Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/„Fuzja gmin“

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział „Fuzja gmin“
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„FUZJA GMIN.“

Rzecz miała się w następujący sposób:
Stosownie do organizacji gmin wygnańczych, nad każdą gminą był przełożony wójt, który miał do pomocy gospodarza. Otóż z gminy biełowskiej ustąpił gospodarz Szypuła, zaś z Lesowego wyjechał na posadę wójt, skutkiem czego zarządy obu tych gmin były zdekompletowane. Ponieważ tak Biełów jak i Lesowe liczyły stosunkowo niewiele dusz, przeto „centrala" komitetowa w Kijowie nakazała obu sąsiadującym ze sobą gminom zlać się w jedną, przyczem wójtem nowej gminy miał zostać radca Kondolewicz, zaś gospodarzem Kłeczek. Wspólna praca nie dogadzała obu dostojnikom. Kondolewicz lubujący się w plotkach i intrygach, złośliwy urzędnik austrjacki, rządził się przy pomocy swych zauszników i protegowanych, do których należał przedewszystkiem kucharz Dyrcz, jego pomocnica Michalinka i Kasia, młoda praczka, ciesząca się szczególnemi względami wójta. Prócz tego między gminami panował antagonizm, który niejednokrotnie doprowadzał do gwałtownych starć, nienawiści, a co najmniej niechęci, uniemożliwiającej nietylko współżycie, lecz i wszelkie współpracownictwo. Dlatego tak radca Kondolewicz jak i Kłeczek starali się o zmianę postanowienia „centrali", co im się wreszcie udało. Kłeczek został przeniesiony na gospodarza do Sośnicy, do gminy „inteligientów“ dość zasobnej, ale słynącej ze swej burzliwości i niekarności i umiejętności obalania zarządów. Zaś rządy nad połączonemi gminami sprawować miał sam tylko radca Kondolewicz wraz ze swym sztabem.
Tylko ten, kto poznał życie w takich malutkich skupieniach, może zrozumieć, jak głęboko tego rodzaju drobna i na pierwszy rzut oka małoważna sprawa sięga w życie ludzi w obrębie jej stojących, jak jednych przygnębia i rozgorycza, jak drugim daje poczucie tryumfu i siły. Nikt-by też nie przypuścił, ile w każdym najmniejszym kroku istot na takie życie skazanych, jest daleko idącego wyrachowania, a nawet perfidji.
O owej „fuzji" mówiono długo i z emocją. Dla Kłeczka oznaczała ona zerwanie z dotychczasowym trybem życia, z ludźmi, z którymi się zżył, z przyzwyczajeniami. Wygnańcowi trudno znaleźć sobie jakiś cichy kąt lecz jeszcze boleśniej i trudniej rozstawać się z nim. Prócz tego młody człowiek niespokojny był trochę o los państwa Skowrońskich, których dokuczliwy, a nie przebierający w środkach Kondolewicz, nie lubiał. Ostatecznie jednak Kłeczek, nosząc się z zamiarami zerwania z tem „gminnem"’ życiem, dość obojętnie zapatrywał się na jego przemijające przykrości i nieprzyjemności.
Inaczej rzecz miała się z radcą, który, wobec zmniejszania się ilości członków gminy, a niezdolny do jakiejś pracy w obcych sobie warunkach, obawiał się, iż gmina jego prędzej czy później będzie musiała się rozlecieć. Podwojenie liczby „poddanych" dawało mu nadzieję, iż stanowisko jego będzie trwałem, nie mówiąc już o „zasługach", przy pomocy których starał się na niem utrzymać. Do nich w pierwszym rzędzie należała — austrjackim zwyczajem — sztuka „robienia oszczędności", polegająca na tem, iż radca, głodząc swych biednych „poddanych", wykazywał znacznie wyższe od innych wójtów „salda", wyrównując zaoszczędzonemi w ten sposób pieniędzmi stały niedobór bogatej, lecz lekkomyślnie gospodarującej Sośnicy.
„Fuzja" gmin musiała też dać i inne korzyści, i nad tem właśnie naradzał się w kuchni ze swym sztabem pewnego popołudnia mądry pan radca.
Radca stał, jak zwykle, na środku kuchni, w swym żółtym, wymiętym płaszczu, który wisiał na nim jak na żerdzi. U pasa dyndał mu na pół metra rzemień, a z pod przykrótkich i zabłocnnych spodni wystawały ucha od wciąganych trzewików z rozluźnionemi gumami. Zwyczajem wielkich mężów polskich miał kołnierzyk brudny z krawatką przekrzywioną fatalnie, czuprynę „a la cochon irrité“, zaś czoło pokryte siecią poprzecznych zmarszczek, mogących uchodzić zarówno za zmarszczki zdziwienia, jak też za wyraz natężenia wszystkich władz umysłowych. Stojąc tak pan radca przysłuchiwał się wykładowi pana dyrektora Dyrcza, a zarazem obserwował drgające pod cienką bluzką piersi i wychylające się z zakasanych rękawów, pełne ramiona Michalinki, pochylonej nad cebrzykiem i myjącej talerze. Naprzeciw Dyrcza, ze skromną miną figlarnej świętoszki, siedziała „niezrównana Kasia, w ciepłej chustce, w kącie „Tell“ gminy, „wielce zasłużony“ pan Kowalski, pogromca psów.
Właśnie pan Dyrcz rozważał wielkie korzyści, mające wyniknąć z połączenia obu gmin.
— Nasi biełowscy ludzi całkom si już zepsuli, na nic! Nikomu si nie chcy robić. U pana Kłeczka to un robić musiał — to inny naród jest. Jak si ich teroj weźmi, to uni bedom robić za naszych, biełowskich, — Czy drzewa narębać, czy co — bedzi musiał! Jakby co — to ja mu nie dam jeść dzień dwa, na nie, panie Kowalski?
— A drugie co jest, to u nas wszystko rozkradzione... Na całe gmine dziesięć talerzy głębokich Gdyby nie te kubki blaszane, to ja ani dwie szklanek nie mam...A tam si znajdzie czydzieści szklanki, czydzieści talirze głeboki, taj płytki ta i inne rzeczy. Un si starał pan Kłeczek, un koło tego chodził, no nie, panie Kowalski?
— Takoj tak! Ta to si wi!
Tu wmieszała się swym mazurskim dyalektem Michalinka.
— A jakże? Przez statków to będziemy gotować ? Oni ta majo syćko — rynki, maszynkę lo mięsa jak sie patrzy, różne rzeczy... Po sprawiedliwości sie nam to tero dostanie, ino trza przypilnować, zęby Skowrońsko tego nie wzieno.
— Niechże też Michalinka nie posądza pani Skowrońskiej — zaprotestował radca. — Zona takiego wielkiego człowieka.
— A ja ji bielizny do prania nie wezme — rzekła krótko i stanowczo Kasia. — Niech pierze sama.
— Jakże to Kasia może odmówić? — zdziwił się radca. — Przecie nie można ich traktować gorzej, od drugich.
— A ja bede.
— Za cóż to?
— A co to było z tem podglądaniem? Niepaminta pan radca ?
Spojrzała na niego ostro.
Zmieszał się i zaczął poprawiać „pince-nez“.
— Co tam pani Skowrońska — mitygował Dyrcz. — Tu pan radca ma do gadania, a nie żadna jakaś tam pani Skowrońska. Ale najważniejsze z tego wszystkiego to prosiaki pana Kłeczka! Żeby on tych prosiaków nie skręcił jako...
— Ta co pan dyrektor opowiada! — zaniepokoił się radca — Taże to są prosiaki gminne.
— Łakoma rzecz! — odezwała się Michalinka.
— Ta co — łakoma! Prosiaki nie prywatną własnością pana Kłeczka, ale należą do gminy.
— Najlepi bendzi — mówił pan Dyrcz — jak pójdziemy do Lesowego jutro zara raniutko. Jakby co, to mu prosiaków wywieść nie damy.
— To pan Kłeczek jutro jedzie? Przecie popołudniu ma mi oddać rachunek.
— Rano przewiezie rzeczy, a potem jeszcze wróci.
— To pójdziemy rano do Lesowego — zgodził się radca.
A tymczasem roskoszował się sposobnością załatwienia osobistych rachuneczków ze Skowrońskimi. Na samą myśl o tem zacierał ręce.
Artysta! Oklaskiwany, wychwalany! I myśli, że dlatego, że tam czasem dostał od kogoś wieniec jz bobkowych liści z czerwoną szarfą, może się uważać za lepszego od drugich? Bobkowe liście ci pachną? Czekajże, pan „dyrektor" Dyrcz ma do bobkowych liści jakieś zboczenie i sypie je gdzie trzeba i nie trzeba, a ty braciszku, na kamienie żółciowe chorowałeś i takie rzeczy ci szkodzą? Czekajże, szepnie się słówko Dyrczowi, dopiero ty użyjesz, wielki człowieku, jak znajdziesz swój wawrzyn i w kapuśniaku i w barszczu i w grochówce i w kartoflance! I teraz przy Dyrczu to już twoja pani nie będzie się w kuchni rządziła, nie będzie gospodynią, nie będzie ci drugich śniadanek przyrządzała, nie będzie zarabiała dziesięciu rubelków miesięcznie i zrówna się ją w prawach ze wszystkimi — i ciebie też, artysto! Obsługę — odmówi się. Nudno jest, mała nagonka ubawi wszystkich. Prania — nie da się. Opowiadało się, że ja Kasię po kolanach całuję, dobrze, może mi się tak chce — a teraz Kasiuńcia bielizenki do prania nie weźmie. A nafty też się nie da więcej jak pół funta na tydzień — niech wiedzą, co to znaczy cierpieć dla Ojczyzny! Taaak, dobrze będzie. Zabawimy się naprzód ze Skowrońskimi, a potem z Zauchą i tą ładną panieneczką.
Na drugi dzień rano Kłeczek najął furę i włożywszy na nią swój siennik, trochę książek, węzełek ze zniszczoną bielizną, pościel, a w półkoszku oba prosiaki, pożegnał się ze Skowrońskimi i ruszył ku swemu nowemu przeznaczeniu.
Dzień był słotny, szary, wóz jechał powoli, koła grzęzły w rozmokłej ziemi, prosiaki kwiczały harmonijnie, a Kłeczek kiwał się na wozie, jakby dziwiąc się i medytując nad swym losem.
Niedaleko stacji spotkał go radca, który na czele swej armji okupacyjnej dążył właśnie do Lesowego. Usłyszawszy kwiczenie wydobywające się rozgłośnie z wozu Kłeczka, stanął w pierwszej chwili jak wryty.
Kłeczek ujrzawszy go, ukłonił mu się i jechał •dalej.
— Stój! — huknął na niego zrozpaczony radca tak strasznym głosem, że aż z czarnych, zmokłych dębów z przerażonym krzykiem zerwały się stada kawek. — Jakiem prawem wywozisz pan paciuki, które są własnością gminy ? — wołał, trzęsąc się z gniewu.
— Takiem prawem, że kupiła je odemnie Sośnica — odpowiedział Kłeczek — zaś jako gospodarz Biełowa, miałem takie same prawo sprzedać je jak i kupić!
— Ja protestuję!
— Protestuj pan zdrów!
— Mnie wiadomo, że w Lesowem były paciuki a ja chcę je tam zastać...
— Gdyby w Biełowie zamiast psów karmiono świnie, toby były. Zresztą robię, co mi się podoba.
— Mówisz pan jak dziecko, co zresztą pięknie świadczy o panu, bo widać nie jesteś pan jeszcze zepsuty...
— Niechno pan da spokój! Zresztą — nie będę się z panem kłócił na gościńcu. Trogaj! — zawołał -na woźnicę.
I wóz potoczył się cicho po piaszczystej, szerokiej drodze, a paciuki grały w półkoszku jak oszalała katarynka.
Sztab pana radcy stał jak wryty w ziemię, oniemiały z wściekłości i bólu. Oczy Michalinki pozieleniały, oczy Tella biełowskiego stały się aksamitne a zaszły łzami, zaś pan Dyrcz załamał ręce jak baba.
— Ja tego nie daruję! — odgrażał się radca — To jest nadużycie władzy, zaufania, ja napiszę do centrali, do Piotrogrodu, do Stacha, do Romka!
Radca przed ludźmi nazywał zwykle po imieniu wszystkich wodzów emigracji.
— Panie radco! — poddał mu wzburzony Dyrcz — może pan do jenerała Brusiłowa napisze !
— A choćby i do Brusiłowa! — rozpędził się radca. — Takie śliczne paciuki!
I kipiąc zemstą, ruszyli po zdobycz do Lesowego.
Ale i tam spotkał ich gorżki zawód. Już przed spisaniem inwentarza gwałtownie, z dnia na dzień, zaczęła ubożeć kuchnia i teraz, wyjąwszy najniezbędniejsze przedmioty i kilka przepalonych garnków, nic w niej nie znaleziono. Noże, łyżki i widelce je-jeszcze poprzedniego dnia rozebrali między siebie „na pamiątkę" członkowie gminy, tak, iż pan Dyrcz zyskał tylko cztery łyżki, jeden nóż i dwa widelce. Spiżarnia nieźle zaopatrzona była w groch, krupy i mąkę, i na nieszczęście dla Skowrońskiego, znalazł się też w niej także spory worek bobkowego liścia, przez panią Skowrońską prawie zupełnie nie używanego.
Radca był wściekły.
— Ładnie wyprzątnięto kuchnię przed naszem przybyciem! — narzekał. — I to jest fuzja gmin! Jeden nóż i dwa widelce! Nawet cukierniczki niema, a przecie jeszcze wczoraj ją widziałem... Pewnie wszystko pochowane.
Ośmielony takiemi odezwaniami się sztab zaczął sarkać głośno, aż wreszcie Dyrcz oświadczył przed kimś z Lesowego, że pani Skowrońska przywłaszczyła sobie cukiernicę.
Jakim cudem dowiedziała się o tem pani Skowrońska — nie wiadomo, dość na tem, że w małą chwilę później wpadła do kuchni nieubrana jeszcze, w brudnej chustce zawiązanej na głowie, zielona z irytacji, z oczami jak rozrzarzone węgle i już gwizdnął w kuchni jej wysoki, rozpętaną złością nabrzmiały głos:
— Ja ukradłam cukiernicę? Ty to śmiałeś powiedzieć, ty fagasie lokajski, ty podła duszo lokaj-ska, ty batiaru!
I skoczyła do pana dyrektora Dyrcza.
— Cukiernicę mi pan Kłeczek dał, rozumiesz ? A ty po pysku dostaniesz, jeśli się jeszcze raz ośmielisz coś podobnego powtórzyć! Ty kuchto zasmolony, ty lizusie!
Po krótkiej chwili cały sztab pana radcy wymknął się wraz z nim z kuchni i szybkim, elastycznym krokiem podążył do bramy.
Ale pani Skowrońska długo jeszcze stała na werandzie, i patetycznym głosem skargi swe powierzała pustemu ogrodowi i tańczącym po nim białym obłokom, rzucanym przez przejeżdżające pociągi.
Tak się odbyła fuzja gmin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.