Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/W cichym kącie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział W cichym kącie
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W CICHYM KĄCIE.

Głośne kroki zbudziły Helenkę.
Otwarła oczy i leżała nieruchomo w ciemnościach, bo przez zamkniętą okiennicę, nawet najmniejszy promyczek światła, nie przedostawał się do pokoju.
Obok pokoiku Helenki był długi, ciemny pokój, służący za jadalnię. Stały w nim długie stoły i ławy, zaś na ścianach, w najciemniejszym kącie, wisiały wielkie mapy, na których nikt nigdy niczego nie szukał.
Codzień rano budziły Helenkę głosy, dochodzące z tej jadalni, gdzie około ósmej schodzili się ludzie i jedli śniadanie, rozmawiając przytem głośno. Przeważnie mówili o jedzeniu, niektórzy, wybierający się do miasta, złościli się, gdy nie dostawali dość prędko herbaty, inni powoli popijali łyk za łykiem, by rozgrzać się trochę, gdyż w jadalni, nigdy nieopałonej, zimno było — poczem szli do swych zajęć. Czasami wyrzekali na zarząd, gdy im nie dawał tego, czego chcieli. Słychać było, jak im odpowiadał dyżurny:
— Co ja wam na to poradzę, mnie to nic nie obchodzi.
Helenka choćby chciała — nie mogła wstawać •odrazu. Nie było się w czem umyć. W całem Lesowem tylko państwo Skowrońscy mieli swą miednicę. Inni członkowie gminy myli się w miednicy gospodarza Kłeczka, a niecierpliwsi po chłopsku — z kwarty. Na miednicę trzeba było czekać. Leżąc tak Helenka, medytowała, w coby się ubrać. Było zimno a ona, pracując dotychczas jako guwernantka po dworach obywatelskich, gdzie opału nie oszczędzano, nie miała cieplejszej odzieży. Trzeba było teraz kombinować chytrze muśliny, płócienka, satinki i gazy.
Nareszcie zapukał do jej drzwi dyżurny, oznajmiając, że jest już woda i miednica. Wstała, otworzyła okno i ramą okienną odepchnęła okiennicę, która odleciała od okna i z trzaskiem uderzyła o ścianę domu.
Świat był srebrno-błękitny i bronzowy. Tuż pod oknem, zaczynał się zaniesiony liśćmi, wielki trawnik, który ciągnął się daleko w głąb ogrodu; na liściach połyskiwał szron. W głębi widać było grupę starych, pięknych, czarnych świerków, okalających duży, betonowy basen, zarzucony liśćmi. Basen wyglądał w słońcu, jak wielka czasza pełna złota. W powietrzu falowały leciutko błękitnawe mgiełki.
Helenka rozplotła papiloty, uczesała się starannie, umyła się w lodowato-zimnej wodzie i włożyła sukienną zieloną bluzkę, od której ładnie odbijały jej rumieńce, pełne, czerwone usta i karę oczy. Dyżurny Wojdyło, przysadkowaty, poważny i milczący chłop z Tarnopolskiego, przyniósł jej herbatę i potężną kromkę żytniego chleba. Helenka podziwiała misterny kunszt, z jakim szary kubrak Wojdyły był załatany pięciu łatami, czterema błękitnemi, a jedną między łopatkami, fjoletową. — Skąd on wziął takiego sukna? — myślała. Domyśliła się wreszcie, że z kołder gminnych, które były tego samego koloru.
Po śniadaniu sprzątała zwykle swój pokoik, poczem wychodziły przed dom, wynosząc psom resztę chleba, którego dawano tyle, że nie wiedziała co z nim zrobić. Psy zbiegały się do niej ze wszystkich stron i znały ją już. Ogromny, łaciasty Kussmaneck z poważną miną i rozumnemi oczami, klepał ją po ramieniu swą zabłoconą łapą i zdążył jej nawet rozerwać jedną bluzkę, a myszowata, trochę do wilka podobna Wołga, ze śpiczastą mordą, śpiczastemi uszami i tkliwem spojrzeniem inteligentnych oczu, nie chciała od niej odejść. Sześć psów otaczało ją ciasnym kręgiem i patrzyło w nią jak w tęczę, wymachując ogonami i chwytając w powietrzu wielkie kawały chleba.
Uwolniwszy się od psów, szła na przechadzkę do ogrodu.
Lesowoje robiło znacznie milsze wrażenie, niż Biełow. W Biełowie nędzę wygnańczą widziało się na każdym kroku, niemaskowaną, jak gdyby urzędową, przygnębiającą. W Lesowem pozory szczęśliwie ratowały sytuację. Ogród, okalający dworki, z których trzeci, zielony, wśród czarnych cypryśników, imponował okazałym wyglądem, był duży, pełen światła i drzew. Wzdłuż toru kolejowego, przedzielonego od ogrodu tylko szerokością drogi, wysadzanej wierzbami, szła piękna, topolowa aleja, na której końcu znajdował się mały, piętrowy pawilonik. Ludzie ginęli w tym obszernym ogrodzie, nie rzucali się swą biedą w oczy i było tu cicho, spokojnie, trochę smutno. Lecz przecie widać było dużo słońca i nieba, a już zwłaszsza bawiło Helenkę, gdy przejeżdżający pociąg rzucił do ogrodu przez zielony parkan podarte, postrzępione kłęby białej pary. Dziwne, białe potwory powietrzne, jakieś smoki o drgających skrzydłach czy ogonach, jakieś lwy czy centaury bajeczne, opalizujące i mieniące się złoto-róźowym odblaskiem i srebrem, zaledwie dotknęły ziemi, zrywały się, ogromnemi susami z błyskawiczną szybkością skakały po trawnikach, rwąc się o pnie drzew, rozpadały się na kilkanaście miotających się stwor, znowu zrastały się w jakiegoś ptaka, machającego perłowemi skrzydłami i padały na ziemię, przesłaniając ją niby drgającym welonem, z migocącej, świetlistej gazy. Aż się dziwiła Helenka, ile życia było w tej znikomej, przemijającej mgle.
Zaś tych najrozmaitszych pociągów mnóstwa wielkiego nie zliczyłbyś! Były kurjerskie i osobowe, naładowane jadącą z daleka, utrudzoną publicznością, jechały pociągi „daczne", pełne uczączej się młodzieży, dziewczątek, chłopców rozśpiewanych, przekupek, szamocących się ze swemi „koromysłami", urzędników. Sunęły powoli ceglasto-czerwone pociągi towarowe, czasem milczące, z pozamykanemi wozami, czasem z „lorami", pełnemi kwadratowych, wysokich jak domy, stogów siana; Józef mówił, że w tem sianie, Moskale przewożą ciężką artylerję. To znów sunęły pociągi z rannymi, wagony pełne ludzi obwiązanych i posztukowanych, albo też pociągi sanitarne, jadące dopiero ku polom krwi i śmierci, nowiutkie i eleganckie, z ustawionemi na platformach porządnie i systematycznie, jak zabawki dla dzieci, samochodowemi karetkami, polakierowanemi na ciemno-zielono z czerwonym krzyżem w białem polu.
A raz widziała Helenka pociąg pełen Sartów, którzy jechali, jako robotnicy, na front. Ogorzałe, mongolskie twarze w różnobarwnych turbanach, okręconych dokoła tybetek, grube, pikowane, wełniane żupany, z pod których widniały nagie, czarno zarosłe piersi, oczy skośne a błyszczące — to wszystko tak jej się zdało dziwnem, że patrzyła na tych ludzi, jak na zamorskie cuda. W otwartych „ciepłuszkach" widać ich było w malowniczych grupach, siedzących w kuczki na dywanikach. W jednym wozie ujrzała Helenka mułłę w zielonym chałacie i białym zawoju. Starzec z krótką, rzadką, siwą brodą, siedząc na ziemi, wzniósł dłonie w górę, a zadarłszy brodę, wyśpiewywał coś dziwnym, tremolującym głosem, podczas gdy okalający go towarzysze, wtórując mieszanym chórem, kiwali się i kłaniali aż do ziemi.
Pociągi leciały, jedne rycząc tercjami, drugie kwintami, trzecie piszcząc zirytowanym, złym głosem — a Helence przypomniała się jej długa, żmudna podróż do Kijowa. I oto aż tu rzucił ją los — więc czekała teraz, co będzie dalej, bo przyszłość jej była na tych dwóch lśniących, równoległych szynach stalowych, biegnących w dal nieznaną i nieskończoną.
Ale jechały też pociągi rozśpiewane i rozhukane. wiozące wojska na dalekie fronty. Pociągi te huczały pieśnią jak burza. Lecz nieodgadnione były pieśni, niezrozumiałe ich słowa, i dziwnie jękliwe, choć groźne melodje. Brzmiały jakby smutkiem, rozpaczą i groźbą. Straszno było słuchać ich, straszno było myśleć o nich. Zaś raz ujrzała w nich Helenka rzecz tak ohydną, że się cofnęła i nigdy więcej od tego czasu w stronę wojskowych pociągów nie patrzyła. Oto żołnierz jakiś, spuściwszy spodnie, obnażony, w biały dzień, wypiął się z „ciepłuszki" a załatwiając swą potrzebę naturalną, oglądał się za siebie i śmiał się, jakby z doskonałego dowcipu. Helenka odwróciła się z odrazą, ale Józef, który, stojąc na werandzie, też zauważył żołnierza, roześmiał się głośno i wykrzyknął:
— Oto masz obraz wojny w całej jej nagości i w dosłownem znaczeniu! Abyś sobie wiedziała, że w tem się wojna streszcza. Wojna, widzisz, gwiżdże na wszystko!
Ludzi Helenka widywała mało. Czasem pojawił się któryś z dyżurnych z naręczą drzew lub zielonym, ręcznym beczkowozem, czasami stanął na werandzie Kłeczek i przebierając nogami w wyczyszczonych świetnie butach, udawał, że na coś czeka, gdy w rzeczywistości czekał na to tylko, aby się jej ukłonić, jako że dawno tak ładnej panny nie widział, zaś najczęściej zjawiała się w ogrodzie pani Skowrońska w fartuchu i z nagiemi po łokcie, brunatnemi, zarobionemi rękami i pokrzykiwała na uganiającego po ogrodzie małego pieska:
— Morus, chodź tu, do pani, Morus, a bodaj cię didko porwał, Morus, żeby cię choroba, ty psiakrew sobacza!
W słoneczne chwile wychodził do ogrodu sam. pan Skowroński i dostojny, w płaszczu zapiętym pod szyję i w miękkim, popielatym kapeluszu, z laską w ręce, przechadzał się z wolna, nawołując czasem dźwięcznym barytonem psy, kręcące się dokoła niego, lub nucąc coś sobie. Był zawsze pełen godności i niczem niezmąconej pogody. Uprzejmie i elegancko kłaniał się Helence, patrząc na nią tak serdecznie i ciepło, jak gdyby czuł, że nie jest jej zbyt dobrze i jak gdyby tem spojrzeniem chciał jej dodać odwagi.
Było tu cicho, ale nie martwo i Helenka, zmęczona tułaczką i dziwhą, nieokreśloną tęsknotą, czuła, że w tej ciszy mogłaby się uspokoić i odpocząć.
Zrobiło się trochę weselej, gdy Zaucha przeniósł się do Lesowego. Ale gdy jednego dnia przyniósł z Biełowa parę tomów Mickiewicza i zaczął czytać, stał się dziwnie zdenerwowany, a przytem nudny. Wykładał coś bezustannie o wygnaniu, a nie mogąc dogadać się z Helenką, całemi dniami kłócił się na werandzie z dwoma studentami, w których pokoju zamieszkał.
Zresztą, było nudno, niewygodnie i biedno. Nawet wrzątek oszczędzano; cukru dawano tylko cztery łyżeczki na dzień. Obiad, wprawdzie bardzo prosty, dość był obfity, ale kolacja nędzna. Jedyną przyjemność stanowiła popołudniowa kawa u państwa Skowrońskich, za którą pani Skowrońska brała po piętnaście kopiejek od osoby. Przychodził zwykle Kondolewicz, Kłeczek, czasem Szypuła. Plotkowano, kłócono się, lub rozmawiano o cenach nafty, cukru, drzewa.
Kiedy tak pewnego słonecznego dnia popołudniu przechadzała się po ogrodzie, Józef, który stojąc na werandzie rozmyślał o czemś, podszedł naraz ku niej i rzekł po chwili zakłopotanego milczenia:
— Wybacz mi niedelikatność, moja droga Helenko, ale męczy mnie pewna rzecz, o którą muszę się zapytać. Jeśli zechcesz, możesz na pytanie nie odpowiedzieć, jednakże ja spytać muszę.
— Cóż to takiego? — zdziwiła się Helenka.
— Obserwuję cię — i w żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego właściwie ty wyjechałaś do Rosji. Z licznych rozmów z tobą mogłem nabrać przekonania, że polityka nic cię nie obchodzi. Braci twoi są w legjonach Piłsudskiego. Wybacz, ułatwię ci. Jeśli, mając rodziców we Lwowie, wyjechałaś do Rosji, to prawdopodobnie dlatego, że... no... musiało cię tu coś ciągnąć, czyż nie?
Dziewczyna zmięszała się i zaniepokojonemi oczami, jakby przestraszona, patrzyła gdzieś przed siebie. Gdy po chwili zaczęła mówić, niski i głęboki jej głos drżał z lekka:
— Nic, ale to zupełnie nic mnie tu nie ciągnęło — odpowiedziała. — Przyjechałam przypadkowo.
— Jakże można było tak lekkomyślnie rzucać rodziców?
— Myślałam, że jadę na parę tygodni wszystkiego, na dwa miesiące. Cóż ja wiedziałam?
— Ześ się puściła w taką podróż bez pieniędzy, bez znajomości...
— Przyjechałam tu z Wandą Zielińską, przyjaciółką Zosi... Jechała do Kijowa, aby towarzyszyć swemu narzeczonemu, który nie chciał służyć w wojsku austrjackiem... Namówiła mnie, abym jechała razem z nią...
— Więc to tak! — uśmiechnął się Zaucha. — Przepraszam cię, zrobiłem ci może przykrość swem pytaniem...
— Ale nie koniec na tem — mówiła, nie słuchając go Helenka, posępna i z chmurną twarzą. — Ja dom opuściłam rozmyślnie, a właściwie — już dawno domu żadnego nie mam.
— Nie rozumiem...
— Przypominasz sobie może tę damę, z którą ojciec swego czasu...
— Owszem, istotnie coś tam było...
— Otóż ojciec nas porzucił... Przykro mi mówić... Mama w ostatniej nędzy, ojciec nie myśli o niej... Wszystko dla tamtej... Zrozumiej, co za upokorzenie! Patrzeć na to nie mogłam i postanowiłam wyjechać... Sama starać się o siebie... Zrobiłam może głupio, ale postępowo — dodała z butną dumą.
— Więc to tak! — mówił napół do siebie Zaucha.— Doskonale! Otóż pierwsze działanie, pierwsze rezultaty życia na serjo... Pierwsze owoce wojny... Co na kłamstwie zbudowane, to się musi rozsypać... To bardzo dobrze... Odruchy moralne — pierwsze drgnienia rewolucyjne... Nie uznaję ! Dość kompromisu ze złem! Odchodzę! Doskonale. Tak właśnie rodzą się nowi ludzie i nowe czasy...
— Więc nie zrobiłam źle? — spytała z ulgą Helenka.
— Co do ciebie, to nie wiem, nie znam dobrze waszych stosunków rodzinnych. Czy na tem dobrze wyjdziesz, to inna rzecz — ale najważniejsze to to, że wojna rozbija zlepki niegodziwych kłamstw, że czyści społeczeństwo...
— E, jedne kłamstwa rozbija a drugie tworzy— rzuciła Helenka pesymistycznie.
— To też prawda! — zgodził się Zaucha.
Skrzypnęły żałośnie wrota i w ogrodzie pojawił się wysoki mężczyzna. Z głośnem ujadaniem skoczyły ku niemu psy.
— Ktoś idzie — zwróciła uwagę Helenka.
— Alboż to mało ludzi tu mieszka?
— Nie, to musi być ktoś znajomy, bo idzie ku nam... Może ktoś do ciebie... Choć zdaje mi się...
Zaucha poznał Niwińskiego.
Poeta już z daleka ukłonił się z rozmachem i żywym krokiem podszedł ku nim.
Zaucha przedstawił go Helence.
— A, my jesteśmy starzy znajomi! — mówił z uśmiechem poeta, ściskając jej dłoń w swej szerokiej ręce.
— Istotnie, widywałam gdzieś pana...
— Nie przypomina pani sobie? Na ślizgawce, na Panieńskich Stawach... Chodziła pani z jakąś starszą panienką...
— Z Wandą Zielińską, tak jest... Tak lubię ślizgawkę... Wogóle zimę ogromnie lubię... A namiętnie lubiałam saneczkować się... Wie pan, na jednej nodze mam kość wygiętą, tak mnie raz saneczki najechały... Całą zimę podczas wojny saneczkowałyśmy się w Parku Kilińskiego.
Przyglądał się jej z zajęciem. Była smukła, dobrze zbudowana, zgrabna, mimo napół chłopięcych ruchów. Ręce miała dość duże i silne, jak zwykle bywa u młodych dziewczyn. Dziewczęcy owal jej twarzy, nieskazitelnie czysty, był śliczny, słodki i służył jako przepiękna oprawa dla karych, palących oczu, podłużnie osadzonych i jakby zdziwionych, ust bardzo ładnie wykrojonych, pełnych, czerwonych. Wielkie, lśniące pukle krótkich, ciemnych włosów, otaczające jej żywą, wyrazistą twarz, robiły ją podobną do Matejko wskich chłopców.
— A pani to ma zupełnie powidlane oczy — rzekł jej Niwiński.
— Powidlane ?
Nie wiedziała, czy się ma obrazić, czy roześmiać.
— A takie czarne, gorące i słodkie — jak powidła trochę sokiem zaprawione.
— O, jakie kuchenne porównanie!
— Zamało poetyczne?
— Ja nie jestem bardzo bita w poezji. A powidła bardzo lubię. Chętnie zjadłabym dobry talerz, „szpacli" z powidłami. Wikt pana Dyrcza taki skąpy...
Wysunęła koniec języka, oblizała nim wargi i mlasnęła z cicha.
— Biedna pani! Jeść się chce? — żalił się Niwiński.
— Żeby pan wiedział, że się chce, ale nie można o tem mówić, bo Józef się złości.
— O, zaraz „złości"! — żachnął się Zaucha. — We wszystkiem zaraz przesada! Jak dziwnie niepoważnie znoszą ludzie tę swoją dolę,..
— A pan-by chciał, żeby byli nieszczęśliwi ze znajomością rzeczy, żeby się owem nieszczęściem delektowali, jak sorbetem? — żartował Niwiński.
— Zrozumiej-że pan — ożywił się naraz Zaucha — że w tem powietrzu, w chmurach, w załamaniach promieni słonecznych, w cierpieniach naszych, nawet w tem bolesnem opuszczeniu skrzydeł— w tem wszystkiem jest woń naszej przeszłości i naszych dawnych walk duchowych. Galicjanin w poduralskim pejzażu, wśród Mordwy, w chałupie, na której ścianach chrzęszczą ruchome obicia z robactwa, Galicjanin, bratający się z Tatarem, i Czeremisem, ani nawet nie wie może, iż imię dziwnego i nieodgadnionego bohatera, który kiedyś wśród tej dziczy dokonał pierwszych prac prometejskich — że to imię jest tylko przekręconem nazwiskiem jego ojca czy dziada, który tu siał światło i że ten duch niewidzialny krąży teraz nad jego głową, i z utęsknieniem wyciąga ręce do swego wnuka, czekając tylko na zaklęcie, mogące go do życia przyzwać... Zrozumiejcie, że duchów tych pełne jest powietrze, że one wołają na was, bo odgadnione przez potomków, mogą im dać tajemnicę wiecznego życia, mogą połączyć ich ze światem umarłych ojców...
— Nie jestem wywoływaczem duchów! — przerwał Niwiński. —I nie mam zamiaru pracować ani dla Mordwy ani dla Czeremisów.
Zaucha ręce załamał.
— Jak wy stępieliście w swym krótkowzrocznym materjaliźmie! — wykrzyknął. — I to pan tak mówi, poeta! Czyż nie pojmujecie, że Polska ma swą wielką misję, na Wschodzie, tak ważną i tak przyrodzoną, że nawet kiedy olbrzym rosyjski położył jej swą ciężką łapę na piersi, cywilizacyjna praca polska nie ustawała, lecz kwitła wciąż, szerzona nawet przez najnędzniejszych skazańców! A teraz ile to znowu ludu polskiego rozsypał los po niezmierzonych przestrzeniach Syberii ?
— Poco? — nieledwie drwiąco spytał Niwiński.
— A świat nowy do życia powołać — to nic ?
Niwiński machnął ręką.
— O czem pan mówi! Ludzie myślą o chlebie a nie o jakichś tam nowych światach!
— Skąd pan wie?
— Widziałem.
— Widziałeś pan ludzi zgłodniałych, których żołądki łaknęły chleba. A skąd pan wiesz, czego łaknęły dusze?
Tu już Niwiński nie wytrzymał.
— Egzaltowany z pana człowiek -— rzekł — i cóż mi pan każę robić? Znoszę cierpliwie to paskudztwo, a pan chce, żebym do tego wygnania przystąpił z obrzędowem namaszczeniem i błogosławił może „karzącą dłoń" ? Poco z nas robić jakichś :żydów, wędrujących przez pustynię wieków do ziemi obiecanej? Kiedy my żydami nie jesteśmy i ziemię swoją mamy! Wiemy dobrze czego chcemy — po cóż robić z nas nomadów duchowych? Dlaczego ja mam pozować na lewitę, czuwającego nad jakąś wędrowną arką przymierza, którego w dodatku z nikim nie zawierałem, kiedy jestem zwykłym, nieszczęśliwym i zmarzniętym śmiertelnikiem. Nie! Protestuję przeciw wygnaniu! Chcę wracać do domu!
I podniósłszy głowę, huknął na cały ogród:
— Veto! Protestuję!
— Protes — tuu — ję! — zawtórowała mu Helenka.
— Daremne protesty! — zapalał się Zaucha i już zbierał się do nowego ataku, gdy w tem zawołała go pani Skowrońska.
— Widzi pan, on wciąż z tą filozofią — skarżyła się Helenka.— Ja zagłupia jestem, żeby to zrozumieć, ale on przecie musi z kimś mówić...
— E, zaraził się literaturą! To przejdzie — odpowiedział nieomal z lekceważeniem Niwiński i zaczął ją wypytywać, jak spędziła ostatnią zimę we Lwowie — pierwszą zimę wojenną...
— Saneczkowałyśmy się jak za najlepszych czasów — opowiadała mu z ożywieniem. — W parku Kilińskiego były aż cztery tory: Bezimienny, tor dla narciarzy do skoku, „dziecinny" dla malców i „oficerski", niebezpieczny, z gwałtownemi spadkami, najeżony ławkami i drzewami... Co tam było krzyku i śmiechu !
— Moskale wam nie dokuczali?
— Chodził po ogrodzie patrol, chorąży z trzema żołnierzami. Niby rozpędzali nas, wołali „nie lzia, nie lzid", zwłaszcza wieczorami, ale nikt sobie z nich nic nie robił. Wieczory były prześliczne, księżycowe... Moskale sami nieraz jeździli... Oni lubią młodzież...
Niwiński został na kawie, zasiedział się do kolacji, a kiedy wracał do Bielowa, wielki „ukraiński" księżyc wyrywał się już z objęć dwóch wiążących go topoli i śpieszył na .szafirowe przestworze, obficie gwiazdami usiane. Świat zdawał się być zszyty z płatów ciemnego szafiru, srebrem zfastrygowanego. Gdzieś w ciemnościach dziewczęta śpiewały na głosy. Zaczynał kontralt, niski, ciepły i mocny jak dźwięk wioli, a po chwili zaczepiał o niego srebrny, rzewny sopran, oba głosy wiązały się w słodką harmonijną kokardę i tak w tajemniczych mrokach zrodzone, błysnąwszy w świetle miesiąca starą pieśnią ludową, wsiąkały w okrytą szronem ziemię, która pieśń zrodziła.
— Ach, duszę z człowieka wyciągają tym śpiewem — mruknął Niwiński, bardzo wrażliwy na muzykę.
Szedł a po drodze myślał — o parku Kilińskiego. Jakby widział białą postać dzielnego szewca ze sztandarem wysoko wzniesionym nad głowę — a za pomnikiem cichy i biały gaj brzozowy... Aleje wysypane białym śniegiem, skrzypiącym pod nogami, czarne świerki stoją sztywne i jakby nadęte... Srebro i szafir, i gwiazdy na wysokościach, a na ziemi — jakby kto rój gwiazd srebrnych rozsypał, tak coś dzwoni i dzwoni dokoła... Rozdzwoniona, dźwięczna zima... Saneczki pędzą na dół, wyrzynając srebrne blizny w wyświechtanym torze... Staw zamarznięty. Gdzie się podziały łabędzie ze stawu? Któż podczas wojny myśli o łabędziach w parku!
— Do pioruna z wojną! — mruczał Niwiński.
I przyszło mu naraz na myśl, że panna Olszewska z pewnością byłaby jego zdania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.