Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/11

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 11.

Pijatyka.

Około godziny czwartej po południu, odgłos trąb, rogów i bębnów powiadomił całe miasto, iż sam król Kassande, Moini Loonga, przybywa, ażeby zaszczycić swą obecnością wielkie handlowe święto.
Towarzyszyła mu bardzo liczna świta, składająca się z kobiet, żołnierzy i służebnych niewolników. Stary Alvez na czele innych kupców i handlarzy przyjął go z oznakami najwyższej czci i poważania, co się niesłychanie spodobało staremu pijakowi, z wyglądu do małpy podobnemu.
Przybył on na plac w starym palankinie, z którego wysiadał niesłychanie powolnie, pragnąc tem dodać sobie jaknajwięcej powagi.
Moini Loonga miał lat około pięćdziesięciu, lecz miał wygląd 8O letniego starca. Na głowie miał coś w rodzaju korony. Gdy wysiadł z palankinu, nad tą jego koronowaną głową rozpostarto natychmiast jakiś stary, pełen łat parasol, przyczem wszystkim odrazu stało się wiadome, z jego chwiejnego chodu, że zacny król jest dobrze pijany.
Niepewne kroki swego małżonka podtrzymywała pierwsza żona króla, Moilla, czterdziestoletnia jędza, do czarownicy podobna.
Winniśmy dodać wreszcie, i jak tylko król wysiadł z palankinu, ze wszystkich stron rozległy się ogłuszające wycia i wrzaski, które zagłuszyły najzupełniej huk wiwatowych wystrzałów, które dawali na wiwat żołnierze monarchy i Alveza.
Gdy król wysiadł nakoniec z palankinu, a następnie usiadł na plecach jednej ze swych żon-niewolnic, stary Alvez wystąpił naprzód i ofiarował królowi paczkę świeżej tabaki, która w języku miejscowym nosi nazwę „uspakajającej trawy“; podarek ten był bardzo na miejscu, ponieważ Moini Loonga był, z przyczyn niewiadomych, w jaknajfatalniejszym akurat humorze.
Po krótkiej chwili odpoczynku, czarny król się podniósł i zaczął zwiedzać targowisko. Towarzyszyli, „monarsze“ Alvez i Negoro.
— Witaj mi, królu, na dorocznym jarmarku w Kassande — mówił Alvez.
— Pić mi się chce — odpowiedział monarcha.
— Król mój i pan otrzyma, jak zazwyczaj, należną mu część zysków — ciągnął dalej Alvez.
— Pić — odpowiedział król, głos nieco podnosząc.
— Przyjaciel mój, Negoro, który przybył na targ po długiej nieobecności, jest pełen szczęścia, że cię widzi królu.
— Pić!... uporczywie, na nic nie zważając, ryczał już majestat.
— Miodu i „pombe“! Natychmiast — rozkazał Alvez.
— Nie, nie chcę tego — nie zgadzał się król — dajcie mi wody ognistej! Za każdą jej kroplę dam ci, Alvezie...
— Kroplę krwi człowieka białego... niewinnie i żartobliwie niby wtrącił Negoro, dając Alvezowi porozumiewawczy znak oczyma.
Słowa te rozbudziły bestjalskie instynkty króla. Zamigotały mu oczka małe.
— Człowieka białego... Zabić białego człowieka? — zapytał.
— Przed twoim przybyciem, jeden z najlepszych agentów sługi twego, Alveza, zabity został przez człowieka białego, królu — dał wyjaśnienie Nagoro.
— Tak jest — potwierdził słowa portugalczyka Alvez — nazywał się Harris i mam nadzieję, że jego krew niewinna będzie pomszczona.
— A więc posłać tego białego królowi Massailo, to tam go zjedzą na surowo.
Lecz nawet kara tak straszna nie zdawała się być Negorowi wystarczająco wielką. A zresztą portugalczyk chciał być widzem męki swego wroga.
— Ten biały tutaj zabił, więc tutaj zginąć również powinien — zawołał z nienawiścią.
— Ależ doskonale, róbcie sobie z nim co wam się podoba, bylebyście mi dali wody ognistej.
— Będziesz ją miał, królu, w takim razie — powiedział Alvez — i to w dodatku mieć ją będziesz w takiej formie, która całkowicie stwierdzi, że woda moja jest godna swej ognistej nazwy. Moja woda naprawdę płonąć będzie, przekonasz się o tem, królu.
Król aż zaklaskał rękoma z uciechy. Zdawał się być w ekstazie, jeszcze nigdy nie widział wody płonącej. Jego zachwyt podzielały również i wszystkie jego żony, które i bez tego były już w siódmem niebie, ze względu, iż spodziewały się ujrzeć śmierć białego.
Biedny Dick! Jakżeż okropny go los czekał!
Szybko nadszedł wieczór, a następnie i noc przysłoniła swym kirem całe miasto. Na nią wyczekiwał Alvez, ażeby w najlepszych warunkach zaprezentować królowi wazę płonącego ponczu. Była: to idea, iście afrykańska, Alveza, dać królowi napój, godny jego królewskiego gardła: buchającą płomieniami okowitę.
Program tej improwizowanej bachanalji miał być następujący: naprzód poncz, a po niej śmierć Dicka Sanda.
Alvez, dając posłuch radom Negora, zajął się przygotowaniami. Przedewszystkiem przyniesiono ogromny kocioł miedziany, do którego wsypano naprzód kilkanaście funtów cukru, potem wlano parę butelek jakiegoś kwaśnego soku owocowego, wreszcie naczynie wypełniono po brzegi okowitą, najgorszego zresztą gatunku.
W czasie tych przygotowań Moini Loonga stal nad kotłem pochylony, z takim wyrazem twarzy, jakby miał zamiar się do niego rzucić.
— Zapalaj! — krzyknął nakoniec rozedrganym głosem.
Płonąca głownia dotknęła alkoholu i momentalnie buchnęły w górę sino-czerwonawo płomienie.
Alvez wtedy długą warząchwią mieszać zaczął w kadzi, wrzucając w płyn płonący, dla smaku, cynamon i turecki pieprz.
Płonący alkohol rzucał iście upiorne światła na całą otaczającą kocioł dziką zgraję.
Podniecony wonią palącego się spirytusu, Moini Loonga wyrwał w pewnej chwili warząchew z rąk Alveza, zaczerpnął nią okowity, a następnie podniósł ją do ust. Gdy to uczynił, — z jego piersi wydarł się przejmujący ryk, żelazna łyżka wypadła mu z ręki, zaś on sam stanął cały w płomieniach. I płonął, jak bańka z naftą.
Na ten widok, wierni ministrowie rzucili się na ratunek swego monarchy, lecz nic już poradzić nio mogli.
Alvez i Negoro stali bezsilni, w absolutnej niewiedzy, co czynić mają? Kobiety z krzykiem uciekać zaczęły, ogólne powstało zamieszanie.
Król tymczasem tarzał się po ziemi, w najokropniejszych męczarniach i skonał po upływie kilku minut dopiero.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.