<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Piekielna pułapka
Pochodzenie Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
PIEKIELNA PUŁAPKA.

Skończył się bieg, tłumy publiczności płynęły zbitą falą w stronę wyjścia z trybun. Mikołaj Dugriva! żywym ruchem przycisnął rękę do wewnętrznej kieszeni swej marynarki.
— Co ci się stało? — spytała go żona zaniepokojona.
— Nic... tylko widzisz... boję się o te pieniądze...
— Bo też nie pojmuję cię doprawdy, — szepnęła. — Jak można taką dużą sumę nosić przy sobie! Przecież to cały nasz majątek — i to ciężko zapracowany!
— Ee, — a któż się może domyślać, że mam je wszystkie — tutaj w portfelu? Nikt nie wie o tem.
— A jakże, zdaje ci się, — mruknęła gniewnie. — A ten chłopak do posługi, cośmy go odprawili przed tygodniem, myślisz, że nie wiedział o tem? Doskonale wiedział! Prawda Gabrielu!
— Tak, ciociu, — odparł stojący opodal młody chłopiec.
Małżonkowie Dugrival i ich synowiec Gabriel byli to stalt, powszechnie znani bywalcy na wszelakich wyścigach. Dugrival — tęgi mężczyzna o czerwonej twarzy: żona jego, niewiasta dobrej tuszy, o ordynarnych rysach twarzy, ubrana stale w jedwabną zielonkawą suknię, porządnie już wyświeconą; synowiec wreszcie, — młody chłopiec blady i szczupły, z czarnemi oczyma i jasnemi włosami, wijącemi się w pukle.
Z reguły małżonkowie Dugrival w czasie całych wyścigów nie ruszali się ze swych miejsc na trybunie. Rzeczą Gabriela było stawiać na poszczególne konie, kręcić się tam i nazad między trybunami, totalizatorem i bookmakerami, odbierać i odnosić pieniądze.
Tego dnia szczęście im sprzyjało: już trzykrotnie młody Gabriel przynosił swemu wujowi znaczniejszą wygraną gotówkę.
Kończył się piąty bieg; Mikołaj Dugrival zapalił cygaro. W tej chwili podszedł ku niemu jakiś jegomość ze szpakowatą bródką, ubrany w bronzowe obcisłe ubranie i pochylając się nieco zagadnął go półgłosem:
— Przepraszam pana, — czy to nie panu przypadkiem ukradziono?
Co mówiąc pokazał trzymany w ręku złoty zegarek z łańcuszkiem.
Dugrival aż podskoczył:
— Ależ tak... tak... to mojel... O, patrz pan, wyryty nawet mój monogram: M. D... Mikołaj Dugrival.
I równocześnie sięgnął instynktownie ręką do wewnętrznej kieszeni swej marynarki. Portfel był na swojem miejscu.
— No, całe szczęście jeszcze — odetchnął z ulgą.
— Ale jakimże sposobem?... Nie pojmuję!... Złapali choć złodzieja?
— Już złapany, — jest na strażnicy. Proszę się pofatygować razem ze mną, — zaraz na miejscu wszystko się załatwi!
— A z kim mam przyjemność?...
— Jestem Delangle, inspektor policji. Raportowałem już o wypadku panu komisarzowi Marquenne.
Mikołaj Dugrival wstał spiesznie; razem z inspektorem zeszli z trybuny, kierując się w stronę komisarjatu. Gdy byli od niego oddaleni na jakie pięćdziesiąt kroków, do inspektora podszedł jakiś człowiek, mówiąc mu gorączkowo:
— Ten złodziej wyśpiewał wszystko, — jesteśmy na tropie całej bandy. Pan komisarz Marquenne prosi, żebyś pan czekał na niego koło totalizatora i miał oko specjalnie na czwarte miejsca.
W pobliżu totalizatora ścisk był ogromny. Inspektor Delangle mruknął niechętnie:
— Po jakiego licha mam tam iść?... To sensu niema!... Kogo tam mieć na oku?... Ten komisarz ma zawsze takie pomysły!...
Odsunął energicznie ręką grupą stojących opodal mężczyzn:
— Trzeba się dobrze rozpychać łokciami — i uważać na portfel! W podobnych okolicznościach i pana dziś okradziono, panie Dugrival.
— Ale jakim sposobem? Nie pojmują!
— Ach panie, trzeba znać tych łajdaków! Na pozór niby nic... jeden panu nastąpi na nogą, drugi szturknie laską, — a trzeci już tymczasem zwędzi portfel!... Raz, dwa, trzy, — i już po wszystkiem! Ja sam doświadczyłem tego na sobie!...
Przerwał i zaczął krzyczeć zirytowany:
— No, do djabła, uduszą nas tu chyba! Co za tłok! Nie do wytrzymania!... Ach, pan komisarz Marquenne, — tam, kiwa na nas... Chwileczkę, proszę pana... a przedewszystkiem proszę nie ruszać się z miejsca!
Rozpychał się energicznie łokciami, torując sobie drogę.
Mikołaj Dugrival stracił go wkrótce z oczu — i usunął się nieco na bok, by nie narażać się na ustawiczne potrącanie.
Upłynęło parę minut; miał się rozpocząć szósty bieg. Mikołaj Dugrival spostrzegł swą żonę i synowca, idących pomału. Szukali go. Objaśnił ich, że inspektor Delangle konferuje z komisarzem policji.
— A nie ukradziono ci pieniędzy? — zagadnęła go żona.
— Także coś, — odparł, — już ja razem z inspektorem uważałem na to, by nie dostać się w za wielki tłok.
Dotknął ręką kieszeni, — krzyknął, — sięgnął ręką gorączkowo do środka — i zaczął bełkotać niezrozumiałe słowa.
— Co się stało, na Boga? — zaniepokoiła się pani Dugrivał.
— Ukradł mi... portfel... pięćdziesiąt tysięcy., wyjąkał.
— Niemożliwe!... niepodobna!
— Tak... tak... to ten inspektor — opryszek — złodziej!...
— Na pomoc! Ratunku! — zaczęła wołać rozpaczliwie. — Okradziono nas! Pięćdziesiąt tysięcy! jesteśmy zrujnowani! Ratunku!
Zbiegli się ludzie, znalazło się natychmiast kilku ajentów policyjnych, — zaprowadzono oboje małżonków do komisarjatu. Dugrivai szedł jak nieprzytomny, ogłupiały. Zona jego zato krzyczała na cały głos, opowiadając szeroko całe zajście, przeklinając owego pseudo-inspektora:
— Szukajcie go! Łapajcie, aresztujcie! — Ze szpakowatą bródką, — w bronzowej marynarce... A to łotr skończony!... Pomyśleć tylko: pięćdziesiąt tysięcy franków!... Mikołaju, — a ty co robisz, dla Boga?!...
Skoczyła ku niemu jak tygrysica. Ale zapóźno niestety! Huknął strzał. Dugrival padł martwy na ziemię!
Wypadek ten narobił dużo hałasu; gazety rozpisywały się o nim szeroko, wytykając znowu niedołęstwo i głupotę paryskiej policji. Przecież to wprost nie do pomyślenia, by złodziej kieszonkowy ośmielił się w biały dzień, wobec tysięcy ludzi, odgrywać rolę inspektora policji i w podobnie bezczelny sposób obrabować porządnego obywatela!
Wdowa po samobójcy rozwodziła szeroko swe żale wobec chciwych sensacji reporterów, którzy urządzali z nią wywiady. Jednemu z reporterów udało się złapać ją na kliszę fotograficzną w tym momencie, gdy stojąc nad zwłokami męża, z ręką uroczyście wzniesioną ku niebu przysięgała, że śmierć tę pomści. Obok niej stał Gabriel, z twarzą wykrzywioną nienawiścią. I on także zaprzysiągł krwawą zemstą sprawcy tego nieszczęścia.
Dzienniki opisywały szczegółowo ich skromne mieszkanko, jakie zajmowali w Batignolles. Że zaś skutkiem owej kradzieży pozostali bez środków do życia, jeden z dzienników sportowych ogłosił specjalną subskrypcją na rzecz nieszczęśliwej pani Dugrival.
A ów tajemniczy inspektor Delangle zniknął bez śladu. Aresztowano wprawdzie jakichś dwóch podejrzanych osobników, — ale musiano ich uwolnić dla braku dowodów. Policja szukała gorączkowo na wszystkie strony, — wszystko nadaremnie. Wreszcie skierowano podejrzenia na Arsena Lupina, — następstwem czego była owa głośna depesza słynnego włamywacza, wysłana z Nowego Jorku w sześć dni po owym tragicznym wypadku. Depesza brzmiała jak następuje:

„Odpieram z oburztniem kalumnię rzucaną na „mnie przez niedołężną policję. Nieszczęśliwym „ofiarom przesyłam wyrazy współczucia. Równocześnie polecam memu bankierowi aby im wypłacił pięćdziesiąt tysięcy franków — Lupin“.

I rzeczywiście — nazajutrz po opublikowaniu tej depeszy, do drzwi mieszkania Dugrivalów zadzwonił jakiś nieznajomy jegomość i wręczył pani Dugrival zapieczętowaną kopertę. W kopercie było pięćdziesiąt banknotów tysiąc-frankowych.
Posypały się w dziennikach różne komentarze i uwagi na ten temat. Ale wkrótce zaszedł nowy wypadek, który na wszystkich wywarł wstrząsające wrażenie. Oto w dwa dni później, około godziny czwartej nad ranem z mieszkania Dugrivalów rozległy się przeraźliwe krzyki i wołania o pomoc. Zbiegli się sąsiedzi, — wyłamano drzwi. Przy świetle przyniesionej przez któregoś z lokatorów świeczki ujrzano leżącego na ziemi Gabriela, ze skrępowanemi rękoma i nogami. W sąsiednim pokoju leżała pani Dugrival pokrwawiona, z szeroką raną na piersi.
— Pieniądze... okradziono mnie... zabrali wszystko, — wyszeptała z trudem — i zemdlała.
Co się właściwie stało?
Gabriel opowiedział (a ciotka jego, po przyjściu do przytomności, potwierdziła w zupełności jego zeznania), że w nocy napadło go w łóżku dwóch ludzi, z których jeden zakneblował mu usta, a drugi spętał ręce i nogi. Twarzy ich nie widział, bo było zupełnie ciemno, — ale słyszał dobrze hałas walki, jaką z nimi stoczyła jego ciotka. A walka to była zacięta, jak twierdziła pani Dugrival. Bandyci znali widać doskonale rozkład mieszkania i wiedzieli, gdzie pieniądze były ukryte. Skierowali się prosto do skrytki i mimo jej rozpaczliwego oporu i krzyków zabrali całą gotówkę. Kiedy odchodzili, ugryzła jednego z nich w rękę, — i wtedy ugodził ją nożem w piersi. Potem uciekli.
— Którędy? — pytano jej natarczywie.
— Wyszli przez drzwi mego pokoju, — odpowiedziała, — a potem prawdopodobnie do sieni.
— To niemożliwel Przecież dozorca musiałby ich zobaczyć!
Bo cała tajemnica leżała właśnie w tem zagadnieniu: jakim sposobem bandyci dostali się do domu i jakim sposobem udało im się uciec? Było tylko jedno jedyne wyjście! Czyżby może który z lokatorów? Przeprowadzone w tym kierunku najskrupulatniejsze śledztwo dało wynik zupełnie negatywny.
A więc?
Inspektor policyjny Ganimard, któremu tę sprawę oddano, nie wiedział poprostu, co począć.
— Przypomina mi to Lupina, — mówił, — ale nie, to nie jego chyba sprawka... Nie, nie, — coś w tem wszystkiem czuję podejrzanego... Zresztą — w jakim celu Lupin przesyłałby im 50 tysięcy franków, aby je w parę dni później odbierać? I jeszcze jedno: jaki jest właściwie związek między tą kradzieżą, a tą poprzednią, na wyścigach? Wszystko to jest wręcz niezrozumiałe i mam wrażenie (co mi się bardzo rzadko zdarza), że szkoda czas tracić na dochodzenia.
Sędzia śledczy zabrał się do sprawy niesłychanie energicznie. Najsprytniejsi dziennikarze przeprowadzali śledztwo na własną rękę. Przyjechał nawet z Londynu jeden z głośnych detektywów. Ale wszystkie te wysiłki nie dały żadnego zgoła wyniku: upłynęło sześć tygodni od owego wypadku, a tajemnica pozostała zupełnie nierozjaśnioną. Wreszcie i sam sędzia śledczy doszedł do przekonania, że — jak to odrazu trafnie zauważył Ganimard, — szkoda tracić czas na dalsze dochodzenia.
Tymczasem w mieszkaniu Dugrivalów życie płynęło zwykłym trybem. Pod troskliwą opieką swego synowca pani Dugrival odzyskała wkrótce zdrowie. Siadywała w wygodnym fotelu, koło okna, — a Gabriel zajmował się sam całem gospodarstwem, załatwiał sprawunki, sam nawet gotował, obywając się bez pomocy dozorcowej.
Żyli w zupełnem odosobnieniu, nie przyjmując absolutnie nikogo; dojadły im już zanadto te nieustanne wywiady z reporterami, te wizyty policji i organów śledczych. Pani Dugrival była tak zdenerwowana temi przejściami, że nawet dozorcowej zabroniła wstępu do swego mieszkania, nie mogąc znosić jej gadatliwości. Dozorcową nie dała za wygraną; ilekroć spotykała na schodach czy w sieni młodego Gabriela, zawsze go zaczepiała, zawsze miała mu coś do powiedzenia.
— Panie Gabrielu, miejcie się państwo na baczności. Szpiegują was! Wczoraj wieczór znowu mój stary widział, jak jakiś pasażer przez lornetkę przyglądał się oknom pańskiego mieszkania!
— Niema strachu, — odparł swobodnie Gabriel, — to musiał być ajent policyjny. Policja pilnuje nas teraz dobrze, chwała Bogu!
Otóż któregoś dnia, koło czwartej popołudniu niedaleko ich domu wybuchła gwałtowna kłótnia między dwoma sklepikarzami. Dozorcowa popędziła tam czemprędzej, by się przysłuchać. I zaledwie wyszła za bramę, do domu wślizgnął się zgrabnie, niespostrzeżenie, jakiś młody człowiek, średniego wzrostu, ubrany nader elegancko. Czemprędzej popędził po schodach aż na trzecie piętro.
Zadzwonił do drzwi, — raz, — drugi, — trzeci.
Dopiero za trzecim dzwonkiem drzwi się uchyliły.
— Czy mogę się widzieć z panią Dugrival? — zagadnął grzecznie ów młody człowiek, zdejmując kapelusz.
— Pani Dugrival jest niezdrowa, — nie przyjmuje nikogo, — odparł Gabriel, stojący w przedpokoju.
— Muszę się koniecznie z nią rozmówić.
— Jestem jej synowcem, — może mi pan powie, o co idzie?
Dobrze. Bądź pan zatem łaskaw powiedzieć pani Dugrival, że udało mi się przypadkowo zdobyć cenne informacje w sprawie owej kradzieży, której padła ofiarą. Chciałbym jednak koniecznie obejrzeć całe mieszkanie i zbadać pewne ważne szczegóły. W podobnych sprawach mam wielkie doświadczenie i jestem przekonany, że mógłbym w tym wypadku bardzo dużo pomóc.
Gabriel przypatrywał mu się przez chwilę z namysłem, — wreszcie odrzekł:
— W takim razie... sądzę, że ciotka moja chętnie się zgodzi... Proszę pana do środka.
Uchylił drzwi do jadalnego pokoju i uprzejmym giestem zaprosił przybysza do wnętrza. Ale zaledwie ten ostatni stanął nogą na progu, Gabriel podniósł ramię i gwałtownym, niespodziewanym ruchem zadał mu potężny cios sztyletem, powyżej prawej łopatki.
— Brawo! doskonale! — odezwała się pani Dugrival, wybuchając szatańskim śmiechem. — Udało ci się Gabrielu, niema co mówić! Ale słuchaj, chyba go nie zabiłeś, tego łotra?
— Sądzę, że nie. Ostrze jest bardzo cienkie, — a umyślnie nie wbiłem go zbyt głęboko.
Nieznajomy wyciągnął ręce przed siebie, chwiał się na nogach, blady śmiertelnie.
— Ach, głupcze, — mówiła zjadliwie, — nareszcie wpadłeś w pułapkę!... Czekaliśmy tu już od dawna na ciebie. A co, — jakoś ci się nóżki uginają? Nie podoba ci się to?... Trzeba się pogodzić z losem!... Tak, ślicznie... najpierw na jedno kolano... teraz na drugie!... Jak to znać, że jesteś dobrze wychowanyI... A co, — już leżysz na ziemi? Mój Boże, gdyby to nieboszczyk Dugrival mógł cię teraz zobaczyćl No, a teraz, Gabrielu, do roboty!
Podeszła do stojącej pod ścianą szafy, otworzyła ją na roścież. Odsunęła wiszące wewnątrz suknie, poza któremi ukazały się ukryte drugie drzwi, wiodące do jakiegoś pokoju w sąsiednim domu.
— Pomóż mi go przenieść, Gabrielu. Będziesz go pilnować jak oczka w głowie, prawda? Nie odstąpiłabym go nikomu, — nawet na wagę złota!

∗             ∗

Wreszcie któregoś dnia ranny odzyskał przytomność. Otworzył ostrożnie oczy i rozejrzał się po pokoju.
Leżał na łóżku w dość dużym pokoju, skromnie umeblowanym. Okna całe zasłonięte były zupełnie grubemi storami, przepuszczającemu skąpo światło.
W panującym półmroku ujrzał siedzącego opodal na krześle Gabriela Dugrival, który obserwował go uważnie.
— A, to ty chłopcze, — mruknął. — Gratuluję ci mały. Masz pewne, a delikatne uderzenie.
Zamknął oczy i pogrążył się ponownie w sen.
Ilekroć budził się i tego dnia i następnych, — zawsze widział koło siebie tę bladą twarz, o wąskich, zaciśniętych ustach, o czarnych oczach, patrzących z nieubłaganą zaciętością.
— Wiesz co mały, — mówił do niego, — aż strach patrzeć na ciebie. Jeżeli masz zamiar mnie zabić, nie żenuj się, proszę, — ale zrób przyjemną miną! Myśl o śmierci wydawała mi się dotąd zawsze niesłychanie zabawną. A przy tobie — aż mię ciarki przechodzą! Dobranoc, — wolę spać, niż patrzeć na ciebie!
Gabriel jednak, posłuszny rozkazom ciotki, zajmował się rannym niesłychanie troskliwie. Pacjent już nie gorączkował, odżywiał się mlekiem i bulionem, nabierał pomału sił i humoru.
— Kiedyż pierwszy raz wyjadę na spacer? — żartował sobie. — Powóz już zamówiony? Odpowiadaj-że przecież, odezwij się, uśmiechnij! Przypominasz mi wierzbę płaczącą! No dalej, uśmiechnij się!
Któregoś dnia, gdy się obudził, poczuł, że coś mu dziwnie dokucza i zawadza. Przekonał się też niebawem, co to znaczy. Oto w czasie snu skrępowano mu ręce, nogi i piersi. Przywiązany był do łóżka cienkiemi stalowemi sznurkami, i to tak mocno, że za najlżejszym ruchem wpijały mu się one w ciało.
— Aha, — zwrócił się do Gabriela, — widzę, że to już na serjo tym razem. Będziemy kurczątko zarzynać, co? Żali to ty mnie będziesz operować, archaniele Gabrielu? W takim razie proszę cię bardzo o staranne oczyszczenie noża. Przedewszystkiem antyseptyka!
Urwał, słysząc skrzypienie otwieranych drzwi. Na progu, na wprost niego, stała pani Dugrival.
Zbliżała się do niego pomału, wzięła krzesło i usiadła obok łóżka, kładąc nabity rewolwer na stoliku w pobliżu.
— Br... — próbował jeszcze żartować więzień — jakie to straszne... ostatni akt tragedji... wykonanie wyroku na skazańcu!... I to płeć piękna wykonuje egzekucję!... Co za honor!... Pani Dugrival, mam na* dzieję, że pani nie oszpeci mi twarzy?...
— Milcz, Lupin!
— Ach, to pani zna moje nazwisko?... Co za nos!
— Milcz, Lupin!
W tonie jej głosu brzmiała jakaś uroczysta nuta. Lupin umilkł, obserwując uważnie oboje swych strażników. Zarówno na czerwonej, nabiegłej krwią twarzy wdowy, jak i na delikatnej, bladej twarzy jej siostrzeńca, malowała się nieubłagana zaciętość.
Wdowa pochyliła się nad leżącym:
— Możesz mi odpowiedzieć na kilka pytań?
— A czemużby nie?
— Zatem słuchaj uważnie: Skąd dowiedziałeś się, że Dugrival nosił cały swój majątek w portfelu w kieszeni?
— Oh — długie języki służby...
— Od tego małego chłopaka, co nam usługiwał?
— Właśnie.
— I to ty ukradłeś memu mężowi zegarek, — by go potem mu oddać i w ten sposób zjednać sobie jego zaufanie?
— Tak.
Żachnęła się z oburzeniem:
— Ach, ty głupcze, skończony idjoto! Okradłeś mego męża, doprowadziłeś go do samobójstwa, — a potem zamiast uciekać na koniec świata, — zostajesz z całą bezczelnością w Paryżu! Wiedziałeś przecież o tem, że na głowę zabitego zaprzysięgłam, że odnajdę sprawcę jego śmierci!
— To mnie właśnie najbardziej dziwi, — odparł Lupin. — Jakim sposobem podejrzenia skierowały się na mnie?
— Jakim sposobem? Toż sam się zdradziłeś.
— Nie rozumiem.
— Prosta rzecz... Owe pięćdziesiąt tysięcy franków...
— No i cóż w tem nadzwyczajnego? Poprostu prezent...
— A jakże, prezent, — każesz mi je nibyto telegraficznie wypłacić z Ameryki, aby odwrócić podejrzenia. Prezent, powiadasz? Widocznie więc sumienie cię ruszyło, — żal ci się zrobiło tego biedaka, którego wpędziłeś do grobu. Więc oddajesz ukradzione pieniądze wdowie, — naturalnie robisz to publicznie, z hałasem, jak to lubisz, ty kabotynie! Doskonale! Ale widzisz, kochanku, nie należało mi przysyłać tych samych biletów, które ukradłeś Dugriva-Jowi! A tak, tak, ty kwadratowy ośle! Wszystkie te same! Mieliśmy przecież spisane wszystkie numery i serje. A ty byłeś na tyle głupi, że mi je odesłałeś z powrotem — rozumiesz teraz?
Lupin roześmiał się:
— To rzeczywiście paradne. Choć nic moja w tem wina, — ja wydałem inne polecenie. Ale stało się, — trudno; trzeba ponieść konsekwencje.
— No widzisz sam teraz: sam się zdradziłeś — i podpisałeś wyrok na siebie. Teraz trzeba było tylko cię znaleść. A właściwie nie: takiego ananasa jak Lupin nie wystarczy znaleść; trzeba go było tutaj sprowadzić. Mój synowiec, który cię nienawidzi równie silnie jak ja, wpadł na genialny pomysł. Słyszał on i czytał dużo o tobie, — wie, że masz pociąg do wszelkich tajemnic, intryg, do wyświetlania najbardziej zawikłanych tajemnic. Wymyślił zatem całą ową komedję z powtórnem okradzeniem nas, z owymi dwoma tajemniczymi włamywaczami. Zaręczam ci, kochanku, że ta rana, którą zadałam sobie własnemi rękami, nie bolała mnie zupełnie. A z jaką niecierpliwością wyglądaliśmy oboje twego przybycia, — z jaką satysfakcją obserwowaliśmy przez okno tych twoich wspólników, co kręcili się pod naszym domem, wysłani przez ciebie na zwiady! A byłam najzupełniej pewną, że przyjdziesz, że musisz przyjść. Jalito? oddałeś biednej wdowie 50 tysięcy — a teraz ktoś inny miałby je ukraść? Musiałeś przyjść, wiedziony ciekawością i ambicją odkrycia sprawcy! I widzisz, przyszedłeś!
Zaśmiała się ze złośliwą satysfakcją:
— A co, dobrze obmyślane?... Lupin, sam wielki, nieuchwytny, niezwyciężony Lupin... mistrz nad mistrze... złapany w pułapkę przez kobietę i tego chłopaka!... Jest... jest... Lupin we własnej osobie... związanemi nóżkami i rączkami... taki potulny, spokojniutki jak baranek!...
Drżała cała z szatańskiej uciechy. Spacerowała po pokoju niby dzikie zwierzą, nie spuszczając wzroku ze swej ofiary. W każdem słowie, w każdym ruchu przebijała się nieubłagana, okrutna nienawiść i mściwość.
— No, dość już gadania! — odezwała się nagle.
A podszedłszy do leżącego Lupina zaczęła mówić głosem krótkim, urywanym, rozkazującym:
— Słuchaj Lupin, przez ie dwadzieścia dni tu leżysz, dowiedziałam się wszystkiego. Przejrzałam wszystkie papiery, jakie masz w kieszeniach. Znam wszystkie twoje sprawki, wszystkie twe fałszywe nazwiska, znam całą organizację twojej bandy, wszystkie twe kryjówki i mieszkania w Paryżu i okolicy. Byłam nawet w twem mieszkaniu, w tem właśnie gdzie ukrywasz wszystkie twoje papiery i zapiski. Znalazłam, co mi było potrzebne. Patrzaj: oto cztery czeki z czterech książeczek czekowych na cztery banki, w których masz otwarte rachunki bieżące, każdy na inne nazwisko. Wystawiłam każdy na dziesięć tysięcy franków. Na większą sumę mogłoby to być ryzykownem. Dalej, — podpisuj!
— Patrzajcie, — zauważył Lupin z ironją, — toż to poprostu szantaż, zacna pani Dugrival!...
— I to cię zaskoczyło?
— Pewnie! Trafiłem na godnego przeciwnika. Zatem owa piekielna pułapka, w którą wpadłem, nastawioną została nietylko przez niepocieszoną, chciwą zemsty wdowę, — ale równocześnie przez sprytną i pomysłową niewiastę, pragnącą zwiększyć swoje kapitały?
— A tak. Właśnie.
— Gratuluję, droga pani! A może przypadkiem imci pan Dugrival?...
— Jakbyś zgadł! Zresztą niema co robić z tego tajemnicy, — owszem, to mi ulży tylko. Tak jest, Dugrival pracował w tym samym fachu, co i ty... No, nie na wielką skalę... byliśmy mniej wymagający... podczasu do czasu trochę złota... portmonetka albo portfel... Gabriel, przez nas przyuczony urządzał to zgrabnie.. na wyścigach... W ten sposób uciułaliśmy trochę grosza...
— To ślicznie!...
— A widzisz, cieszę się, że ci się to podoba. A jeśli o tem mówię, — to poto, byś aię przekonał, że nie masz do czynienia z nowicjuszką i na ratunek znikąd liczyć nie możesz. Ten pokój łączy się z moją sypialnią — i ma odrębne, nieznane nikomu wyjście. Był to gabinet Dugrivala: tu przyjmował swoich przyjaciół, — tu miał magazyn swych rozmaitych ubrań, przyrządów... nawet osobny telefon, jak widzisz. Nie masz co spodziewać się ratunku. Twoi przyjaciele i wspólnicy tu cię szukać nie będą, — skierowałam ich na inny trop. Wszystko przepadło! No, orjentujesz się już w swojej sytuacji?
— Tak.
— Zatem podpisz te czeki.
— A jeżeli podpiszę, — odzyskam wolność?
— Najpierw muszę podjąć pieniądze.
— A potem?
— Potem będziesz wolny. Przysięgam na zbawienie mej duszy.
— Niebardzo w to wierzę.
— Przecież niemasz innego wyboru!
— Tak, to prawda. Dawaj.
Rozwiązała mu prawą rękę, a podając pióro, mówiła:
— Pamiętaj, że na każdym czeku jest inne nazwisko, wypisane innym charakterem pisma.
— Wiem o tem dobrze.
Podpisał wszystkie czeki.
— Gabrielu, — zwróciła się do swego synowca, — teraz dziesiąta. Jeżeli do dwunastej nie wrócę, — będzie to znaczyć, że ten łotr urządził mi jakiś kawał. Wtedy możesz mu palnąć w łeb. Zostawiam ci rewolwer mego męża, — jest w nim jeszcze pięć kul... To zupełnie wystarczy.
Wyszła, podśpiewując wesoło.
Zapadło głuche milczenie.
— Nie dałbym złamanego szeląga za moją skórą, — szepnął Lupin. Zamknął oczy; po długiej chwili zagadnął obcesowo Gabriela:
— Ile chcesz?
Gabriel udawał, że nie słyszy.
— No słyszysz, ile chcesz? — powtórzył z irytacją. — Odpowiadajże! Jesteśmy obaj z jednego fachu: ja kradnę, ty kradniesz, my kradniemy... Znajdziemy wkońcu jakieś wyjście... zgodzimy się, prawda?... Przyjmę cię do mojej bandy, dam ci doskonałe warunki... No, ile chcesz? Dziesięć.. dwadzieścia tysięcy?... nie żenuj się, gadaj śmiało! Pieniędzy mam w bród!
Gabriel siedział nieruchomy; ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
— No, odezwij-że się, do djabła! Cóż to, tak strasznie kochałeś owego Dugrivala, co?... No, pomożesz mi się uwolnić?... Słuchaj!...
Urwał, bo w oczach Gabriela dojrzał błysk nieubłaganej, okrutnej nienawiści. Tego niczem nie przekona!
— Psiakrew, — zgrzytnął zębami, — czy mam tu zdychać jak pies? Ach, żebym tylko zdołał...
Naprężył się cały, próbując zerwać więzy... Ale natychmiast opadł na łóżko, wyczerpany, jęcząc cicho.
— Niema co, — mruknął po chwili. — Przepadło! Mów de profundis, Lupinie!
Gabriel podszedł po cichu do łóżka, pochylił się. Lupin leżał cicho, z zamkniętemi oczyma, oddychał równo, spokojnie, jakby spał...
Ale Lupin odezwał się do niego:
— Nie myśl, że spię, chłopaczku. W takiej chwili człowiek spać nie może... Trzeba się skupić, zastanowić... prawda?... I myślę o tem, co mnie czeka... Widzisz — co do tego mam swoją teorję... wierzę w wędrówkę dusz, metempsychozę... Ale o tem za długo byłoby gadania... Słuchaj mały... może na pożegnanie podamy sobie ręce?... Nie?... Zatem — do widzenia, Gabrielu — bądź zdrów i trzymaj się ciepło.
Zamknął oczy. I aż do powrotu p. Dugrival nie odezwał się już ani słowem.

∗             ∗

Wdowa wpadła do pokoju koło południa silnie podniecona.
— Mam już pieniądze, — zwróciła się do Gabriela. — Zabieraj się. Auto czeka na dole. Zaraz tam przyjdę.
— Ale...
— Z nim dam sobie sama radę. Nie jesteś mi potrzebny. Chyba, że masz ochotę przypatrzeć się, jak będzie zdychał... Daj mi rewolwer.
Biorąc broń z ręki synowca rzekła:
— Spaliłeś wszystkie papiery?
— Tak.
— Zatem — do dzieła. A potem zmykamy. Sąsiedzi mogą posłyszeć strzały, wpaść tutaj. Musimy zniknąć zawczasu.
Podeszła do łóżka:
— No Lupin, gotowy jesteś?
— Pałam z niecierpliwości.
— Nie masz żadnych zleceń?
— Nie...
— Zatem...
— Jeszcze słówko!
— Mów!
— Jeżeli spotkam się z Dugrivalem na tamtym świecie, co mam mu od ciebie powiedzieć?
Wzruszyła ze złością ramionami i przyłożyła lufę rewolweru do skroni Lupina.
— Doskonale... — rzekł Lupin, — tylko śmiało, niech ci się rączka nie trzęsie... Nie zaboli cię to ani trochę, przysięgam... No, gotowe? Zatem na komendę! Zaczynam: raz... dwa... trzy!...
 Pociągnęła za cyngiel, — rozległ się głośny huk.
— I to już śmierć? — odezwał się Lupin. — A to zabawne doprawdy! Myślałem, że jest większa różnica między życiem a śmiercią!
Huknął drugi strzał... Gabriel wyrwał rewolwer z rąk ciotki i obejrzał go uważnie:
— A to co? — krzyknął — wszystkie kule powyjmowane... zostały same tylko patrony...
— Niepodobna? — wyszeptała p. Dugrival, silnie zmieszana. — Któżby to mógł zrobić?... Sędzia śledczy?... Policja?
Urwała, nadsłuchując niespokojnie:
— Słyszysz?.. jakieś szmery...
Nadsłuchiwali trwożnie. Wdowa poszła aż do przedpokoju, skąd wróciła po chwili, zirytowana, wściekła.
— Niema nikogo... Mamy jeszcze czas... Sąsiadów niema w domu... Zawcześnie się cieszyłeś, kochanku!... Gabriel, dawaj nóż!
— Jest w moim pokoju.
— To go przynieś.
Gabriel wyszedł spiesznie. Wdowa aż się trzęsła z wściekłości.
— Czekaj Lupin, nie minie cię to!... Przysięgłam... co wieczór i co rano powtarzam przysięgę, — na kolanach... wobec Boga, który mię słucha... Tak jest, — mam prawo pomścić nieboszczyka!.., A co, kochanku, jakoś ci już mina zrzedła? I coś cię strach oblatuje? Boże drogi, — on boi się, naprawdę boi się! Czytam to w jego oczach! Gabrielu, chodź-że tu prędko — przypatrz mu się, jak mu się wargi trzęsą.., Nóż, dawaj nóż, prędko, — niech mu teraz wbiję w samo serce!
— Nie mogę go nigdzie znaleźć, — odparł Gabriel, wpadając do pokoju. — Nóż był w moim pokoju... zniknął gdzieś... nie pojmuję, co to wszystko znaczy...
— Nic nie szkodzi, — krzyczała wdowa, napół oszalała, — obejdzie się... I tak dam sobie radę... własnemi rękami...
Chwyciła Lupina pod gardło i poczęła go dusić swemi dziesięcioma palcami, zakrzywionemi jak szpony. Lupin zaczął charczeć głucho i stracił przytomność.
Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła... jedna szyba w oknie rozprysła się w drobne kawałki.
— Co... co to?... wyjąkała wdowa przerażona, podnosząc się.
Gabriel, blady jak ściana, odparł niepewnym głosem:
— Nie wiem... nie pojmuję...
— Jak to możliwe?... jakim sposobem, — bąkała przerażona, nic śmiejąc się ruszyć, w trwożnem oczekiwaniu, co dalej będzie. Jedno ją najsilniej przerażało: oto na podłodze leżały kawały rozbitego szkła, — a niepodobna było dojść, kto i jakim sposobem szybę rozbił. Ani kamienia żadnego, — ani nic zupełnie!
Rozglądała się — szukała pod łóżkiem, pod komodą:
— Niema nic? — szepnęła.
— Niema, — przytwierdził Gabriel, który również szukał po całym pokoju.
Usiadła ciężko.
— Dobij go... — zwróciła się do Gabriela, — ja się boję... ręce mi drżą...
— I ja się boję...
— Przecież musimy dobić go... przysięgłam przecież...
Ostatecznym wysiłkiem wstała, podeszła do Lupina i ujęła go za szyję sztywnemi palcami. Ale Lupin, który ocknął się i bacznie obserwował jej twarz, miał już pewność, że wdowa nie będzie miała dość siły, by go zabić. Dla niej był on już nietykalnym. Jakaś tajemnicza moc chroniła go przed śmiercią, — ocaliła go już trzykrotnie w niewytłumaczony sposób i uratuje go napewno i teraz.
Wdowa odezwała się półgłosem:
— Ty pewnie kpisz sobie teraz w duchu ze mnie?
— Broń Boże, — odparł Lupin.
— Myślisz, że twoi wspólnicy cię wyratują? Ze tu wpadną? To wykluczone, kochanku!
— Wiem o tem... To nie oni mnie bronią... nikt mnie wogóle nie broni...
— Tylko?...
— Tylko jest w tem coś tajemniczego, niezbadanego, cudownego... Wiesz o tem sama — i trzęsiesz się jak listek ze strachu.
— Ach ty, łotrze! Czekaj, niedługo przestaniesz się śmiać.
— Bardzo by mnie to dziwiło.
— No, no, zobaczysz!
Zastanowiła się przez chwilę. Wreszcie zagadnęła Gabriela:
— A ty, cobyś zrobił na mojem miejscu?
— Najlepiej związać mu mocno ręce — i zostawić samego, — odparł. Pomysł szatański! Byłoby to skazaniem Lupina na najstraszniejszą śmierć, — śmierć głodową!
— Nie chcę, — odrzekła wdowa. — Jeszczeby może znalazł jaką deskę ratunku. Mam coś lepszego!
Uchwyciła słuchawkę telefoniczną:
— Halo!.. proszę o numer 82-248.
Po chwilce zaczęła mówić do telefonu:
— Halo? Czy Prefektura Policji? Czy jest pan inspektor Ganimard?... Niema?... za kwadrans?... szkoda!... W każdym razie, kiedy tylko przyjdzie, proszę mu to oświadczyć od pani Dugrival... Tak jest... wdowa po Mikołaju Dugrival... Proszę mu powiedzieć, aby przyszedł natychmiast do mego mieszkania... Niech otworzy drzwi od szafy... z tyłu poza szafą znajdzie ukryte wejście do drugiego mieszkania... Tam, w jednym pokoju.. leży skrępowany pewien człowiek... To jest ów złodziej, przez którego mój mąż się zastrzelił... Nie wierzy mi pan? Proszę tylko powtórzyć to wszystko panu inspektorowi... Pan Ganimard mi już uwierzy... Aha, zapomniałam powiedzieć, jak się ów złodziej nazywa... To Arsen Lupin!...
Zawiesiła słuchawkę i zwróciła się do Lupina.
— No, już zrobione — i ten rodzaj zemsty wcale mi się podobał Toż to będzie uciecha, gdy będę czytać sprawozdania z twego procesu! No, Gabrielu, idziemy?
— Dobrze, ciociu.
— Żegnaj, Lupin! Nie zobaczymy się już więcej, — bo wyjeżdżam za granicę. Ale obiecuję ci przysłać cukierków. Kiedy cię zamkną do więzienia.
— Lepiej czekolady. Będziemy ją razem zajadali.
— Żegnaj.
— Do widzenia!
Wdowa i synowiec opuścili mieszkanie.
Lupin pozostał sam. Próbował poruszyć się, przerwać więzy. Ale odrazu przekonał się, że o tem ani marzyć nie może, wyczerpany długiem leżeniem i gorączką.
Na pomoc swych przyjaciół również liczyć nie mógł. Prawda, trzykrotnie już uniknął śmierci, — ale to tylko dzięki jakiemuś cudownemu przypadkowi. Nie było w tem wszystkiem ręki jego przyjaciół, którzy na pewno nie byliby się ograniczyli na podobnych, teatralnych trochę efektach, lecz byliby go już dawno naprawdę wyswobodzili.
Nie było co się dłużej łudzić: Ganimard przyjdzie, znajdzie go tu! To było nieuniknione, najzupełniej pewne!
I to właśnie irytowało najwięcej Lupina. Toż-to dopiero Ganimard, jego śmiertelny wróg, będzie sobie na nim używał! Toż to będzie śmiechu i kpin! Lupin, który nieraz chętnie i z wielką satysfakcją wystawiał policję na drwiny, ośmieszał ją, — czuł teraz całą śmieszność swojej sytuacji, poprostu groteskowej! Oto dał się złapać w pułapkę, — on, szczwany lis, — i teraz czeka cierpliwie, bezbronny, aż przyjdą po niego!...
— Szatańska naprawdę zemsta, — monologował. — Wolałbym, żeby mnie była odrazu dobiła!
Nastawił chciwie uszy. W sąsiednim pokoju ktoś chodził. Czyżby Ganimard? Nie, — nie zdążyłby jeszcze w żadnym razie przybyć. A zresztą Ganimard napewno nie otwierałby drzwi tak cichutko, delikatnie, ostrożnie. Lupin przypomniał sobie te niedawne, dziwne wypadki, dzięki którym ocalał. Czyżby rzeczywiście był jakiś tajemniczy opiekun, który się nim zajął, chronił przed zemstą wdowy, a obecnie postanowił go ocalić? Ale któżby to mógł być?
Ów tajemniczy przybysz pochylił się koło łóżka, na którem Lupin leżał i zaczął jakąś manipulację. — Lupin nie mógł dojrzeć postaci przybysza; — poczuł jednak po chwili, że krępujące go więzy pomału zaczynają się rozluźniać. Mógł już ruszać się, swobodnie wyciągnąć ręce i nogi.
— Trzeba się ubierać, — odezwał się jakiś głos koło niego.
Dźwignął się z trudem z łóżka, osłabiony ogromnie.
— Kto tu jest? — spytał, rozglądając się ciekawie.
Zdziwił się niesłychanie, — bo oto ujrzał koło łóżka jakąś kobietę ubraną w czarną suknię z twarzą zakrytą do połowy szalem. Z tego, co mógł dojrzeć, wywnioskował, że musiała to być kobieta młoda i zgrabna.
— Kto pani jesteś? — spytał.
— Trzeba się spieszyć, — uciekać natychmiast, — odrzekła.
— Nie mogę, — jęknął Lupin, próbując nadaremnie się podnieść. — Nie mam siły.
— Proszę to wypić!
Nalała mleka do filiżanki i podała mu, — przyczem szal osunął się jej z głowy, odsłaniając całą twarz.
— To ty?... — wyjąkał zdumiony. — To ty... to pani, tu?... Zatem to pani była owym...
Patrzał z niewysłowionem zdumieniem na młodą kobietę, której oblicze przypominało do złudzenia Gabriela. Ta sama blada, delikatna twarz, te same blond włosy, te same usta, te same oczy, zimne, patrzące twardo... To nie mogła być siostra Gabriela, — nie, — to był Gabriel sam, we własnej osobie! Lupin zorjentował się szybko: to nie był Gabriel przebrany za kobietę: — ta kobieta, co tu przed nim stoi, widocznie za namową lub na rozkaz Dugrivalów chodziła stale ubrana po męsku, co zresztą było znacznie wygodniejsze w jej trudnym zawodzie.
— To pani... — powtarzał. — I któżby to mógł przypuścić?
Wlała do filiżanki kilkanaście kropel jakiegoś płynu.
— Wypij pan to lekarstwo, — rzekła krótko.
Zawahał się, — a może to trucizna?
— Przecież to ja pana ocaliłam! — zauważyła.
— Tak, — to prawda... I pani wyjęła kule z naboji?
— Ja.
— I pani schowała przed ciotką nóż?
— Ja. Mam go tu w kieszeni.
— I pani rozbiła szybę w oknie, — kiedy ciotka pani mnie dusiła?
— Ja; zapomocą przycisku, który porwałam z tego oto stołu i wyrzuciłam przez okno na ulicę.
— Ale dlaczego to wszystko? Dlaczego? — dopytywał się, nie mogąc niczego zrozumieć.
— Proszę to wypić.
— Chciałaś mię pani zatem uratować? Ale w takim razię — dlaczegóż ugodziłaś mnie wtedy sztyletem?
— Proszę to wypić.
Wypił odrazu, bez namysłu.
— A teraz proszę się ubierać... prędko! — komenderowała, podchodząc ku oknu.
Usłuchał jej, ale zmęczony wysiłkiem, opadł ciężko na krzesło.
Podeszła szybko ku niemu:
— Musimy natychmiast uciekać! Najwyższy czas! Musi pan zebrać wszystkie siły!
Pomogła mu się podnieść; oparty na jej ramieniu doszedł do drzwi, zeszli po schodach na dół. Szedł oszołomiony, niby we śnie, — w jakimś dziwacznym śnie, gdzie dzieją się rzeczy wręcz nieprawdopodobne.
Ale nagle coś mu się przypomniało. Nie mógł się powstrzymać od śmiechu:
— Biedny Ganimard, — nie ma do mnie szczęścia! A dałbym chętnie dwa grosze, żeby być świadkiem aresztowania mnie!
Przed bramą czekał automobil. Pomogła mu wejść do środka i rzuciła krótko szoferowi:
— Jazda!
Jechali szybko; — świeże powietrze i ruch oszołomiły zupełnie Lupina. Odzyskał pełną świadomość dopiero z chwilą, gdy znalazł się w swojem mieszkaniu, pod opieką zaufanego służącego, któremu młoda kobieta dawała półgłosem wskazówki.
— Idź sobie, — rzekł do służącego.
Że zaś i ona chciała odejść, ujął ją delikatnie za brzeg sukienki:
— Nie... proszę zostać... proszę mi to wyjaśnić... Ciotka nie wie o tem, że pani wróciła do mnie? Prawda?... Ale dlaczego pani mnie ocaliła? Dlaczego? Czyżby przez litość?
Milczała, z głową odrzuconą w tył, — zagadkowa, niedostępna. Tylko rysy twarzy jej jakoś złagodniały; w jej dużych, ślicznych czarnych oczach malowała się jakaś żałosna zaduma... Lupin zaczynał rozumieć, — zaczynał się domyślać, co się w jej duszy dzieje. Ujął ją za rękę. Ale odepchnęła go gwałtownie, niemal ze wstrętem.
— Zostaw mnie pan! — krzyknęła. — Czyż nie wiesz, że pana nienawidzę?!
Spojrzeli sobie w oczy; Lupin zmieszany, — ona drżąca cała... Spłonęła nagle rumieńcem, — spuściła oczy. Lupin odezwał się łagodnie:
— Skoro mnie pani nienawidzi, trzeba było mnie tam zostawić poprostu!... Czemuż pani tak nie zrobiła?
— Czemu?... Czemu... Sama nie wiem...
Ukryła szybko twarz w dłoniach... przez palce kilka łez spłynęło cicho...
Wzruszony szczerze chciał przemówić do niej czule, pocieszyć ją, dać jej życzliwe rady, wyrwać z tego życia, jakie dotąd prowadziła...
Ale zrozumiał, że brzmiało by to śmiesznie w jego ustach... Milczał, a gdy podeszła ku drzwiom, nie próbował jej już zatrzymywać.
Przystanęła przy drzwiach, uśmiechnęła się do niego — i spuściwszy nisko głowę — wyszła.
Zadzwonił gwałtownie na służącego:
— Idź natychmiast za tą kobietą... Chociaż nie., zostań... Tak będzie jednak lepiej...
Siedział długi czas pogrążony w myślach, — przypominając sobie we wszystkich szczegółach tę dziwną, tragiczną, a wzruszającą przygodę, której omal nie przypłacił życiem.
A potem wziął lusterko i przeglądał się w niem z pewnem zadowoleniem. Choroba i ostatnie przejścia nie zostawiły na twarzy zbyt wyraźnych śladów.
— Co to znaczy jednak, — szepnął, być ładnym chłopcem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.