Pielgrzym Kamanita/III. Ku wybrzeżom Gangi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
KU WYBRZEZOM GANGI.

Zowię się Kamanita, urodziłem się w Ujjeni, w mieście położonem daleko na południu, w górzystym kraju Avanti. Rodzice moi byli zamożni, chociaż niezbyt wysokiego rodu. Ojciec mój, kupiec z zawodu, dał mi doskonałe wykształcenie i kiedy przybrałem sznur obrzędowy na biodra, posiadałem wszystkie umiejętności, przystojne młodzieńcowi wyższych sfer, tak że ogólnie sądzono, iż kształciłem się w Takkasili[1]. Byłem jednym z pierwszych w zawodach wręcz, oraz w walce na miecze, posiadałem piękny, należycie wyćwiczony głos i umiałem grać na vinie. Umiałem na pamięć wszystkie pieśni Bharaty i wiele innych jeszcze, a metryka nie miała dla mnie tajemnic, tak że pisywałem sam pełne uczucia i głębokich myśli wiersze. W rysunkach i malowaniu niewielu zdołało mnie prześcignąć, a ogólny podziw budził mój sposób sypania wzorów z płatków kwietnych. Pozatem po mistrzowsku barwiłem kryształy, znałem się na klejnotach, zaś żadne papugi, ni wrony gadające nie umiały tak mówić jak moje. Osiągnąłem też wielką wprawę w grze sześćdziesiciopolowej,w grze w patyczki, w strzelaniu z luku, rzucaniu piłki wszelkich odmian, a także w odgadywaniu zagadek i rozmowne przez kwiaty. To też wyszedłem, o czcigodny, w przysłowie w Ujjeni i powiadano: Uzdolniony wszechstronnie, jak młody Kamanita.
Kiedy doszedłem do dwudziestu lat życia, ojciec zawołał mnie i rzekł:
— Synu mój, wykształcenie twe ukończone, czas tedy byś się rozejrzał po świecie i zaczął zawód kupiecki, ku czemu nadarza się właśnie doskonała sposobność. W tych dniach wysyła nasz król poselstwo do króla Udeny w Kosambi, daleko stąd na północy, gdzie mieszka przyjaciel mój, Panada. Oddawna wiem od niego, że można zrobić na północy dobry interes, dostarczając wytworów naszego przemysłu, zwłaszcza kryształów górskich, proszku sandałowego, wykwintnych plecionek trzcinowych i tkanin. Nie mogłem się nigdy odważyć na tak daleką wyprawę kupiecką, a to z powodu licznych niebezpieczeństw, czyhających w drodze. Ale nic się przydarzyć nie może temu, kto podróżuje z poselstwem, to też chodźmy, synu drogi, spojrzeć na dwanaście wozów ładownych, zaprzężonych w woły, które przeznaczyłem dla ciebie w drogę. Wzamian za nasze produkty przywieziesz mi muślinu z Benares, oraz pierwszorzędnej jakości ryżu, a będzie to, jak sądzę, bardzo piękny początek twej kupieckiej karjery. Przy sposobności poznasz inne kraje, obyczaje i ludzi, a także obcować będziesz z osobistościami wyższych sfer, wykwintnemi i zajmującemi wysokie stanowiska, co jest rzeczą nader korzystną, gdyż, zdaniem mojem, kupiec wanien być zarazem światoweem.
Ze łzami radości podziękowałem drogiemu ojcu memu i w kilka dni potem opuściłem dom rodzicielski.
Serce mi biło rozkosznie, gdym sunął przez miasto na czele mojej karawany wozów, pośród wspaniałego orszaku poselstwa, a potem, za bramami ujrzał ścielący się przede mną ogromny, nieznany świat. Każdy dzień podróży był mi świętem, a siedząc wieczór przy ogniskach obozowych, pośród lasu, z którego głębin dochodziły głosy tygrysów i panter, w otoczeniu starych, dostojnych mężów, czułem się uniesionym w zaczarowaną krainę baśni.
Przebywszy rozległe bory Vedisy i połogie pasmo gór Vindhja, dostaliśmy się w bezkreśną równię północną, gdzie oczom naszym ukazał się świat zgoła nowy. Nie sądziłem nigdy, by ziemia mogła być tak płaska i rozległa. W miesiąc niespełna po wyjeździe, ujrzeliśmy pewnego wieczoru z szczytu porosłego palmami wzgórza, dwie złociste wstęgi, wijące się skrajem widnokręgu, otoczone mgłami oparu, zbliżające się ku sobie po szmaragdowej roztoczy łąk. Wstęgi owe łączyły się z sobą w stronie wschodniej.
Stałem zapatrzony i nagle uczułem, że ktoś dotyka mego ramienia.
Kierownik poselstwa królewskiego stał przy mnie.
— Spójrz, Kamanito! — powiedział, — Oto tam łączą swe nurty święta Jamuna i najświętsza Ganga.
Mimowoli wzniosłem w górę dłonie, a poseł ciągnął dalej:
— Dobrze czynisz, Kamanito, pozdrawiając modlitwą święte rzeki. Ganga płynie z osiedla bogów w północnych górach lodowych, czyli bierze swój początek w tem co wiekuiste, zaś Jamuna bieży z bohaterskiej krainy zamierzchłej starożytności, w jej wodach przeglądają się zgliszcza świętego miasta słoni[2], a mirty przecinają ową równię, gdzie walczyli z sobą o władztwo Panduingi i Kuruingi, gdzie Karna obozował srogi, gdzie sam Kryszna kierował wozem bojowym Arjuny... Pocóż, ci to zresztą przypominać ... wszakże znasz dobrze wszystkie pieśni bohaterskie. Nieraz już, stojąc na wyniosłym cyplu, spoglądałem na płynące obok siebie błękitne fale Jamuny i żółte Gangi jednem korytem i widziałem, że nie mieszają się z sobą, jak nie mieszają się kasta bramińska i kasta wojowników. Wydawało mi się zawsze, że w szumie tych fal słyszę szczęk oręża, tony rogów, tętent kopyt i rżenie rumaków, oraz wrzaski słoni bojowych, a serce biło mi w piersiach żywo, bowiem przodkowie moi brali udział w tych walkach mocarnych, a piasek Kurukczetry pił ich krew bohaterską.
Z pełnym uwielbienia podziwem spojrzałem na wojownika, w którego rodzie żyły tak szczytne wspomnienia, on zaś ujął mnie za rękę i powiedział:
— Chodź, mój synu, i przypatrz się miastu, będącemu celem twej pierwszej podróży.
Obeszliśmy mały, gęsty zagajnik, słoniący widok od wschodu.
Mimowoli wydałem okrzyk podziwu.
Przed sobą ujrzałem cud — miasto lśniące w zachodzie słońca, jakby je zbudowano ze szczerego złota. Tak, złotem było Benares zanim grzechy mieszkańców sprawiły, iż metal przemienił się w kamień i wapno. Mury, wieże, masy domów, terasy, przystanie z licznemi basenami do kąpieli (ghatami), przyozdobionemi w kjoski, oraz kopuły, w istocie, naprawdę złote, wszystko to wprawiło mnie w zachwyt nieopisany.
Z zabudowań świątynnych buchały czerwono-brunatne dymy, z miejsc palenia zwłok wznosiły się szafirowe słupy w powietrze, miasto objęły obłoki barwy perłowej masy, a przez nie przebłyskały przeróżne kolory, żarząc się w ukryciu tej nieuchwytnej przysłony. Posowa ta odbijała się w nurtach świętej rzeki, na której roiły się niezliczone czółna o barwnych żaglach, zdobne w sztandary, a mimo oddali widać było mnóstwo ludzi w basenach i na schodach wiodących ku wodzie. Dolatał szmer radosny, niby pobrzęk ula, a wiatr niósł go falami, tak że roztętniał się i przycichał ponownie.
Pojmiesz, o czcigodny, że patrząc mniemałem, że mam przed sobą raczej gród trzydziestu trzech bóstw — niźli miasto ludzkie, zaś cała dolina Gangi rajem mi się wydała. Zaprawdę, miałem dobre przeczucie, bowiem tutaj raj ziemski rozwarł się przede mną.
Tejże jeszcze nocy spałem pod gościnnym dachem zacnego Panady, a skoro ranek nadszedł, pospieszyłem do najbliższego ghatu i z nieopisanem uczuciem rozkoszy zanurzyłem się w świętym nurcie, spłukując z siebie nie tylko kurz podróży, ale i grzechy żywota. Z powodu młodego wieku były one lekkie. Nie zapomniałem napełnić świętą wodą wielkiej flaszki, którą miałem zamiar zawieźć ojcu. Niestety, jak się dowiesz, nigdy nie dostała się ona w jego ręce.
Szlachetny Panada, starzec siwowłosy, zaprowadził mnie na targowisko i dołożył tylu starań, że w ciągu kilku dni sprzedałem bardzo korzystnie przywiezione towary, nabywając wzamian dużą ilość produktów północy, cenionych w naszych okolicach.
Wszystkich tych tranzakcyj handlowych dokonałem, zanim poselstwo zaczęło wybierać się w drogę powrotną. Nie martwiło mnie to jednak wcale, bowiem mogłem teraz z całą swobodą zwiedzać miasto i zażywać różnych przyjemności, co czyniłem w pełnej mierze, a towarzyszem moim był syn Panady, młody Somadatta.




  1. Rodzaj starohinduskiego Oxfordu, położonego w Pendżabie.
  2. Hastinapura.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.