<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Franko
Tytuł Pantałacha
Pochodzenie Obrazki galicyjskie
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Pierwszym aktem tej służby było — wyśledzić, w jaki sposób dokonał Pantałacha tej swojej ostatniej ucieczki. Dyrektor pospieszył do trupiarni, by być obecnym przy rozbieraniu trupa, a klucznika posłał zrobić rewizyę w kaźni.
Był ranek mglisty i ponury, w kaźni było jeszcze prawie całkiem ciemno. Mimo to Prokop po wyjściu klucznika nie kładł się już spać, ale usiadłszy na środku kaźni, bawił się dzwoniąc porżniętymi kawałkami sztaby o wierzchnią część pieca, która leżała tuż przed nim, obrócona do góry kresami. Wreszcie wspomniał coś, rzucił kawałki sztaby i wstawszy z podłogi klasnął w dłonie i rzucił się do swego posłania. Zasunął rękę pod twardą, do grubego placka podobną słomianą poduszkę i zaczął pilnie szukać. Jakże się ucieszył, gdy pod poduszką rzeczywiście znalazł obie połówki rozkrojonego i wydrążonego guldena, które położył tam dla niego Pantałacha! Aż podskoczył z radości, a jego wytrzeszczone oczy zaiskrzyły się jak u kota. Usiadł na tapczanie i zaczął dzwonić temi błyszczącemi cackami jedno o drugie, puszczał je, by się toczyły po podłodze i jak dziecko klaskał w dłonie, gdy srebrne płytki opisywały po podłodze piękne ślimakowe skręty i kręgi.
Bawił się tak dość długo, wreszcie znudziła go jednostajność tej zabawy, a żołądek dopominał się też o swoje prawa. Była już ósma; aresztantom po innych kaźniach rozdawano śniadanie — rzadką zupę grochową. Porzuciwszy oba krążki srebrne na tapczanie, Prokop przyłożył twarz do wizytyrki i nadsłuchiwał, czy prędko kucharze zbliżą się do niego. Wiedział biedak, że dają mu jego porcyę zwykle na samym końcu, to jest, kiedy zupy w kotle dawno już nie stało, i kucharze po raz drugi podlali ciepłą wodą gęsty osad, co był na dnie i rozbełtali za pomocą ogromnej warzechy. Prawda, dopóki był w kaźni Pantałacha, podawano tutaj śniadanie i obiad nasamprzód, aresztanci dbali o swego „majstra“, więc rzecz oczywista, że i durny Prokop na tem korzystał. Ale biedny idyota miał pamięć krótką, zapomniał, że Pantałachy już w kaźni niema, nie wiedział i nie był ciekaw wiedzieć co się z nim stało i czuł tylko głód i niecierpliwość, dla czego też jedzenia mu nie niosą.
Chwilę stał cicho przytulony do drzwi i słuchał, wreszcie zaczął zgrzytać zębami i warczeć jak pies słysząc, że aresztanci roznoszący śniadanie nie spieszą się ku niemu i rozmawiają coś głośno na kurytarzu. Wreszcie co siły zaczął bić pięściami i nogami o drzwi. Jakiś czas nikt się nie odzywał i nie przychodził, a więc Prokop nie przestawał walić w drzwi coraz silniej. Naraz atoli zabrzęczała kłódka, zgrzytnął zamek kaźni i Prokop odskoczył odedrzwi, jak oparzony. Drzwi się otworzyły i wszedł klucznik Sporysz w towarzystwie jeszcze jednego dozorcy.
— Czego hrymiesz? — zapytał Sporysz surowo Prokopa.
— Ja... ja... nie — odpowiedział Prokop skuliwszy się niby dla odebrania cięgów i zakrywszy twarz rękoma. — Ja... ja... spię!
— Spisz? A któż tak o drzwi wali?
— Ta bo ja... ja chcę jeść!
— A najadłbyś ty się smoły gorącej, tumanie! — rzekł dozorca. — Powiesić cię warto, a nie jeść ci dać. Nie mogłeś ty tak w nocy zahrymać o drzwi, zanim ten złodziej sztaby na piecu poprzerzynał?
Sporysz tymczasem rzucił okiem po kaźni i w pierwszej chwili spostrzegł dwa krążki srebrne, leżące na tapczanie. Chwycił je, obejrzał i zdrętwiał cały: odrazu poznał połówki tego samego guldena, który wczoraj dał Pantałasze, odrazu domyślił się związku tego guldena z ucieczką Pantałachy.
— A to co? — zapytał Prokopa, pokazując mu krążki.
— To moje! — krzyknął płaczliwie Prokop i wyciągnął ręce ku błyszczącym przedmiotom. — To moje, oddajcie mi!
— Twoje? A ty skąd to masz? Kto ci to dał?
Prokop stanął szeroko rozdziawiwszy gębę, nie wiedział co na to odpowiedzieć. Przypomniał sobie surowy zakaz Pantałachy i drżał na samą myśl o tem, że ten „nanaszko“ może wykonać swą straszną groźbę, to jest, może jakimś cudem wynieść go z tych murów i zanieść do domu rodziców, gdzie go bito, szturkano i głodem morzono, gdzie mu było daleko gorzej, niż tu we więzieniu.
— Mów, kto ci to dał? — wrzasnął mu nad samym uchem klucznik i poparł swe pytanie potężnym razem, wymierzonym w plecy Prokopa.
— Joj–joj–joj–joj! — zapiszczał Prokop, skulił się jak przedtem i zakrył twarz rękami.
— No, powiedz, powiedz, kto ci to dał — rzekł łagodnie Sporysz, wiedząc, że surowością od tego idyoty niczego się nie dowie. — Powiedz, nie bój się, nic ci się nie stanie.
— Aha, nic? — łkając wymówił Prokop.
— Ja ci mówię, że cię ani palcem nie tknę!
— E, wy, ja się was nie boję — rzekł ośmielony łaskawością Sporysza idyota.
— No, a kogóż się boisz?
— Pantałachy.
— Pantałachy? A cóż on ci może zrobić?
— Weźmie mię stąd i zaniesie do ojca!
Obaj policyanci roześmiali się na taki argument.
— Ha, ha, ha! Czy widział kto, czego się ten dureń boi! — rzekł dozorca. — To inny ucieka stąd, żeby się dostać do domu, a ten się boi, żeby go kto z kryminału nie ukradł i do domu nie zaniósł.
Ale Sporysz spoważniał.
— No, no, nie bój się głupi, Pantałacha nic ci już nie zrobi.
— Aha, nie zrobi? Wy skąd wiecie, że nie zrobi? — rzekł Prokop, ocierając łzy rękawem.
— Bo go już niema na świecie.
— A gdzież jest?
— W trupiarni.
— A on co tam robi?
— Co ma robić, leży. Chyba nie wiesz, że upadł z dachu i zabił się na śmierć?
— E, a może on i z trupiarni ucieknie?
Znowu uśmiechnęli się dozorcy nad głupotą Prokopa, ale Sporysz wiedział, że z idyotą trzeba gadać jego językiem, rzekł więc poważnie:
— Nie bój się, stamtąd już nie ucieknie. Dziś jeszcze przyjdą doktorzy, oderżną mu głowę, ręce i nogi, no, to jakże bez nich ucieknie?
Prokop wytrzeszczył oczy na klucznika, jak gdyby mu nie wierzył, wreszcie zachychotał głośno:
— Hi, hi, hi! Będą rżnąć Pantałachę, jak wieprza! I brzuch mu rozprują?
— I brzuch rozprują.
— Hi, hi, hi! A mnie puszczą się popatrzeć?
— A juści, juści. Ja cię sam zaprowadzę. Tylko mi powiedz, kto ci to dał?
Prokop niby zawstydzony pochylił twarz ku ziemi i zakrył oczy rękoma.
— Ja... Ja nie wiem.
— Howory do durnia! — krzyknął dozorca, zniecierpliwiony tym głupim uporem. — Dlaczego nie powiesz od razu, że Pantałacha?
— No, powiedz, powiedz! — rzekł Sporysz. — Pantałacha ci dał?
— Pantałacha.
— No, tak, to dobrze. A za co on ci to dał?
— Za co? Za nic. Za to, żebym spał w nocy.
— Aha! A nie kazał ci, żebyś nikomu nic nie mówił?
— Kazał.
— A nie mówił ci, skąd on to dostał, tę zabawkę?
— Mówił.
— A skąd? — zapytał ciekawie klucznik. On drżał na samą myśl, że Pantałacha mógł powiedzieć temu durniowi, że dostał guldena od Sporysza. — Skąd on to dostał?
— Od świętego Mikołaja.
— Co? Od świętego Mikołaja?
— No, tak, — rzekł ośmielony Prokop. — Święty Mikołaj przyszedł do niego i mówi: „Nie płacz, Pantałacha. Bili cię „pany“ za to, żeś uciekał. Masz tu kluczowe ziele, ono ci samo wszystkie zamki otworzy, i uciekniesz znowu.“ A Pantałacha przyszedł do kaźni ucieszony. Nasamprzód chciał mię zjeść, a potem rozłupał to na dwie połowy i wydobył stamtąd kluczowe ziele.
— Jakież to było ziele?
— O, ładne! Takie niebieskie, a cienkie, a długie, długie. Tu w tem leżało skręcone. A potem Pantałacha mówi do mnie: dam ci to, ale żebyś w nocy spał; żeby tu pioruny biły, nie śmiesz się zbudzić. I żebyś nie wiem co widział albo słyszał, to nie śmiesz nic widzieć ani słyszeć.
Sporysz odetchnął swobodniej. Rzecz oczywista, Pantałacha nie zdradził go przed Prokopem, dureń nie wiedział niczego o tem, że to on dał złodziejowi tego guldena, a więc można będzie wyjść czystym z tej brzydkiej historyi. Biedny klucznik aż drętwiał cały, ilekroć pomyślał, że gdyby nie przezorność Pantałachy i nie idyotyzm Prokopa, to historya z tym guldenem mogłaby była ściągnąć na niego wielką biedę, utratę służby, a może nawet i kryminał. Z ulżonem sercem wypytywał więc dalej Prokopa, co Pantałacha robił wieczorem, co robił w nocy, jak uciekał, itd. Pokazało się jednak, że Prokop o tem wszystkiem mało co wiedział.
— Wieczorem nanaszko Pantałacha skakał na jednej nodze, potem polazł pod tapczan i znalazł tam coś, potem łaził na okno, potem coś majstrował, potem krajał mój chleb, ale nie jadł, a potem... potem ja zasnąłem i nie słyszałem nic więcej.
— No, a nie mówił ci Pantałacha — zapytał Prokopa dozorca — co to za święty Mikołaj dał mu to kluczowe ziele?
— Co za święty Mikołaj? — powtórzył Prokop i wytrzeszczył oczy. — Święty Mikołaj, ten co w cerkwi na obrazie namalowany.
— No, a skąd on się wziął tutaj?
— Tego nie wiem.
— A kiedy on dał to Pantałasze?
— Jak go tam wybili, wtenczas mu dał.
— A więc mówił ci Pantałacha, jak on wyglądał?
— Nic nie mówił.
Rzecz jasna: od Prokopa trudno się było cokolwiek więcej dowiedzieć. Zaczęli więc dozorcy rewidować kaźnię, przetrząsać sienniki, zaglądać do każdej szparki, do każdej szczelinki, i rzeczywiście udało im się poznachodzić mnóstwo rozmaitych metalowych przedmiotów: blaszek, drutów, sztabek, kawałków miedzi i t. p., ale nic takiego, coby mogło naprowadzić na dalszy jaki ślad. Wszyscy od dawna wiedzieli, że Pantałacha nietylko w „laboratorni“ ślusarskiej pracuje, ale także w kaźni rozmaite wyrabia przedmioty, nigdy więc nie zabierano u niego przy rewizyach rzeczy drobnych i obojętnych, a więc i obecnie dozorcy nie zdziwili się, znalazłszy ich tyle w jego kryjówkach.
Zmęczywszy się bezpłodnem poszukiwaniem zabierali się już do wyjścia, gdy wtem Prokop, który przez cały czas rewizyi skulony i nieruchomy siedział na swym tapczanie, zerwał się nagle i zastąpił Sporyszowi drogę, wyciągając ku niemu ręce.
— A ty czego chcesz? — zapytał się go klucznik.
— Oddajcie mi to, co moje! — rzekł Prokop.
— Co ci mam oddać?
— A to, takie ładne, co mi dał Pantałacha.
— Idź waryacie, — opryskliwie odrzekł Sporysz — przecież muszę to pokazać panu dyrektorowi.
— A on mi odda?
— Albo ja wiem.
— A...a... ale przecieżeście wy mi obiecali oddać! — odpowiedział Prokop.
— No, cóż z tego, żem ci obiecał, kiedy nie mogę.
— Ależ ja wam za to opowiedziałem, co mi mówił Pantałacha! — rzekł Prokop, podnosząc głos.
— Toś dobrze zrobił — rzekł Sporysz — ale ja ci tego oddać nie mogę. Bo widzisz, jeżeli to Pantałasze dał święty Mikołaj, rozumiesz? — to trzeba to pokazać księdzu, ażeby on poznał, czy to jest na prawdę od świętego Mikołaja, czy może Pantałacha kłamał.
— Kiedy ja nie chcę księdzu pokazywać! — krzyknął Prokop. — Ja nie chcę księdzu! Oddajcie mi! To moje!
— Idź precz! — krzyknął zniecierpliwiony dozorca i chwyciwszy Prokopa za plecy, pchnął nim tak silnie w głąb kaźni, że biedny idyota, potknąwszy się o obręcz żelazny leżący wciąż jeszcze na podłodze, upadł rozkrzyżowany na twarz i rozbił ją sobie o podłogę. Zawrzeszczał jak dziecko, lecz zanim wstał, już drzwi kaźni były zamknięte.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Iwan Franko.