Panna do towarzystwa/Część druga/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Genowefa nie była przy baronowej, kiedy ta otrzymała depeszę Filipa.
Podczas obiadu, pani de Garennes, czuła się w obowiązku powiedzieć o tem swej lektorce.
— Kochana Genowefo — rzekła — jutro będziemy mieli wizytę...
Młoda dziewczyna zadrżała.
Twarz jej z lekka się zarumieniła.
— Wizytę?.. powtórzyła.
— Tak.
— Pan Filip zapewne przyjedzie...
— I mój siostrzeniec, Raul de Challins.
Pani de Garennes nie patrzała w tej chwili na Genowefę, nie mogła więc zauważyć nagłego dreszczu wstrząsającego jej ciałem.
Mówiła dalej:
— Będzie to dla ciebie rozrywką, a potrzebujesz jej bardzo moja maleńka... Będziemy sobie gawędzić w parku, a nawet przejedziemy się łódką po rzece, jeżeli sobie będziesz życzyła.
— Jak się pani podoba...
— Czy jesteś kontenta, że zobaczysz mego syna i mego siostrzeńca?
— Z pewnością, pani, lecz ci panowie znajdą mnie bardzo zmienioną.
— Nie wież temu moje dziecko. — Jesteś troszeczkę blada, to i wszystko. — Nie niepokój się... sam niepokój wystarcza, żeby cię uczynić chorą. — Wszakże ci nic nie jest. — Poczciwy doktór Loubet, to bardzo uczony człowiek, chociaż tylko prosty, wiejski lekarz, bez trudu poradzi ci na te męczące palpitacye... Czy chcesz ażebym po niego posłała, ażeby cię sam znowu uspokoił?
— Oh, nie pani, nie czyń tego proszę! na co by się to przydać mogło?
— Aby cię uspokoić.
— Zapewniam panią, że żadnej nie czuję obawy. — Choroba przychodzi prędko, a ustaje powoli, wiem o tem... trzeba zostawić lekarstwu czas do działania.
— Masz słuszność moje drogie dziecko, jesteś taką, jaką cię widzieć pragnę... tego właśnie potrzeba, aby być zdrową.
Mówiąc te słowa pani de Garennes patrząc na Genowefę myślała:
— Spustoszenia, jakie to uczyniło w tak krótkim czasie, prawdziwie są zdumiewające! Ta mała nie myli się, że się zmieniła nie do poznania.
Genowefie pilno było powrócić do swego pokoju, aby swobodnie myśleć o Raulu.
— Pan i baronowo, rzekła zaraz po obiedzie, czuję się cokolwiek zmęczoną. Czy pozwoli mi pani oddalić się?
— Ależ naturalnie, pozwalam ci moje dziecię. Idź, odpocznij... Za godzinę przyniosę ci sama lekarstwo. — Gdybyś spała obudzę cię, gdyż doktór zalecił jak największą regularność w dawaniu lekarstwa.
— Ah! jaka pani jesteś dobra...
— Czyż to nazywa się być dobrą, jeżeli się ciebie kocha?
Genowefa odeszła.
Wszedłszy do swego pokoju i myśląc, że nazajutrz zobaczy Raula, zbliżyła się do zwierciadła z pewną zalotnością właściwą jej wiekowi, i spojrzała na siebie.
Pomimo woli, oczy jej napełniły się łzami...
— Oh! tak, tak, strasznie jestem zmienioną, wyszeptała, padając na krzesło. — Boję się, że Raul jak mnie zobaczy taką bladą i wychudłą, z oczami zapadniętemi, rysai wyciągniętemi, przestanie mnie kochać!
Długo potem płakała i złamana łzami i chorobą, zawlekła się do łóżka, rozebrała się i położyła.
Była godzina dziesiąta.
Baronowa czytała w salonie dzienniki.
Bicie zegaru przerwało jej czytanie.
W stała z fotelu, weszła na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało jej mieszkanie, przeszła pokój sypialny i wzięła mały flakonik z szuflady zamkniętej na klucz, otworzyła drzwi i przestąpiła próg pokoju, służącego za skład bielizny i ubrania. Pokój ten łączył się z oszklonym korytarzem prowadzącym od głównego korpusu domu, do pawilonu, w którym mieszkała Genowefa.
Baronowa przebyła zwolna ten korytarz, oświecony jak gdyby w biały dzień promieniami księżyca.
Weszła do pawilonu, a ztąd do pokoju młodej dziewczyny.
Lampka nocna stojąca na stoliku paliła się.
— Czy śpisz moje dziecię? zapytała pani de Garennes cichym głosem.
Genowefa zaczęła dopiero zasypiać.
Głos baronowej jakkolwiek słaby, przebudził ją.
Otworzyła oczy, podniosła się na posłaniu i odpowiedziała:
— Zaczynałam zasypiać, pani baronowo.
— To moja wina, pozwoliłam przejść godzinie twojej mikstury. — Zaraz ją przyrządzę.
Pani de Garennes wzięła świecę, zapaliła u drżącego płomyka lampki nocnej i zeszła na dół.
Na małym stoliczku stała karafka na tacy, ze szklanką i lekarstwem zapisanem przez doktora Loubet.
Baronowa włożyła kawałek cukru do szklanki, rozpuściła go, nalała wody do połowy i łyżeczkę mikstury.
Uczyniwszy to rzuciła badawcze spojrzenie n a około i czas jakiś przysłuchiwała się.
Żaden hałas nie zdradzał obecności lub zbliżania się jakiegokolwiek ludzkiego stworzenia.
Wtedy pani de Garennes wyjęła z kieszeni flaszeczkę digitaliny przywiezionej przez nią do Bry-sur-Marne, otworzyła ją i wpuściła trzy krople do szklanki, poczem wszystko razem wymięszała.
Schowawszy napowrót flaszeczkę, wzięła świecę, szklankę i powróciła na pierwsze piętro.
Genowefa oparłszy się na poduszkach, oczekiwała.
Baronowa podała jej napój zatruty.
Młoda dziewczyna spojrzała na szklankę z pewnem niedowierzaniem.
— Pij moja najdroższa, rzekła słodkim głosem pani de Garennes, cokolwiek zaniepokojona tem wahaniem. — Pij... moja droga... To życie...
— Genowefa wychyliła napój od razu.
Trucicielka wzięła napowrót szklankę, zeszła na dół, wymyła ją, wylała na ogień palący się na kominku wodę po wymyciu, i powróciła na górę.
Panna do towarzystwa miała głowę wciśniętą w poduszkę i wydawała słabe jęki.
Pani de Garennes zbliżyła się do łóżka i zapytała:
— Cierpisz, moje dziecię?
— Tak pani, bardzo cierpię.
— Cóż takiego doświadczasz?
— Tak gdyby rozpalony węgiel, piekł mnie tu.
I dziewczę mówiąc te słowa, przycisnęło ręką lewą stronę piersi.
— Nigdy mi serce tak mocno nie biło... mówiła dalej, zdawałoby się, że pęknie... Palpitacye te duszą mnie.
Baronowa wzięła za rękę Genowefę.
Ręka ta była zimna, jak marmur.
Czyżby to miała być śmierć? — Tak prędko? za pytywało siebie, to wstrętne stworzenie.
baronowa. — To zwykłe Genowefa przewracała rozbolałą głowę po po duszce.
— Nw! — mówiła dalej w myśli To nie może być jeszcze rozwiązanie, kryzys.
I nędznica oczekiwała przez kilka chwil, milcząca, z oczami wpatrzonemi w twarz młodej dziewczyny wykrzywioną boleścią.
Wkrótce Genowefa wydała głębokie westchnienie, drżenie ciała uspokoiło się.
— Trochę mi lepiej... wyszeptała prawie niedosłyszanym głosem.
— Za chwilę będziesz się czuła zupełnie dobrze, moje dziecię.. odrzekła pani de Garennes. Staraj się zasnąć prędko...
Nachyliła się nad głową dziewczęcia męczennicy, i złożyła na jej czole judaszowski pocałunek, poczem wyszła z pokoju.
Po długiej nocy, podczas której straszne senne marzenia, jakby zmora dusiły ją, przerywając co co chwila gorączkowy sen. — Genowefa wstała, znużona, czując się jakby zbitą.
Wstała późno, bledsza znacznie i słabsza aniżeli dnia wczorajszego, oczy miała zapadłe i szeroko podsiniałe.
Jednakże siłą woli zwalczyła ten stan strasznego osłabienia, uczesała włosy i ubrała się staranniej niż zwykle.
Raul miał przybyć, i biedne dziewczę starało się ukryć widoczne na twarzy ślady cierpienia.
Poszła do pani de Garennes, która ujrzawszy ją zawołała:
— Ah! moje dziecię, jakże dobrze wyglądasz dziś rano, i jaka jesteś piękna! Dobrze spałaś w nocy, nieprawdaż? Czujesz się silniejszą zapewne?
— Tak pani, cokolwiek silniejszą, — odpowiedziała Genowefa z bladym uśmiechem.
Głos jej drżący, zaledwie dający się usłyszeć, kłamstwo zadawał słowom.
Baronowa udała, że się na tem nie spostrzega, i odrzekła:
— Będziemy mieli prześliczny dzień. — Słońce weszło wspaniale na czyste niebo... Popołudniu będzie gorąco... Skorzystamy z tego, aby cię rozweselić moje dziecię... Czujesz się w stanie przejść przez park? Pójdziemy oczekiwać mego syna i siostrzeńca przy furtce wychodzącej na brzeg Marny.
— Oh! dobrze pani, — rzekła z pośpiechem Genowefa, którą ożywiała myśl o Raulu. — Czuję się w zupełności zdolną do tej podróży...
— A więc za chwilę pójdziemy. — Pójdę dokończyć mojej tualety i za dziesięć minut powrócę.
Te dziesięć minut wydawały się bardzo długie młodej dziewczynie.
Nakoniec pani de Garennes ukazała się w kapeluszu ogrodowym na głowie i parasolką w ręku.
— Chodź, droga mała rekonwalescentko, rzekła podając ramię Genowefie. — Zbliża się chwila w której pociąg z Paryża stanie na stacyi i wysiądą z niego Filip i Raul. — Czas już iść. — Oprzej się na mnie.
— Dziękuję pani... Czuję, że będę mogła iść sama... Zdaje mi się, że jestem już zupełnie zdrowa.
— Tak być powinno.. Przedewszystkiem nie byłaś tak bardzo chora, a zresztą, przecież doktór Loubet jest znakomitym lekarzem.
— Podziękuję mu za jego starania.
— Weź parasolkę od słońca.
— Ten wielki kapelusz zasłoni mnie dostatecznie.
Genowefa włożyła słomiany kapelusz zawieszony w przedsionku, ubrany niebieskiemi wstążkami.
Pod szerokiemi skrzydłami tego kapelusza, ładna jej twarzyczka wydawała jeszcze bledszą i bardziej wychudłą.
Jednakże radość powróciła jej siły. Szczęście jak gdyby galwanizowało to biedne ciało podkopane trucizną.
Obie kobiety wyszły z willi i przeszedłszy wśród trawników, ścieżką wysadzoną kwiatami, weszły na drogę zacienioną wielkiemi drzewami parku.
Kiedy Genowefa uszła sto kroków zaledwie, spostrzegła, że zbyt wiele rachowała na swoje siły.
Chodzenie sprawiało jej palpitacye tak bolesne, że zmuszoną była zwolnić kroku.
Pani de Garenne spostrzegła, że Genowefa słabnie.
— Oprzejże się na mojem ramieniu, moje drogie dziecię, rzekła.
— Nie, dziękuję pani... To przejdzie... cokolwiek tylko osłabienia. — Już mi lepiej.
I młode dziewczę wzywając na pomoc całą swoją energię, zdołało się dowlec aż do furtki wychodzącej na brzeg rzeki.
Baronowa wyjęła z kieszeni pęk kluczy wybrała jeden i drzwi otworzyła.
Znalazły się na drodze służącej do holowania statków.
Prześliczna murawa szmaragdowej zieloności, zasiana stokrotkami i żółtemi kwiatkami, okrywała brzegi rzeki.
Cokolwiek niżej, w pobliżu spokojnego łożyska Marny, janowiec okryty kwiatami kołysał się pod powiewem wiatru łagodzącego upał.
— Usiądźmy tu sobie moja mała, — rzekła pani de Garennes, wskazując parasolką na murawę. — Tu zaczekamy na naszych gości, zobaczymy ich przybywających z daleka i niedozwolimy im okrążać drogą do głównego wejścia...
Genowefa ciężko oddychająca, nie mogła już dłużej utrzymać się na nogach.
Upadła na trawę, baronowa zajęła przy niej miejsce.
Niebo było cudownej czystości, powietrze napojone wonią roślin i kwiatów.
Woda przezroczysta płynęła spokojnie, wśród janowca, wydając monotonny odgłos.
Młoda dziewczyna siedząc, mogła swobodniej odetchnąć, a niepohamowane bicie serca uspokoiło się.
Oczy jej zwrócone były bez przerwy na drogę na której Raul i Filip ukazać się mieli. Przyjemne uczucie bliskiego szczęścia ogarniało jej duszę.
Nagle strasznie zbladła, później zaczerwieniła się; rękę wyciągnęła w kierunku jednego punktu horyzontu; — pomimo znacznej odległości poznała pana de Challins i jego kuzyna. Słabym głosem wyszeptała:
— Otóż oni tam idą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.