Pielgrzym Kamanita/XLI. Łatwa sentencja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.
ŁATWA SENTENCJA.

— Zostałam mniszką i co dzień rano udawałam się do Kosambi z miseczką jałmużniczą, chodząc od domu do domu, aż została napełniona. Czyniłam to, mimo że wiedziałam dobrze, iż Satagira oszczędziłby mi chętnie tej żebraniny.
Pewnego dnia stanęłam u wnijścia do jego pałacu, gdyż starsze zakonnice poradziły mi poddać się i tej próbie. Wyszedł na ulicę Satagira, lecz spostrzegłszy mnie, uskoczył na bok i zakrył w porywie smutku twarz swoją. W chwilę potem przyszedł zarządca pałacu, skłonił się nisko i płacząc błagał, bym pozwoliła posyłać sobie codziennie wszystko, czego mi potrzeba. Odmówiłam, zwracając mu uwagę, że winnam przestrzegać reguły zakonnej.
Wróciwszy z wędrówki jałmużniczej, zjadałam to, co mi dano i w ten sposób załatwioną była na cały dzień sprawa pożywienia. Potem starsza zakonnica udzielała mi nauki, a wieczorem wraz z mnichami i mniszkami słuchałam wykładu mistrza, lub jednego z wielkich jego apostołów, Sariputty, lub Anandy. Po wykładzie zdarzało się, że jedna mniszka mawiała do drugiej:
— Przecudny jest dziś nasz las zalany światłem księżyca, drzewa pełne kwiatów i woń przepaja wszystko iście niebiańska. Chodźmy do siostry Sumedy! Jest ona wierną strażniczką słowa i prawdziwem źródłem wiedzy. Słuchając jej w lesie, będziemy zażywały podwójnej rozkoszy!
Często spędzałyśmy w ten sposób część nocy na pobożnych rozmowach.
Życie na wolnem powietrzu, żywa i nieustanna praca umysłowa, oraz ciągła wymiana myśli nie zostawiały czasu na próżne zatapianie się w własny smutek, czy nieokreślone marzenia, a dusze oczyszczone i podniesione działaniem prawdy nie błądziły po padołach ziemi. Wszystko to wzmocniło mnie fizycznie i duchowo w sposób iście cudowny. Żyłam teraz zgoła inaczej, szlachetniej, zażywając szczęścia, spokoju i wesela, o czem przed kilku jeszcze tygodniami i marzyć nie śmiałam.
Gdy nadeszła pora deszczów, gotowy był już budynek dla zakonnic. Posiadał obszerną halę, w której gromadziłyśmy się razem, oraz małe celki dla każdej zosobna. Małżonek mój, oraz wielu bogatych obywateli, mających krewne pośród mniszek, wyposażyli nasz klasztor matami, dywanami, meblami i pościelą, tak że nam nie brakło niczego, co stanowi rozsądną wygodę życia, a ujawniło nam to jednocześnie bezcelowość przepychu.
Czas spędzony w zamknięciu zbiegł nam jako tako wśród regularnie następujących po sobie w ciągu dnia, wspólnych rozmów na religijne tematy, rozmyślaniach i kontemplacji, wieczorami zaś, o ile pogoda na to zezwalała, udawałyśmy się do wielkiej hali mnichów, by słuchać mistrza. Czasem przychodził on sam do nas, lub przysyłał jednego z wybitnych mnichów.
Zaledwo las okrył się nowem listowiem, rozkwitły kwiaty i wiosna wybawiła nas z zamknięcia, zaledwośmy na murawę przeniosły się z rozmowami naszemi i ćwiczeniami nabożnemi, rozeszła się smutna wieść, że mistrz nasz święty sposobi się do wędrówki w okolice wschodnie. Nie mogłyśmy sobie rościć prawa, by nazawsze pozostał w Kosambi, wiedziałyśmy, że jest wielkim nierozsądkiem użalać się na coś, co nastąpić musi, a ponadto okazując smutek, stałybyśmy się niegodnemi naszego nauczyciela.
To też pewnego dnia wieczorem udałyśmy się spokojne i zrezygnowane do świątyni Kryszny w celu wysłuchania po raz ostatni przed odejściem słów mistrza, oraz w celu pożegnania się z nim.
Stojąc na stopniach, mówił o przemijaniu wszystkiego co powstało i rozkładzie wszystkiego co złożone jest z części, o znikomości wszelkich zjawisk i bez istotności wszelkich kształtów i form. Wykazał nam on, że nigdzie w tym, czy innym świecie, gdziekolwiek pleni się żądza bytu, niema pośród przestrzeni i czasu trwałego schronienia i wówczas to wyrzekł owe słowa, które słusznie nazwałeś światoburczemi, a których słuszność stwierdzamy naocznie, spoglądając teraz wokół siebie:

W krainy sięga blask życia, których nie znamy,
Lecz wiedzcie, przeminie wszystko, nawet świat Bramy.

Jeden z uczniów zawiadomił nas, że po wykładzie ma się każda z nas udać zosobna do mistrza w celu pożegnania się z nim i otrzymania pewnej sentencji pożegnalnej dla rozmyślania i kontemplacji, gdy jego nie stanie. Byłam jedną z najmłodszych i usuwałam się rozmyślnie na bok, to też udało mi się być ostatnią. Nie chciałam dopuścić, by po mnie któraś miała mówić z mistrzem i zdawało mi się, że uzyskam rozmowę dłuższą, gdy żadna już nie będzie czekała swojej kolei.
Pokłoniłam się z wielką czcią, a mistrz spojrzał na mnie wzrokiem, który mnie nawskroś przeniknął i prześwietlił.
— Tobie, Vasitthi — powiedział — daję tutaj oto, na progu onej rozpadającej się świątyni małżonka szesnastu tysięcy i stu dziewic, na pamiątkę po mnie i dla przemyślenia pod zielonym dachem onego lasu sinsapowego, którego liść jeden nosisz na sercu, okrytem cieniem smutku, następującą sentencję: Wszędzie gdzie rodzi się miłość, powstałe cierpienie.
— Tylko tyle? — spytałam nierozsądnie.
— Tylko tyle, — odrzekł — i dość ci tego!
— Czy wolno mi będzie, skoro przemyślę już dobrze ową sentencję i całą treść jej zrozumiem, czy wolno mi będzie przybyć do ciebie i prosić o nową sentencję?
— Wolno ci będzie, Vasitthi, — powiedział mistrz — o ile odczujesz jeszcze potrzebę pytać o coś męża bożego.
— Jakżebym nie miała odczuwać potrzeby? — zdziwiłam się — Jesteś wszakże, mistrzu, jedynem dobrem i ucieczką naszą!
— Szukaj w sobie samej ucieczki, Vasitthi, uciekając się do nauki.
— Tak uczynię! Lecz tyś, o panie, jest samą krynicą uczniów twoich, tyś jest nauką żywą! Przybędę tedy, gdyż rzekłeś: wolno ci będzie!
— Przybądź tedy, o ile droga cię nie odstraszy.
— Niema tak złej i dalekiej drogi!
— Długa to zaiste droga, Vasitthi, dłuższa i dalsza, niż sądzisz, dalsza niż ją zdolny umysł ludzki wymarzyć, mierzący przestrzeń bezkreśną.
— Chociażby wiodła poprzez tysiąc wcieleń i tysiąc — światów, nie znużę się.
— Dość tego, droga Vasitthi. Bądź zdrowa i pamiętaj o swojej sentencji.
W tej chwili zjawił się król z świtą dla pożegnania mistrza.
Cofnęłam się do ostatnich szeregów i byłam dość nieuważnym świadkiem wydarzeń tego ostatniego wieczoru. Przyznaję, że doznałam rozczarowania z powodu tak łatwej sentencji, jaką mi dał mistrz. Inne mniszki dostały nierównie trudniejsze zadania dla duchowej przeróbki i opracowania. Jedna miała rozważać powstawanie zjaw z przyczyn, druga tezę bezistotności, inna wreszcie znikomość zjaw. Zdawało mi się, że zostałam zlekceważoną i martwiło mnie to bardzo. Rozmyślając nad przyczyną, doszłam do wniosku, że mistrz dostrzegł we mnie nieco zarozumiałości i chciał ją w ten sposób wyplenić. To też postanowiłam wystrzegać się wszelakich form pychy, by nie doznać przeszkody w rozwoju duchowym. Zresztą niedługo będę mogła powiedzieć sobie, że uporałam się z zadaniem i wówczas skorzystam z pozwolenia udania się do mistrza po nową sentencję.
Pocieszona w ten sposób, patrzyłam świtem następnego ranka, jak Budda odchodził w daleką pielgrzymkę, biorąc z sobą pewną liczbę uczniów, a między innymi również naturalnie Anandę, który nie odstępował mistrza na krok i miał o nim staranie. Ananda był dla mnie tak wyjątkowo życzliwy, że odczułam boleśnie, iż odtąd zbraknie mi jego dodającego otuchy spojrzenia. Było mi to przykrzejsze nierównie, niźli wyruszenie wraz z mistrzem mądrego Sariputty, który logiką swego rozumowania i wyjaśnieniami nader trafnemi ułatwiał mi nieraz zrozumienie trudnych punktów nauki. Teraz musiałam poprzestać na sobie samej.
Wróciwszy z żebraczej wycieczki i spożywszy co mi dano, siadłam u stóp pięknego drzewa, stojącego na polance leśnej i zaczęłam rozmyślać nad zadaną sentencją mistrza.
Wróciwszy wieczorem pierwszego zaraz dnia do wspólnej hali, spostrzegłam, że rozmyślanie napełniło mnie wielkim niepokojem. Zaczęłam przeczuwać co miał na myśli mąż boży, wyznaczając mi to zadanie, a następnego wieczoru posiadłam już pewność zupełną.
Sądziłam, że kroczę drogą ku spokojowi doskonałemu, a miłość swoją i namiętność mam już poza sobą. Ten niedościgniony znawca serca ludzkiego wiedział dobrze, iż nie przezwyciężyłam dotąd uczucia, ale przycichło ono tylko pod głębokiem wrażeniem nauki i nowego życia, że zaszyło się w najtajniejszy kąt duszy i tam czeka, aż czas jego nadejdzie. Umyślnie tedy zwrócił mi uwagę, bym je wyśledziła w tej ostatniej kryjówce i stoczyła walkę zwycięską.
I tak też było, miłość stanęła przede mną ponownie, i tak mocną się okazała, iż musiałam zebrać wszystkie siły ducha, by stoczyć bój.
Od kilku już miesięcy wiedziałam, że ukochany mój nie został zabity, ale prawdopodobnie oddycha jeszcze powietrzem tej ziemi. Zjawienie się na terasie Angulimali i przyniesiona przez niego wieść, były to tak nagłe i niespodziewane rzeczy, iż namiętności rozpętały się we mnie, ogarnęły i zatopiły niemal w swym wirze. Nienawiść, plany zemsty, zbrodnicze knowania, wszystko to było niby demoniczny tan, a zaledwo się rozpoczął, przyszło nagłe nawrócenie się rozbójnika, przemożne wrażenie nauki Buddy, nowe życie, i wreszcie świt nieznanego, nieprzeczuwanego nawet poglądu na świat, który domagał się wykorzenienia wszystkich elementów składowych dawnych przekonań i wierzeń. Były to wszystko rzeczy nowe, a kiedy minęło pierwsze oszołomienie, gdy sprawca onego świętego czasu znikł mi z przed oczu i, zostawszy sama, skierowałam uwagę na miłość moją,... natenczas stanęła mi przed oczyma duszy w całej doniosłości owa wieść o życiu ukochanego i uczułam niezmierną, nieprzezwyciężoną tęsknotę.
— Czy żyje naprawdę? Czy mnie kocha? Pytania te, na które odpowiedzi nie było, przepoiły mnie niepokojem i wzmogły do tego stopnia uczucie, iż rozmyślałam jeno o miłości mej i nie mogłam skierować uwagi na cierpienia, jakich była przyczyną.
Te walki duchowe nie uszły baczności innych mniszek, spostrzegły, że są coraz to bardziej daremne, i słyszałam jak mówią do siebie.
— Vasitthi, była żona ministra królewskiego, chwalona nawet przez surowego i wymagającego Sariputtę za szybkie i trafne pojmowanie najtrudniejszych nieraz punktów nauki, a nie może sobie dać teraz rady z tak łatwem zadaniem.
To mi jeszcze więcej odebrało otuchy. Ogarnął mnie wstyd i rozpacz tak, że pewną byłam, iż dłużej tego znieść nie będę w stanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.