— A jednak Wasza królewska mość uśmiechniesz się do pierwszego, którego spotkasz.
— Cóż zobaczę?
— Jak powiem mojemu bratu.
— Mości książę, nie chcę być obecnym naigrawaniom.
— Bądź spokojny, ja to wziąłem do serca. Przyrzekam ci, że będziesz zadowolony. No i cóż, wahasz się?
— Znam Waszą książęcą mość.
— A ja ci mówię pójdź...
— Dobrze idzie sprawa — szepnął Bussy hrabinie. — Pomiędzy braćmi zajdzie mała sprzeczka, a pani tymczasem zobaczysz męża.
— No i cóż, czy trzeba abym ci dał książęce słowo?
— O! to zbyteczne; ubliżyć sobie sam nie pozwolę.
I Bussy stanął obok księcia, a młody paź tuż za nim.
— O! nie mój waleczny Bussy, ja zemstę biorę na siebie. Słuchaj — rzekł półgłosem — znam napastników.
— Wasza książęca mość raczyłeś się o nich dowiedzieć?
— Widziałem ich.
— Jakim sposobem? — zapytał Bussy zdziwiony.
— Miałem interes przy bramie Ś-go Antoniego, spotkali mnie i mało za ciebie nie zabili. Domyśliłem się, że to na ciebie rozbójnicy czatują.
— I...
— Czy miałeś z sobą twojego pazia? — zapytał książę, chcąc zwrócić mowę na co innego.
— Nie — odrzekł Bussy — byłem sam, jak Wasza książęca mość.
— Ja byłem z Aurillym; a dlaczegóż sam byłeś?
— Ponieważ chcę zachować swą opinję walecznego.
— I raniono cię? — zapytał książę.
— Nie chciałbym sprawić im radości, ale porządne dostałem pchnięcie.
— A! zbrodniarze!... — zawołał książę — d‘Aurilly dobrze mówił, że jakieś złe mają zamiary.
— Jakto, Wasza książęca mość widziałeś zasadzkę, byłeś książę z Aurillym, który tak dobrze włada bronią? jak to, byliście we dwóch i nie daliście pomocy?
— Nie wiedziałem na kogo była zasadzka.
— A! cóż u licha, jak mówił Karol IX-ty; poznawszy przyjaciół Henryka III-go, można było przecież sądzić, że czatują na kogoś z twoich przyjaciół, Mości książę. Że zaś tylko ja mam odwagę być Waszej książęcej mości przyjacielem, snadnie odgadnąć, że na mnie.
— Masz słuszność, mój drogi Bussy — odrzekł Franciszek — ale nie przyszło mi to na myśl.
— I koniec! westchnął Bussy, jakby nie mógł znaleźć innego wyrazu, myśli o swoim panu.
Przybyli do Luwru; księcia Andegaweńskiego przyjął w bramie kapitan i odźwierni.
Straże były mocne, lecz jak pojąć łatwo, nie dla pierwszego w królestwie po panującym.
Książę z całym orszakiem wszedł pod arkady zwodzonego mostu.
— Mości książę — rzekł Bussy widząc się na honorowym dziedzińcu — pamiętaj o twojem przyrzeczeniu. Ja tylko pomówię z pewną osobą.
— Jakto opuszczasz mię! — rzekł niespokojnie książę, który nieco liczył na swego dworzanina.
— Muszę; ale natychmiast powracam. Zawołaj Mości książę, a stawię się...
Korzystając z wejścia księcia do wielkiej sali, wśliznął się wraz z Joanną do innych apartamentów.
Bussy znał Luwr jak swój własny pałac.
Przebywszy ukryte schody, dwa albo trzy puste korytarze, przybył do pewnego rodzaju przedpokoju.
— Zaczekaj tu pani — rzekł do Joanny.
— Pan mię samą zostawiasz? — rzekła strwożona hrabina.
— Muszę postarać się o ułatwienie wejścia.
Bussy udał się prosto do gabinetu broni, który lubił bardzo Karol IX, a który Henryk III zmienił na pokój sypialny.
Karol XI-ty, król myśliwy, kowal, poeta, w tym pokoju miał rogi, kusze, manuskrypta, książki i szrubsztaki.
Henryk III-ci, miał tu aksamitne łóżko, lubieżne malowidła, kosmetyki, różańce i rzadki zbiór rapirów.
Bussy wiedział, że króla niema w tym pokoju, bo bratu daje posłuchanie; wiedział także że przy tym pokoju jest pokój mamki Karola IX, obrócony teraz dla ulubieńców Henryka.
Ze zaś król zmiennym był w swoich afektach, pokój ten należał z kolei do Maugirona, Quelusa, d‘O, d‘Epernona i Schomberga a w tej chwili, jak sądził Bussy, należeć musi do pana Saint-Luc, dla którego król tak wielką uczuł miłość, że go zabrał od żony.
Dla Henryka III-go, człowieka rzadkiej organizacji, bojaźliwego, chełpliwego, znudzonego, niecierpliwego, zamyślonego, wiecznie potrzeba było rozrywki.
W dzień: hałasu, igrzysk, ćwiczeń, maskarad i intryg; w nocy zaś plotek, modlitwy, albo rozpusty.
Charakter Henryka, był w swoim rodzaju jedyny, jakiego trudno napotkać.
Powinien on był urodzić się rączej na wschodzie, wśród milczących poddanych, niewolników i eunuchów, a panowanie jego zaznaczyłoby epokę pośrednią pomiędzy Neronem, a Heliogabalem.
Bussy, sądząc, że Saint-Luc zajmuje pokój mamki, zapukał do przedpokoju, wspólnego obu mieszkaniom.
Kapitan służbowy, otworzywszy, zawołał zdziwiony:
— Pan de Bussy!
— Ja sam, panie de Nancey — rzekł Bussy — król chce mówić z panem de Saint-Luc.
— Dobrze — odpowiedział kapitan — trzeba o tem pana Saint-Luc uwiadomić.
Przez wpół otwarte drzwi paź mógł zapuścić wzrok do pokoju.
— Cóż robi biedny Saint-Luc? — zapytał Bussy.
— Gra z Chicotem, czekając, zanim król udzieli posłuchania księciu Andegaweńskiemu.
— Czy pan pozwolisz, aby mój paź tu zaczekał? — zapytał Bussy kapitana.
— Najchętniej.
— Wejdź, Janie — rzekł Bussy do hrabiny i ręką wskazał jej okno, przy którem miała stanąć.
Zaledwie umieściła się tam, gdy Saint-Luc wszedł.
Przez grzeczność pan Nancey oddalił się nieco.
— Czego król żąda? — zapytał Saint-Luc tonem cierpkim. A! to ty, panie de Bussy?
— Ja sam, dobry Saint-Luc, przedewszystkiem...
I zniżył głosu.
— Przedewszystkiem winienem ci podziękować za wyświadczoną mi przysługę.
— Przykroby mi było — odrzekł Saint-Luc — wiedzieć, że tak waleczny mąż poległ.
— Sądziłem, że zginąłeś.
— Omało, że nie, ale...
— Jakto?
— Tak, za niewielką ranę, odpłaciłem z procentem Schombergowi i d‘Epernonowi. Co zaś do Quelusa, powinien być wdzięczny twardości swojej czaszki. Nie widziałem w mojem życiu podobnej.
— Opowiedz mi twoją przygodę — mówił Saint-Luc, ziewając — to mnie nieco rozerwie.
— Teraz nie mam czasu, mój drogi; prócz tego, poco innego przyszedłem. Jak widzę, bardzo się nudzisz.
— Po królewsku.
— A więc przyszedłem cię zabawić; piękne za nadobne.
— Bardzom ci wdzięczny, bo z nudów, równie jak od szpady umierać można; nawet pierwszy środek, chociaż powolny, pewniejszy.
— Biedny hrabio — mówił Bussy — zatem jesteś więźniem?
— Więcej jak więźniem; zaiste król jest bardzo łaskawy, bo od wczoraj więcej się nakrzywiłem jak jego małpa i więcej mu zrobiłem niegrzeczności, jak jego trefniś.
— A więc mój drogi, cóż mogę uczynić dla ciebie?
— Udaj się do marszałka de Brissac i uspokój moją biedną żonę, którą zadziwiać musi moje postępowanie.
— Cóż jej powiem?
— Powiedz jej, że mię widziałeś, że król szczególniejszą zaszczyca mnie przyjaźnią i dlatego uwięził; że więcej mówi mi o przyjaźni, jak Cyceron, a o cnocie więcej, jak Sokrates.
— A ty, co mu odpowiadasz? — zapytał Bussy z uśmiechem.
— Mówię, że pod względem przyjaźni jestem niewdzięcznikiem, a pod względem cnoty najgorszym; to wszystko nie przeszkadza, aby mi powtarzał: A! Saint-Luc, więc przyjaźń jest urojeniem!... Więc cnota, to tylko czcze słowo! Toż samo mówi po łacinie i po grecku..
W tej chwili paź, którego Saint-Luc dotąd nie zauważył, roześmiał się na głos.
— I cóż chcesz, mój drogi? „bis repetita placet“ mówi Bussy; ale cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Sam nie wiem; mam jedną myśl, ale...
— Spodziewałem się tego, co zaszło i naprzód wszystko powiedziałem twej żonie.
— Cóż ona na to?
— Naprzód nie chciała wierzyć. — Lecz — dodał, zwracając się ku oknu — musiała uledz konieczności. Żądaj co chcesz, nawet niepodobnych rzeczy, miło mi będzie popracować dla ciebie.
— A więc, mój Bussy, dostań mi skrzydlatego konia, na którymbym mógł wyjechać oknem i udać się do mojej żony.
— Prościej będzie podać bieguna twej żonie, aby przyjechała do ciebie — odrzekł Bussy.
— Tu?
— Tak, tutaj.
— Do Luwru?
— Do Luwru. — To będzie jeszcze pocieszniej.
— I ja tak sądzę.
— A nie będziesz się nudził?
— Na honor, nie.
— Ale nudziłeś się?
— Zapytaj Chicota. Od wczoraj rano wściekałem się na niego i wyzwałem go, wystaw sobie, śmiał się w najlepsze; a ja chętniebym go zabił, choćby dla rozerwania myśli.
— Daj pokój; potem nudziłbyś się jeszcze okropniej.
— Ja sam nie wiem, co robić.
— Może chcesz, żebym ci pazia zostawił? — rzekł Bussy z uśmiechem.
— Mnie?
— Tak, śliczny chłopiec.
— Dziękuję ci, nie lubię paziów; król pozwolił mi przywołać którego z moich, ale mu podziękowałem. Ofiaruj go królowi, może będzie zeń kontent. Co do mnie, wolę, aby mi służyły kobiety.
— A ja ci go pożyczę — rzekł Bussy.
— Mój drogi — odparł Saint-Luc — wcale nie pora do żartów.
— Zastanów się.
— Mówię ci, będziesz zadowolony.
— Nie, nie, sto razy nie...
— Paziu, proszę do mnie — zawołał Bussy.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc.
Paź odstąpił od okna i zbliżył się zarumieniony.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc osłupiały, poznając Joannę.
— No i cóż?... — zapytał Bussy — mam go wziąć z sobą?...
— O!... nie, nie — mówił Saint-Luc — winienem ci dozgonną przyjaźń.
Pan de Nancey ździwiony giestami Saint-Luca, zaczął podsłuchiwać, gdy ruch w sali oderwał jego uwagę.
— Ach!... mój Boże!... — zawołał Nancey — król się gniewa na kogoś.
— Jak sądzę na księcia Andegaweńskiego, z którym przybyłem.
Kapitan poprawił szpadę u boku i udał się w stronę, z której hałas dochodził.
— Powiedz, że źle uczyniłem?,.. — mówił Bussy, zwracając się do pana Saint-Luc.
— Co tam takiego?... — zapytał ostatni.
— Jak sądzę, król kłóci się z księciem Andegaweńskim; musi to być cudowny widok i biegnę, aby nic z niego nie stracić. Ty, przyjacielu, korzystaj z chwili i ukryj pięknego pazia.
— Muszę o tem pomyśleć .
— A zatem dowidzenia.
Bussy kontent, że Henrykowi III-mu figla wypłatał, wyszedł z pokoju i udał się na galerję, gdzie król zaczerwieniony z gniewu, rozprawiał z księciem Andegaweńskim, bladym ze złości.
— Zapewniem cię, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że d‘Epernon, Schomberg, d’O, Maugiron i Quelus czatowali na niego przy pałacu Tournelles.
— Kto ci o tem powiedział?
— Widziałem ich, na moje własne oczy widziałem.
— Pociemku?... wszak noc była czarna, jak piekło.
— Ja też nie po twarzach ich poznałem.
— Więc po ramionach?...
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie: po głosie.
— Czy mówili z tobą?...
— Więcej jeszcze; wzięli mię za Bussego i opadli.
— Ciebie?...
— Tak, mnie.
— A co robiłeś przy bramie Ś-go Antoniego?...
— Cóż to kogo obchodzi?...
— Ja chcę wiedzieć... dzisiaj jestem ciekawy.
— Do żyda!...
— Szedłem do Manassessa.
— A ty, Najjaśniejszy Panie, nie chodzisz do czarownika, Ruggieri?...
— Chodzę, gdzie mi się podoba, wiesz, że jestem królem.
— To nie odpowiedź, Najjaśniejszy panie.
— Prócz tego, Bussy zachował się wyzywająco.
— Bussy?...
— Tak.
— Gdzie, kiedy?...
— Na balu u Saint-Luca.
— Bussy miałby pięciu wyzywać?... oh... nie, Bussy jest odważnym, ale nie szalonym.
— A ja ci powiadam, że sam słyszałem wyzwanie, prócz tego, dowód jasny, że mógł ich wyzwać, bo poranił Schomberga, d‘Epernona i o mało nie zabił Quelusa.
— Nie mówił mi o tem, ale muszę mu podziękować.
— A ja nikomu dziękować nie myślę, tylko raz muszę skończyć z tym zawadjaką.
— A ja — rzekł książę — ja, którego napadają twoi przyjaciele, nie tylko w osobie Bussego, ale w mojej własnej, ja brat królewski, pierwszy w narodzie po królu, ja pokażę, czy kto będzie miał odwagę w oczy mi spojrzeć.
W tej chwili ukazał się Bussy, ubrany w zielony atłas, z haftami złotemi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł, nisko się kłaniając — racz przyjąć moje uszanowanie.
— Przez Boga!... otóż i on — rzekł Henryk.
— Wasza królewska mość raczyłeś się mną zajmować?... — zapytał Bussy.
— Tak — odpowiedział król — i miło mi oglądać ciebie; twarz twoja oddycha zdrowiem.
— Najjaśniejszy panie, krwi puszczenie odświeża cerę i ja taką dzisiaj mieć powinienem.
— Kiedy tak, panie Busyy, skoro cię napadnięto, uskarż się, a sprawiedliwość wymierzę.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie, nie pobito mię i skarżyć nie myślę.
Henryk osłupiał i spojrzał na księcia Andegaweńskiego.
— Mówiłem, że Bussy został w bok pchnięty.
— Czy prawda, Bussy?... — zapytał król.
— Musi tak być, skoro brat Waszej królewskiej mości tak twierdzi; pierwszy książę kłamać nie może.
— I odebrawszy pchnięcie — rzekł Henryk — nie skarżysz się?
— Nie skarżę się, Najjaśniejszy panie, bo dla zemsty mam jeszcze obie ręce; a gdyby mi prawą ucięto, jeszcze mściłbym się lewą.
— Zuchwały!... mruknął Henryk.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się — książę Andegaweński, — mówiłem o sprawiedliwości, zatem ją wymierz; oddaj sprawców pod sąd, wyznacz sędziów i każ wykryć prawdę.
Henryk zarumienił się.
— Nie, rzecze, tym razem wolę wszystkim przebaczyć. Wolę, aby ci zawzięci nieprzyjaciele pogodzili się i przykro mi, że Schomberg i d‘Epernon ranieni. Mój bracie, któryż z moich przyjaciół był najwścieklejszy?... powiedz, wszak ich widziałeś.
— Zdaje mi się, że Quelus.
— Ja!... — odezwał się Quelus — nie taję się z tem, i Wasza wysokość dobrze widziałeś.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — pan de Bussy i Quelus pogodzą się za wszystkich.
— Co to ma znaczyć, Najjaśniejszy panie? — zapytał Quelus.
— To znaczy, że macie się przy mnie uścisnąć.
Quelus brwi zmarszczył.
— No i cóż? signor — rzekł Bussy do Quelusa, naśladując akcent włoski, nie raczysz zrobić mi tego zaszczytu?...
Krok ten był niespodziewany i Bussy dopełnił go tak zręcznie, że król się roześmiał i zbliżywszy się do Quelusa, rzekł:
— Dalej, panie, król tego żąda.
— Sądzę, że to nie żadne zobowiązanie — mówił Quelus cicho do Bussego.
— Bądź pan spokojny — tym samym tonem odpowiedział Bussy. — Dziś, albo jutro znajdziemy się.
Quelus zaczerwieniony i z włosami w nieładzie, oddalił się.
Henryk zmarszczył brwi, a Bussy, mówiąc z włoska, pokłonił się także i wyszedł.
Przez to komiczne uściśnienie, śmiertelnego zrobił sobie wroga.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.