Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
JAK HENRYK III Z NIEWIADOMEJ PRZYCZYNY NAWRACA SIĘ.

Tak upłynęły dwie godziny.
Nagle rozległ się krzyk, a krzyk ten pochodził z pokoju króla.
Lampa zgasła oddawna, milczenie zaległo komnaty, nie było słychać żadnego szmeru tylko wołanie rozlegało się...
Rzeczywiście to król krzyczał.
Wkrótce słychać było jak upadł jakiś sprzęt, a następnie bieganie po pokoju.
Potem zabłysły światła, miecze zabrzękły na galerjach i ciężkie stąpania wstrząsały kamienne posadzki.
— Do broni!... — krzyczano ze wszystkich stron — do broni!... król woła, bieżmy do króla!...
W tej samej chwili, kapitan służbowy, pułkownik, szwajcarów, domownicy, łucznicy i halabardnicy wbiegli do królewskiego pokoju, w którym dwadzieścia pochodni naraz zabłysło.
Przy wywróconem krześle, potłuczonych szklankach i łóżku, z którego bielizna i pościel leżały porozrzucane na ziemi, stał Henryk w śmiesznej postawie, blady, z najeżonemi włosami i obłąkanym wzrokiem.
Rękę prawą miał wyciągniętą, drżącą jak listek.
Lawą trzymał szpadę, którą machinalnie pochwycił.
Pies, nie pojmując przyczyny zamieszania, patrzył i wył żałośnie.
Król, zdawało się, że oniemiał z przestrachu, a że nikt nie śmiał przerwać milczenia, każdy więc zapytywał oczami i czekał w niepokoju końca sceny.
Wtedy napół ubrana, ale odziana szerokim płaszczem, weszła młoda królowa, którą krzyk męża przebudził. Ludwika Lotaryńska, łagodna i miła, święte wiodła na dworze życie.
— Najjaśniejszy panie — rzekła, drżąc jeszcze więcej, niż wszyscy — co to takiego?... Twój krzyk przebudził mnie i przychodzę.
— To... to... to nic — rzekł król, nie mogąc władać językiem.
— Ale Wasza królewska mość krzyczałeś — powtórzyła królowa — czy jesteś cierpiący?
Taka trwoga była rozlana na twarzy Henryka, że mimowolnie objęła obecnych.
Cofano się i postępowano naprzód, oglądano króla, czy nie jest raniony, albo czy go gad jaki nie ukąsił.
— O! Najjaśniejszy panie — zawołała królowa — zaklinam cię, skończ nasze cierpienia. Może potrzebujesz lekarza?
— Lekarza?... — rzekł Henryk ponurym głosem. Nie, ciało moje jest zdrowe, ale dusza, ale umysł — nie, nie lekarza, lecz księdza.
Każdy obejrzał się, oglądano drzwi, okna, posadzkę, aby ujrzeć przyczynę przestrachu króla.
Tajemnica nie rozjaśniła się, król żądał spowiednika.
Wysłano konnego posłańca, iskry sypnęły się po bruku i w pięć minut, przeor jezuicki, porwany z łóżka, przybył do króla.
Za przybyciem spowiednika ustało zamieszanie, powróciła spokojność, a wszyscy gubili się w domysłach.
Król tymczasem spowiadał się.
Nazajutrz bardzo rano, król wstawszy najwcześniej, kazał zamknąć bramę Luwru i nikogo nie wpuszczać, prócz spowiednika.
Następnie kazał przywołać skarbnika i przywołał swoich przyjaciół.
Rozkaz poszedł naprzód do Saint-Luca: lecz ten był więcej cierpiący, niż wczoraj, choroba jego zwiększyła się, sen, albo raczej letarg był tak mocny, że chociaż tylko ścianą oddzielony od króla, nie słyszał nocnej sceny.
Prosił więc, aby mu pozwolono pozostać w łóżku i przyrzekł odmówić naznaczone modlitwy.
Po wysłuchaniu tej odpowiedzi, Henryk przeżegnał się i kazał przywołać swojego aptekarza.
Później, rozkazał w Luwrze zaprowadzić karność jak w klasztorze Augustjanów.
Odziany czarno, przechodził do kulejącego Schomberga, do d’Epernona, mającego rękę zranioną, od Quelusa do Maugirona i d’O.
Rozdzielał modlitwy, nakazywał biczowania i to tak mocne, jak tylko mogli wytrzymać.
D‘Epernon usprawiedliwiał się, że będąc ranny, winien być uwolniony od chłosty.
Henryk odpowiadał, że jego pokuta tem będzie Bogu przyjemniejszą.
Sam dawał przykład. Zdjął suknię, koszulę i biczował się jak męczennik.
Chicot pragnął się śmiać, ale groźne spojrzenie króla oznajmiło mu, że to nie pora.
Wziął i on z innemi dyscyplinę; ale nie siebie bił, tylko sąsiadów, w braku zaś tychże, kolumny i rzeźby.
Powoli rozjaśniło się oblicze króla, widać jednak było, że dusza jego cierpi.
Nagle opuścił pokój i kazał czekać na siebie; po jego wyjściu, pokutnicy zaprzestali biczowania.
Chicot tylko bije d‘O, a on mu oddaje, co sił starczy; jest to męczeński pojedynek.
Henryk poszedł do królowej, ofiarował jej perły za dwadzieścia pięć tysięcy talarów, pocałował w usta, co mu się od kilku lat nie zdarzyło i zaklinał, aby zrzuciła ozdoby królewskie, a wdziała włosiennicę.
Ludwika Lotaryńska dobra i łagodna, zezwoliła na wszystko.
Pytała męża tylko, dlaczego dał jej perły, a każe wdziać włosiennicę?
— Za moje grzechy — odpowiedział Henryk.
Ta odpowiedź zadowoliła królowę.
Ubrała się stosownie do woli Henryka, który powrócił do swego pokoju i czekał na żonę.
Na widok króla, rozpoczęło się biczowanie, d’O i Chicot już sobie i krwi puścili; król dziękował im i nazywał najlepszymi przyjaciółmi.
W dziesięć minut przybyła królowa, ubrana we Włosienicę.
Natychmiast rozdają świece i cały dwór, boso, po lodzie i po śniegu, tak piękni dworzanie, jak delikatne damy, idą do Montmartre; naprzód drżący od zimna, później ogrzani razami Chicota.
D’O pokonany, został w tyle o pięćdziesiąt kroków.
O czwartej wieczór skończyła się procesja.
Klasztory dostały hojne jałmużny, nogi nabożnym popuchły, grzbiet niejednego posiniał, a królowa odziana we włosienice, dobrze uziębła.
Dzień, jak widzimy, dobrze spędzony.
W rzeczy samej, każdy ucierpiał zimna i bólu, aby się spodobać królowi; nikt jednak nie wiedział dlaczego król tańcujący wczoraj, dziś został pokutnikiem.
Hugonoci i należący do ligi przechodząc, uśmiechali się patrząc na biczowników.
Henryk powrócił naczczo, z sinemi pręgami na ramionach; przez cały dzień nie opuszczał królowej i korzystał z każdej chwili spoczynku po stacjach, aby jej przyrzekać nowe ofiary i nowe pielgrzymki.
Co do Chicota, ten zmęczony biciem i wygłodzony przechadzką, przy bramie Montmartre z kilkoma dworskimi ateuszami, uciekł do szynku sławnego z piwa i kiełbas.
Gdy procesja wracała, złączył się z nią i powrócił do Luwru, silniej jeszcze bijąc pokutników i pokutnice, i udzielając, jak mówił, rozgrzeszenia.
Wieczorem, król uczuł się strudzonym, kazał dać sobie postna wieczerzę, wysmarować ramiona, zapalić ogień i poszedł do Saint-Luca, którego zastał zdrowym i weselszym.
Od wczoraj król bardzo się zmienił; wszystkie jego myśli zwróciły się ku znikomości rzeczy ziemskich, ku pokucie i ku śmierci.
— Ach!... — rzekł z wyrazem znudzonego życiem człowieka — Bóg zgotował nam bardzo gorzkie życie.
— Dlaczego Najjaśniejszy panie?... — zapytał Saint-Luc.
— Bo człowiek znudzony światem, zamiast lękać się śmierci, pragnie jej.
— Przebacz Najjaśniejszy panie?... — odparł Saint-Luc — może mówisz o sobie, ale ja, wcale sobie nie życzę umierać.
— Słuchaj Saint-Luc — rzekł król — lepiej byś zrobił, żebyś mię usłuchał i poszedł za moim przykładem.
— Najchętniej, jeżeli ten przykład będzie ponętny.
— Chcesz, abyśmy obydwa porzucili, ja koronę, a ty żonę i wstąpili do klasztoru? mogę otrzymać pozwolenie papieskie i jutro uczynimy profesję. Ja będę się nazywał bratem Henrykiem.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, ty mało cenisz koronę, bo ją znasz dobrze; ale dla mnie żona jest drogą, bo prawie jej nie znam. Przebacz więc, że odmawiam.
— Jak widzę, lepiej ci mój drogi.
— Daleko lepiej, Najjaśniejszy panie. Czuję spokój i radość w sercu. Nieuwierzysz jak duszę mam usposobioną do szczęścia.
— Biedny Saint-Luc!... — mówił król składając ręce.
— Wczoraj trzeba mi było to zaproponować, Najjaśniejszy panie. Och! wczoraj byłem niespokojny, zgryźliwy, w złym humorze. Dzisiaj dobrze noc przepędziłem i dzień dla mnie był wesoły. Niech mnie piorun trzaśnie, jestem szczęśliwy.
— Saint-Luc, ty klniesz!
— Tak Najjaśniejszy panie; lecz i ty klniesz niekiedy.
— Kląłem, ale nie będę...
— Ja nie śmiem przyrzekać. Prócz tego, Bóg jest miłosierny i przebacza nam ludzkie ułomności.
— Więc sądzisz, że mi przebaczy?
— Ja nie mówię o tobie Najjaśniejszy panie, ale o twoim słudze. Ty, grzeszyłeś jak król, ja, jak człowiek prywatny, a spodziewam się, że w dzień sądu będą dwie szalki.
— Król westchnął, zmówił confiteor i przy mea culpa, w piersi się uderzył.
— Saint-Luc — rzekł nakoniec — czy chcesz zemną noc spędzić?
— Cóż będziemy robili w pokoju Waszej królewskiej mości?... — zapytał.
— Zapalimy światła, ja się położę, a ty będziesz mi czytał litanię do wszystkich świętych.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie.
— Jakto, nie chcesz? jakto, opuszczasz mię?
— Przeciwnie.
— Ach! gdybyś chciał.
— Chcę, ale pod warunkiem...
— Jakim?
— Że Wasza królewska mość każesz zastawić stoły, poślesz po muzykę i dziewczęta i że będziemy tańcować.
— Saint-Luc, Saint-Luc! — mówił król z ubolewaniem.
— Najjaśniejszy panie, dzisiaj szczególnie jestem wesoły.
Henryk nic nie odpowiedział.
Jego umysł niegdyś żywy i wesoły, zaciemniał się coraz bardziej i zdawał się walczyć z ciążącą na nim myślą, jak ołów przywiązany do nóg ptaka, nie dozwala mu wzlecieć.
— Saint-Luc — rzekł król nakoniec — czy miewasz sny?
— Niekiedy, Najjaśniejszy panie.
— A wierzysz w sny?
— I bardzo.
— Jakto?
— Tak, sny często wynagradzają nam rzeczywistość. I tak, tej nocy miałem sen bardzo przyjemny.
— Jaki?
— Śniła mi się moja żona...
— Zawsze myślisz o żonie.
— Więcej, jak kiedykolwiek.
Król westchnął i spojrzał w górę.
Śniło mi się — mówił dalej Saint-Luc — że moja żona miała... bo Najjaśniejszy panie, moja żona jest wcale ładna.
— Tak — rzekł król. Ewa była piękną i Ewa nas zgubiła.
— Wróćmy do mego snu, Najjaśniejszy panie.
— I ja miałem sen — rzekł król.
— Otóż śniło mi się, że moja żona miała skrzydła i że mimo krat dostała się do Luwru i zawołała na mnie.
— „Otwórz, mój drogi, to ja, twoja żona“.
— I otworzyłeś? — zapytał król z rozpaczą.
— Naturalnie, a nawet z pośpiechem.
— Materjalista!
— Jak ci się podoba, Najjaśniejszy panie.
— I obudziłeś się?
— Bynajmniej; sen dla mnie był bardzo przyjemny!
— I wciąż marzyłeś?
— Jak tylko mogłem najdłużej.
— A dzisiejszej nocy?
— Jeszcze spodziewam się marzyć. Otóż przebacz Najjaśniejszy panie, dlatego nie chcę być razem z tobą Jeślibym czuwał, to pragnąłbym rzeczywistości i dlatego proszę o muzykę i dziewczęta.
— Dosyć, dosyć — rzekł król, podnosząc się — zgubisz siebie i mniebyś zgubił, gdybym dłużej był z tobą. Bądź zdrów, spodziewam się, że Bóg ześle ci sen nie kuszący, ale zbawienny, który cię skłoni do pokuty.
— Wątpię, Najjaśniejszy panie i radziłbym ci dla zupełnej pokuty wyprawić dzisiaj z Luwru Saint-Luca.
— Nie, nie — Jestem pewny, że cię Bóg lepszemi natchnie myślami. Do widzenia, idę się modlić za ciebie.
— A ja będę marzył za ciebie Najjaśniejszy Panie.
I zaczął nucić pierwszą zwrotkę pieśni, którą król lubił. To przyśpieszyło wyjście króla, który rzekł:
— Panie, sprawiedliwe twe sądy, bo na świecie coraz gorzej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.