<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pan Alfons bywał coraz częstszym gościem w domu pani Janowej. Umiał sobie zjednać jej sympatyę, tak że zapraszała go bardzo uprzejmie, a jeżeli którego dnia nie przyszedł robiła mu wymówki. Panna Franciszka popierała te zaproszenia wymownem spojrzeniem, a ile razy szybkie kroki upragnionego gościa dały się słyszéć w sieni, twarz jej oblewała się gorącym rumieńcem.
Pani Kowalska protegująca Marcinkowskiego, bardzo była tym nowym stosunkiem zaniepokojona i robiła nawet przyjaciołce swej delikatne wymówki.
— Nie narzucam się z radami — mówiła — ale chciałabym zwrócić uwagę kochanej pani, czy ten młody człowiek nie za często bywa.
— A cóż to szkodzi?
— Niby nic, a jednak Frania może się nim zająć.
— Zapewne.
— Tak pani obojętnie mówi o tem... a Marcinkowski? Pani droga, przecież to partya, świetna co się zowie.
— Znowuż tak bardzo wielkiej świetności nie widzę.
— A na miłość Bozką! co też pani mówi! Dla biednej dziewczyny to karyera.
— Kiedy uważam, że Frania nie bardzo chętnem okiem na niego patrzy.
— Toż właśnie zadaniem matki jest usposobić ją odpowiednio.
— Robiłam co mogłam, perswadowałam, ale widząc, że to nic a nic nie pomaga, dałam za wygranę.
— To źle, to bardzo źle, kochana pani.
— Trudno, nie sposób dziecka przymuszać. Jeżeli sobie tego życzy.
— Spodziewam się, że jak ten bywać ciągle będzie, zacznie wyśpiewywać, słodkie słówka mówić, zawróci dziewczynie głowę do reszty, i o Marcinkowskim nie będzie mogło być mowy. Jak kochana pani uważa, ale ja zawsze mówię, że to będzie niepowetowana szkoda, bo niech się pani tylko zastanowi, jaki to szlachetny charakter, jaka stateczność, jakie wreszcie przywiązanie. To jest coś fenomenalnego!
— Nie sądzę.
— Ależ niech pani weźmie na uwagę. Człowiek z majątkiem i z pozycyą, chce się ożenić z biedną panienką, boć przecież możemy sobie w cztery oczy powiedziéć, że policzywszy to wszystko co Frania miéć może, wypadnie jedno z drugiem nic. Cóż go więc skłania do tego małżeństwa, jeżeli nie miłość, szlachetna, bezinteresowna miłość, tak rzadka w dzisiejszych czasach.
— Alboż ja wiem.
— Spodziewam się! i niech no pani zastanowi się, jak nie można ludzi sądzić z pozorów i jak nie trzeba wierzyć temu co w mieście mówią. Oto w tym wypadku naprzykład. Między nami powiedziawszy, pan Marcinkowski nie używa bardzo pochlebnej opinii...
— A cóż o nim mówią, bo ja co prawda nic nie słyszałam.
— Taka domatorka jak pani, mogła nie słyszéć, ale nawet wróble na dachach śpiewają, że jest on bardzo wyrachowany, skąpy i że nawet, nie wiem o ile to prawda, ma miéć jakąś współkę z żydami i pożycza pieniądze na gruby procent, tymczasem pokazuje się, że to wszystko nieprawda, bo jakżeż można przypuścić żeby człowiek tak chciwy mógł nawet myśléć o biednej panience.
Pani Janowa nie odpowiedziała na to.
— Jeszcze jedno. Może pani myśli, że ja mam jakieś osobiste widoki w tem, żeby się Marcinkowski z Franią ożenił. Niech mnie Pan Bóg broni! Cóżbym za widoki miéć mogła, oprócz serdecznej życzliwości dla kochanej pani i dla jej ślicznej córeczki.
Co prawda pani Kowalska była bardzo nawet zainteresowana w tej sprawie, albowiem Marcinkowski, który lubił stawiać kwestye jasno, zawarł z nią układ, na mocy którego nazajutrz po ślubie swoim z panną Franciszką, miał wypłacić pani Kowalskiej, tytułem honoraryum za pośrednictwo, pewną dość nawet pokaźną kwotkę. Zobowiązanie to dał na piśmie.
Gadatliwa jejmość, która przyczyniła się już do skojarzenia niejednej pary, skwapliwie wzięła się do rzeczy i kto wie czyby nie była już bardzo blizka celu, gdyby nie ów pan Alfons, co się tak niespodziewanie na horyzoncie miasteczka pojawił.
Marcinkowski, który propozycyą swoją wprawił panią Kowalską w zdumienie, potrafił w nią wmówić, że jest oczarowany urodą panny Franciszki, że za nią szaleje, że nietylko posagu żadnego nie wymaga, ale gotów nawet sam zapis dla niej uczynić, tak jest zakochany. Właściwie chodziło mu zupełnie o co innego.
Znając doskonale stosunki, wiedział on o tem, że panna Franciszka ma kuzyna, niejakiego pana Edwarda. Ów kuzyn, właściwie stryj ojca, a więc dla panny Franciszki dziadek, miał już około siedmdziesięciu lat życia i mieszkał od bardzo dawnego czasu w Warszawie.
Oryginał, dziwak, skąpiec, jako bezżenny nie miał własnej rodziny, a i krewnych swoich znać nie chciał. Gdy się kto z familii zgłaszał do niego, nie przyjmował, albo też przyjąwszy, traktował w sposób tak szorstki, że się kuzynkowi odechciało raz na zawsze tak przyjemnego dziadunia odwiedzać.
Postępowanie takie, z początku zwłaszcza oburzało krewnych, ale ostatecznie dziwak cel swój osiągnął. Przestano go nawet niepokoić i z czasem zapomniano o nim zupełnie. Panna Franciszka, ani pani Janowa nie widziały owego dziadunia nigdy w życiu i nie były pewne czy żyje, czy umarł.
O majątku jego nie miały także wiadomości, gdyż dziwak z funduszami się krył i starał się za niezamożnego w opinii ludzkiej uchodzić.
Marcinkowski o jego istnieniu dowiedział się wypadkowo, będąc za interesami w Warszawie. Uderzyło go podobieństwo, a raczej tożsamość nazwiska. Przedłużył pobyt w Warszawie o dwa dni i zręcznie dowiedział się o wszystkiem co wiedziéć potrzebował.
Nie przyszło mu to zresztą z wielkim trudem.
Po regentowskich i adwokackich kancelaryach się przeszedł, a że pomiędzy dependentami miał wielu znajomych, a ci doskonale bywają poinformowani, więc też nie dając po sobie poznać, że go to bardzo obchodzi, to tu, to tam niteczki chwytał i po tych niteczkach kłębka doszedł.
Zajrzał do hypoteki, do banku, żydków znajomych się wypytał i w rezultacie dowiedział się, że pan Edward zamożny, a nawet bogaty człowiek jest, że ma fundusze w banku i kilka sum hypotecznych, że przytem żyje oszczędnie i że często na zdrowiu zapada.
Sprytny człowiek zacierał ręce z radości, że mu tak pomyślny interes się trafia. Radość jego była jeszcze większa, gdy się dowodnie przekonał, że w razie śmierci dziwaka, panna Franciszka będzie miała do spadku po nim prawo najbliższe i że ją, jak dwa a dwa cztery ta sukcesyjka nie ominie.
Powróciwszy z Warszawy, Marcinkowski postanowił energicznie zabrać się do rzeczy, a że na swój spryt co do zjednania panny, rachował nie wiele, więc uciekł się do pośrednictwa pani Kowalskiej i przyobiecał jej sowite honoraryum, jeśli małżeństwo dojdzie do skutku.
O powodzeniu nie wątpił tak dalece, że już naprzód ułożył sobie plan, w jaki sposób ewentualną gotówkę po panu Edwardzie szczęśliwemi obrotami podwoi.
Tymczasem najniespodziewaniej przyjazd Alfonsa popsuł mu szyki.
Pani Kowalska ostrzegła swego protegowanego o niebezpieczeństwie.
Postanowiono działać energicznie i szybko, zanim przeszkoda stanie się niepodobną do zwalczenia.
Pani Kowalska z protegowanym swoim odbyła długą konferencyę, na której rozważywszy dobrze wszystkie okoliczności, postanowiono odrazu rozwinąć atak na całej linii.
— Bo widzi pani dobrodziejka — mówił Marcinkowski — zwłóczyć to nie ma co. Zna pani moje serce, choć nie lubię opowiadać o swoich sentymentach, ale przed panią przyznaję się otwarcie i z całą szczerością, że bez tej dziewczyny żyć nie mogę.
— Biedny pan jesteś.
— Prawda, prawda... jestem bardzo biedny z tem zakochaniem nieszczęśliwem. Nieraz, jak się zastanowię na zimno, to sobie mówię: Po co mi to? na co? dlaczego mam kłaść, jak to powiadają, zdrową głowę pod ewangelię. Cóż mi z tej panny Franciszki przyjdzie? Nie bogata, a nawet biedna... kłopot tylko. I powiadam sobie oto tak: Eh! machnąć ręką i pójść do pani Kowalskiej i rzec: niech już pani dobrodziejka da pokój, bo to się psu na budę nie zdało. Już mam brać kapelusz i iść, już nawet biorę i idę, ale w drodze wszystko się odmieni. Nie, zamiast prosić żeby pani dała pokój wszystkiemu, przychodzę błagać, żeby pani, właśnie jak najgoręcej brała się do rzeczy. Pani dobrodziejko, oprócz tego cośmy mówili, a raczej oprócz tego o cośmy się umówili, wdzięczność moją miéć pani będzie aż do grobu. Nie wielkim ja człowiek, ale przecie jeszcze na coś przydać się mogę w danym razie. Przekona się pani, że grzeczność jej odsłużę, stokrotnie odsłużę.
— Jabym szczerze pragnęła.
— Otóż to, otóż to. Byle pani tylko pragnęła szczerze. Pani Janowa ma do pani zaufanie, jako do najlepszej swojej przyjaciółki. Jedno słowo pani dobrodziejki dużo znaczyć będzie.
— Myślisz pan, że już nie mówiłam, nie przedstawiałam.
— No i co?
— W swoim czasie dawałam panu relacyę. Matka jest bardzo za panem, a raczej była... bo teraz, wiesz pan, od czasu jak Alfons zaczął bywać dużo się zmieniło na gorsze.
Marcinkowski westchnął.
— To źle — rzekł — to bardzo źle. Powiada pani, że usposobienie matki zmieniło się dla mnie.
— Niby żeby zupełnie, to nie. Owszem o ile mogę zmiarkować, to pani Janowa zawsze szanuje pana bardzo, nawet lubi o panu mówić, ale to już nie to co dawniej, oj, co nie to nie! Co się zaś tyczy panny...
— Mnie się zdaje, że tu zdanie matki dużo więcej znaczy.
— Jesteś pan w błędzie i doprawdy, jeżeli nam nie idzie wszystko po myśli, to sam pan sobie powinieneś winę przypisać.
— Ja?!
— A naturalnie. Niby to się pan starasz o Franię, a nie rozmawiasz z nią, nic bowiem nie nadskakujesz.
— Ależ przeciwnie, rozmawiam, owszem, nawet dużo rozmawiam.
— Wybacz pan, ale... przecież ja słyszałam te rozmowy, w taki sposób nie bawi się panien.
— A więc? czy powiedziałem co niegrzecznego, albo niewłaściwego?
— Tego nie mówię, ale cóż to za przedmiot do rozmowy z panną, opowiadanie o jakichś tam kontraktach lub sprawach sądowych.
— Sama pani mówiła i radziła, żebym opowiadał najciekawsze rzeczy.
— Ha! ha! mój panie Marcinkowski, strasznie z pana jeszcze młody konkurent. Czy pan nigdy w życiu nie starałeś się jeszcze o pannę?
— Bóg strzegł, pani dobrodziejko, po raz pierwszy dopiero trafia mi się takie nieszczęście.
— Nie bluźniłbyś, mój panie! Cóż to za nieszczęście konkurować o młodą i ładną panienkę.
— Gdy powodzenia nie ma...
— Odrazu pan chcesz powodzenia! Trzeba pochodzić trochę, postarać się.
— Droga, szanowna pani, proszę mnie nauczyć co mam robić? Wykonam wszystko co do joty, co pani tylko rozkaże.
Pani Kowalska przybrała minę poważną.
— W innych okolicznościach — rzekła — możnaby rzecz tę zostawić czasowi i nie naglić. Frania jeszcze młodziutka a i panu niewiele na tem zależy, czy się ożenisz za pół roku, czy za rok.
— Otóż zależałoby.
— Tak, no to tembardziej teraz. W tej chwili, mój panie, trzeba działać ostro i z całą energią. Ja biorę na siebie matkę, ale co się tyczy panny...
— Niech i ją pani weźmie na siebie, będę umiał znać się na rzeczy.
— Dziwny pan jesteś człowiek, żądasz rzeczy niepodobnych. Podjąć się tego nie mogę.
— Więc?
— Samemu działać trzeba. Dziś, jutro, aby nie zwłócząc idź pan tam. Ubierz się elegancko, szykownie. Wartoby też zanieść ładny bukiet, albo pudełko cukrów, zaprosić panie do teatru, nadskakiwać, starać się jednem słowem. Czy trzeba pana tego uczyć?
— Nie wiem jak mi to pójdzie.
— Co nie ma pójść, tylko śmiało, uszy do góry?
— Widzi pani dobrodziejka, ja nie mam w takich rzeczach ani obycia, ani praktyki, a tamten... Ha! żeby tamtego nie było...
— To też odsadzić go, odsadzić jak kota od mleka. Bądźże pan mężczyzną.
— Będę — powtórzył jak echo Marcinkowski, z silnem postanowieniem, że złotego jabłka nie da sobie z rąk wydrzéć. Co będzie to będzie, myślał w duchu, taki interes nigdy mi się jeszcze nie trafił i kto wie czy się trafi w przyszłości.
Tego samego dnia jeszcze posłał po żyda, nadwornego swego krawca i oddał mu do odświeżenia najpiękniejszy garnitur, jaki posiadał, z zaleceniem, aby nazajutrz był gotów. Poszedł też do cukierni i nabył kilka funtów rozmaitych słodyczy, które kazał zapakować w ozdobne pudełko.
Nazajutrz o godzinie dziesiątej zrana już był przy kasie teatralnej i kupił bilet do loży, nie pytając nawet jaką sztukę grać będą.
W instrukcyi pani Kowalskiej ten punkt nie był zamieszczony, a Marcinkowski postanowił trzymać się ściśle instrukcyi.
Ponieważ miał wyglądać elegancko i szykownie, przeto udał się do fryzyera, zkąd wyszedł niepodobny do siebie, uczesany, wypachniony, z wyczernionemi faworytkami.
Po południu wybrał się na ową wizytę, wypiwszy przedtem dla kurażu pół butelki wina.
Szczęście mu sprzyjało. Pani Janowa wyszła na miasto i Frania była w domu sama.
Gdy wszedł, zastał ją zajętą pisaniem. Zobaczywszy go, Frania pośpiesznie schowała papier do szufladki.
— Ah! przepraszam najmocniej — rzekł — zdaje mi się, że przeszkodziłem...
— Nie.
— Pisała pani, prawda?
— Istotnie, nie mając co lepszego do roboty, przepisuję niekiedy stare kajety... to mi przypomina pensyonarskie czasy.
— O ile mogłem dostrzedz, papier był, iż się tak wyrażę listowy.
— Być może, ale cóż ztąd za wniosek?
— Na papierze listowym, o ile mi wiadomo pisują się listy.
Frania zarumieniła się.
— Nie zawsze — odrzekła — przecież można pisywać listy na najgorszym papierze.
— A kajeciki robić z listowego. Bardzo słusznie, ale zwykle praktykuje się inaczej.
— Bardzo żałuję, że pan mamy nie zastał — rzekła, chcąc zwrócić rozmowę na inny przedmiot. — Wyszła przed kwadransem do sklepu i zapewne niedługo powróci.
— Jeżeli pani pozwoli zaczekam.
— Cóż za pytanie! Jakżebym śmiała pana z domu wypraszać, przeciwnie chciałabym zabawić jak umiem najlepiej. Zagram panu co, dobrze? pan podobno bardzo lubi muzykę.
— Owszem, ale dziś wyjątkowo...
— Wyjątkowo nie lubi jej pan? Czy tak?
— Wolałbym żebyśmy oto, porozmawiali trochę...
— Służę panu... ale o czem? Zapewne opowie mi pan co o ostatnio zawartych aktach, sprzedażach, dzierżawach...
— Czy to panią zajmuje?
— A naturalnie, bardzo mnie to bawi.
— Hm... proszę pani — rzekł z zakłopotaniem — bo to, widzi pani, jeżeli tego, że tak powiem szczerze, pragnąłbym się ośmielić... Czy pani nie domyśla się do czego ja zmierzam.
— Nic, a nic. Nie odznaczałam się nigdy darem domyślności, nawet przełożona na pensyi robiła mi często z tego powodu wymówki. Wszak pan zna moją dawną przełożoną?
— Nie znam.
— To wielka szkoda. Bardzo miła osoba, światła, wykształcona i nawet jeszcze dość młoda. Owdowiawszy przed laty sześcioma, założyła pensyę i wcale jej się dobrze powodzi. Sądzę jednak, że może by wyszła zamąż, gdyby się trafił jej jaki człowiek poważny, stateczny i nie biedny. Co pan o tem myśli?
— A cóż mnie do tego? Niech jej się trafi nawet królewicz angielski, nie mam nic przeciwko temu. Jest przełożona, niech będzie przełożona, ja mam i bez niej dość do myślenia.
— Zapewne, tyle interesów, tyle pracy. Pani Kowalska powiada, że nie ma na świecie tak pracowitego człowieka jak pan.
— Poczciwa kobieta! ona jedna zna wszystkie tajemnice mego serca, ona jedna wie, że ja sypiać po nocach nie mogę, że mam ciężkie zmartwienie, że mi się życie przykrzy, że, jakby to pani powiedziéć... że jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
— Słyszałam ja coś o tem — odezwała się Frania z uśmiechem.
— Czy być może?! więc pani Kowalska była tak dobra, że wtajemniczyła panią...
— Tak.
— Panno Franciszko! o najpiękniejsza, najlepsza panno Franciszko, czy mogę więc liczyć na pani współczucie?
— Najzupełniej, byłabym bez serca, gdybym nie podzielała.
— Pani jesteś aniołem!
— Co znowuż? Widocznie nie rozumiemy się dobrze. Pani Kowalska mówiła mi o pańskiem zmartwieniu, o tem, żeś pan pożyczył jednemu żydowi, kilka tysięcy na niepewne... i ja naturalnie, pojmując jak to pana boli, mam dla pana współczucie...
— Niech licho porwie wszystkie sumy na świecie! Panno Franciszko tu o inne współczucie chodzi... ja kocham panią...
— Ah! otóż i mama powróciła... jak to dobrze.
Marcinkowski zaczerwienił się jak burak. Powstał z krzesła i zaczął się przed panią Janową usprawiedliwiać.
— Bo oto, widzi pani dobrodziejka, przyszedłem tu umyślnie...
— Bardzo się cieszę z tego; zawsze pan jest mile w domu moim widziany.
— Ale, proszę pani, właśnie... owszem, radbym tu bywać jak najczęściej, codzień, co godzina przychodziłbym...
Panna Franciszka widząc, że niemiły konkurent chce dalej prowadzić rozpoczętą rozmowę, wybiegła z pokoju.
Stary kawaler odetchnął. Zdawało mu się, że z matką sprawa łatwiej pójdzie i postanowił, bądź co bądź dobić się zaraz jakiegoś rezultatu.
— Pani dobrodziejko, chciałem przedstawić...
— Co panu jest? — zapytała pani Janowa — co się stało? Czy broń Boże jaki wypadek? Jesteś pan zmartwiony, czy wzruszony. Doprawdy zrozumiéć nie mogę...
— Mam do pani prośbę, bardzo wielką prośbę... taką prośbę jakiej jeszcze do nikogo nigdy w mojem życiu nie miałem. Słowo uczciwości daję.
— No, jeżeli tak... to siadajże pan i mów, chociaż dziwi mnie doprawdy, jaką prośbę możesz pan miéć do mnie, biednej kobiety.
— Wielką, nadzwyczajną! w rękach pani dobrodziejki jest moje szczęście, mój los...
— No! mówże pan, o co chodzi?
— Ja, to jest... no tak, ja chciałbym się z panną Franciszką ożenić.
Rzekłszy to odetchnął, jak gdyby jakiś ciężar niezmierny zrzucił z siebie. Wydobył chustkę z kieszeni i ocierał nią spocone czoło.
Pani Janowa wpatrywała się w niego uważnie.
— Prosisz pan więc o rękę Frani? — zapytała po chwili milczenia.
— Błagam!
— Czy ją pan kochasz?
— To jest... no, co tam w bawełnę owijać, ma się rozumiéć że kocham i jak jeszcze kocham! Pani Kowalska może poświadczyć, ona wie o tem bardzo dobrze.
— A czy zastanowiłeś się pan nad tem, że moja córka jest dziewczyna biedna, że majątku żadnego nie ma i miéć w przyszłości nie będzie. O ile mi wiadomo, pan jesteś człowiek rachunkowy, praktyczny, zapewne więc jesteś zdania, że w małżeństwie materyalnej strony lekceważyć nie można.
— Prawda, święta prawda, ma pani dobrodziejka racyę; nie można, nie należy, nie godzi się lekceważyć materyalnej strony, ale tym razem, jedynie tym razem, gotów jestem odstąpić od zasady, a to dlatego, że jak już pani dobrodziejce wspomniałem, ja pannę Franciszkę kocham, tak dalece kocham, że opowiedziéć tego nie potrafię... Cóż mi pani odpowie? Czy mogę miéć jaką nadzieję?
— Alboż ja wiem? Zagadnął mnie pan tak nagle.
— Niech pani na to nie zważa, że ja jestem, jakby tu powiedziéć, nie koniecznie pierwszej młodości, że może nie wyglądam tak lalkowato, jak jaki naprzykład fircyk, ale mogę złożyć metrykę i przekonać panią dowodnie, że nie mam jeszcze lat pięćdziesięciu, a co do zdrowia... Bóg mi świadkiem, że dotychczas żaden doktor złamanego grosza nie zarobił odemnie.
— Frania jeszcze taka młodziutka.
— I to jest prawda, młodziutka bo młodziutka, ale to lepiej. Łatwiej nabierze doświadczenia. Niech mi pani wierzy, że przy mnie dużo skorzysta, nauczy się oszczędności, gospodarności, a to grunt, pani dobrodziejko, grunt.
— Więc uważasz pan, że teraz jest niegospodarna i rozrzutna.
— A, pani dobrodziejko, chowaj Boże, tylko dotychczas nie miała sposobności rozwinąć w sobie tych zalet. Jakim sposobem? Przecież pani sama wszystkiem rządzi, sama prowadzi cały dom i magazyn, alboż ja nie wiem.
— Czy pan mówiłeś już z Franią?
— Właśnie przed samem przyjściem pani dobrodziejki, wyznałem pannie Franciszce to co czuję.
— I cóż odpowiedziała panu?
— Nic.
— Jakto nic?
— A nic, bo akurat pani dobrodziejka weszła i rozmowa się tym sposobem przerwała.
— Sądzisz pan, że masz jej wzajemność?
— Nie wiem, ale zdaje mi się przynajmniej, że mam.
— Z czego pan to wnosisz?
— Ile razy mówię do niej, to się zawsze śmieje.
— Hm... to jeszcze nie dowód.
— Pani dobrodziejko, jeżeli jeszcze nie mam wzajemności, to ją niezawodnie pozyskam... słowo uczciwości.
— Zkąd taka pewność.
— Bo ja, jeżeli panna Franciszka zechce wyjść za mnie, zrobię dla niej zapis. Jak mi Bóg miły zrobię, hypoteczny, pewny zapis. Niech ma coś swojego tymczasem, a po mojej śmierci, uważa pani dobrodziejka, po mojej śmierci... weźmie wszystko. Krewnych blizkich nie mam, ona więc będzie moją sukcesorką. Wprawdzie milionów nie mam, ale i ta bagatelka, do której doszedłem przez skrzętność i oszczędność, nie jest do pogardzenia. Gdy umrę moja żona będzie miała czem łzy ocierać, jak panią dobrodziejkę szanuję.
Pani Janowa zamyśliła się, Marcinkowski dalej rzecz swoją prowadził:
— Niechże pani uważa szczerość mego serca. Przed ślubem dam zapis formalny przed regentem na dziesięć tysięcy.
— Dziesięć tysięcy!
— Powiada pani, że mało?
— Mój Boże, ja nic nie powiadam, słucham co pan mówi.
— Zapiszę dwanaście. Mam akurat taką sumę ulokowaną na pierwszym numerze. Murowana suma, słowo uczciwości! Zresztą wie pani dobrodziejka, że nie mam zwyczaju byle jak pieniędzy lokować. Skoro daję, to wiem komu mam dać i na jaką ewikcyę... Otóż te dwanaście tysięcy poprostu zceduję na rzecz panny Franciszki, a powtarzam, że w razie gdybym, panie dobrodzieju, zeszedł z tego świata bezpotomnie, zapiszę jej cały majątek jaki posiadam i ewentualnie w danej chwili posiadać będę. Oto pani dobrodziejko, moje szczere, najszczersze intencye. Ofiaruję pannie Franciszce wszystko co posiadam: serce i majątek, nie rachując głowy, o której czy co warta niech się pani dobrodziejka zapyta pierwszego lepszego adwokata. Teraz oczekuję decyzyi pani dobrodziejki.
— Decyzya, panie, nie ode mnie zależy, muszę pomówić z córką. Właśnie mam zamiar zaraz ją poprosić i przedstawić jej pańskie intencye.
— W mojej obecności?
— No tak.
— A nie, nie pani dobrodziejko, lepiej będzie jak ja sobie ztąd pójdę, a pani pomówi z panną Franciszką w cztery oczy.
— Dlaczego?
— Bo widzi pani, takie młode panienki miewają swoje fantazye. Przy mnie gotowa powiedziéć naumyślnie że nie, na przekorę, choćby nawet później miała tego żałować, a z matką mówić będzie szczerze, posłucha perswazyi, zastanowi się lepiej, rozważy, coś, tego... Pójdę więc, a jutro zgłoszę się po odpowiedź.
— Jak pan sobie życzy.
— W ręce pani dobrodziejki składam mój los. Odwdzięczę, będę dla pani dobrym synem, słowo uczciwości.
Wyszedłszy od pani Janowej, Marcinkowski był pewny wygranej. Podziwiał sam siebie, zkąd zdobył się na tyle energii i wymowy. O skutku wcale nie wątpił, a sukcesyę po starym dziwaku, dziadku Frani, uważał już za swoją niezaprzeczoną własność.
Pani Janowa na razie była jakby oszołomiona temi oświadczynami, chociaż spodziewała się ich, nie sądziła wszakże, że stary dependent będzie tak skory do zapisu i tak hojny. Dwanaście tysięcy! toż to dla biednej dziewczyny majątek, los... o jakim nigdy nawet nie marzyła.
Frania weszła do pokoju, poważna i blada, oczy miała zaczerwienione, jak gdyby od płaczu.
— Moja duszko — odezwała się pani Janowa — właśnie chciałam cię szukać i rozmówić się z tobą. Przyszłaś, tem lepiej. Usiądź tu obok mnie, kochanie, i pomówmy. Tylko co wyszedł ztąd Marcinkowski... Powtórzę ci co do mnie mówił.
— To zbyteczne, moja mamo, byłam w sąsiednim pokoju i słyszałam wszystko, ani jeden wyraz nie był dla mnie stracony.
— Słyszałaś? i cóż na to mówisz, droga Franiu.
— Nic, mamo.
— Jakto nic! Przecież coś trzeba odpowiedziéć, chce ci zrobić zapis.
— A tak. Bardzo wspaniałomyślny człowiek. Chce mnie nabyć za dwanaście tysięcy. Drogo mnie oszacował, moja mamo, ja tyle warta nie jestem.
— Co mówisz, kochaneczko! ty... ty jesteś warta miliony.
— W takim razie, pan Marcinkowski pragnie mnie kupić za bezcen, ale ty, moja mamo, nie sprzedasz mnie przecie...
— Egzaltowane dziecko! któż mówi o sprzedaży?! W czem widzisz podobieństwo do sprzedaży? Bądź-że rozsądna. Ten człowiek kocha cię bezinteresownie, szaleje za tobą.
— Trudno mi w tę bezinteresowność uwierzyć. To sknera, który tylko pieniądze kocha.
— A przecież nietylko, że posagu nie żąda, ale jeszcze zapisuje ci.
— On musi w tem coś miéć.
— Ale co? co? Przekonaj mnie, daj dowód. Ja bo widzę z jego strony tylko najlepsze intencye, a że pragnę twego szczęścia...
— Mama pragnie, istotnie?
— I ty się jeszcze pytasz... A toż przecie wykarmiłam, wyniańczyłam cię sama, nosiłam cię na rękach, szyłam ci sukienki, kiedyś była chora przepędzałam nad twojem łóżeczkiem długie, bezsenne noce, od ust sobie odejmowałam, żeby ci dać jaką taką edukacyę i ty śmiesz mnie pytać, czy pragnę twego szczęścia?
— A więc, skoro mama go pragnie, to... nie mówmy już nigdy o panu Marcinkowskim...
— Franiu! Franiu! — rzekła matka — więc na tem ma polegać twoje szczęście?
— Tak, mamo.
— Dziecko niedoświadczone! w przyszłości możesz gorzko pożałować...
— Nie, mamo, każdy człowiek wyobraża sobie szczęście na swój sposób.
— Zapewne, ale kto jest bardzo młody i bardzo niedoświadczony, ten powinien słuchać rady starszych. Zdarza się często, że jeden krok fałszywy, jedno postanowienie zbyt lekkomyślne przez całe życie daje się we znaki.
— Mój Boże! — zawołała panna Franciszka z żalem — czyż mama chce koniecznie, żebym została żoną tego nieznośnego człowieka?!
— Czy tak, czy nie, ale propozycya jego jest poważna i warto się nad nią zastanowić. Dwanaście tysięcy! czy ty masz pojęcie co to jest dwanaście tysięcy? To majątek, z procentu od którego może się cała rodzina utrzymać. Pomyśl, moja droga, dwanaście tysięcy twoich własnych, których nie odbierze ci nikt. W razie nieszczęścia jest już punkt oparcia, jest o co ręce zaczepić.
— I do tych tysięcy pan Marcinkowski! pan Marcinkowski jako towarzysz na całe życie! Nie, mamo, to być nie może.
— Coś ty sobie upatrzyła do tego człowieka? za co go nienawidzisz?
— Za to, że mnie prześladuje swemi sentymentami. Niech zapomni o mnie a będę mu wdzięczną aż do grobu.
— To szczególne! Dziś, gdy oświadczył mi swoje zamiary, przypatrywałam mu się nieznacznie i wcale nie wydał mi się odrażającym.
— Zapewne, z temi tysiącami musiało być mu do twarzy.
— Uprzedzenie, moja Franiu, dziecinne uprzedzenie nic więcej. Jeżeli zostawimy decyzyę czasowi, to za pół roku, za rok zmienisz zdanie.
— Nigdy!
— Nie bądź tak stanowczą i tak nierozważną. Zresztą jakkolwiek postąpisz, ja z obowiązku, jako matka, przedstawiam ci i tłomaczę co tracisz, odrzucając propozycyę tego poczciwego człowieka.
— Przecież nie on jeden na świecie.
— Ah! rozumiem. Podobał ci się kto inny.
— Nie — odrzekła rumieniąc się Frania — niech mamie wystarczy zapewnienie, że mi się pan Marcinkowski nie podobał i spodziewam się, że nikt mnie nie przymusi, żebym postąpiła wbrew memu przekonaniu.
Pani Janowa zaczynała tracić cierpliwość.
— O przymusie — rzekła — nie ma mowy, ja się do tego kroku nie posunę, ale i też i na inny związek nie dam pozwolenia.
— Nie myślę o żadnym.
— Dajmy na to. Wiedz wszakże o tem, że masz dopiero ośmnasty rok życia, jesteś małoletnia i bez pozwolenia matki zamąż wyjść nie możesz.
— Nie mam zamiaru.
— Ja też cię uprzedzam na wszelki wypadek, gdybyś zamiar taki powzięła. Czas miéć rozum i czas o przyszłości pomyśléć. Przecież wiecznie nie będziesz mogła być przy mnie.
— Jeżeli jestem mamie ciężarem, mogę odejść choćby i dziś, przykro by mi to było, lecz...
— Ciekawam dokąd byś poszła?
— Świat jest szeroki, mamo, uczyłabym dzieci, albo wzięłabym się do szycia, przecież mam siły do pracy.
— Nie ma o tem mowy, nie wypędzam cię z domu, ale chciałabym żebyś była rozsądniejsza i poważniej traktowała przyszłość. Jutro Marcinkowski przyjdzie. Odpowiem mu, żeś jeszcze nie zdecydowana, że trzeba czasowi to zostawić, poczekać.
— Długo czekać będzie, moja mamo.
— Nie tracę nadziei, że zmienisz zdanie, że się namyślisz, a może, może tyś już dała słowo tamtemu?
— Nie mogłam dawać słowa, bo go nikt ode mnie nie żądał.
Pani Janowa odetchnęła swobodniej.
Nazajutrz, gdy Marcinkowski przyszedł, dała mu odpowiedź wymijającą, lecz zachęciła zarazem, żeby czekał jeszcze czas jakiś, z nadzieją, że się wszystko jak najlepiej ułoży.
Niefortunny konkurent, który ufał w to, że obietnica zapisu wywrze na pannie Franciszce wrażenie, wyszedł z kwaśną miną i mruczał sam do siebie na schodach.
— Czekaj babka latka, a tymczasem dziad kruchy, lada chwila zamrze i ja zostanę na lodzie. Dwunastu tysięcy nie chciała! wielka pani! magnatka!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.