Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Wojna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Wojna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WOJNA.

Radca Kondolewicz, nie długo zostawił w spokoju lesowskich wygnańców.
Pewnego dnia, z niezmierną energją ewakuował wszystkich mieszkańców ze wspólnego pokoju, a wkrótce potem głośno i jękliwie zgrzytnęły wrota i do ogrodu weszło trzech jakichś drągali, niosąc w rękach kuferki, jakich w Galicji powszechnie używali urlopnicy. Ujrzał ich Zaucha, który przypadkowo stał na werandzie i ciekawy, ktoby też to mógł być, czekał aż nowi przybysze bliżej podejdą. Pierwszy szedł starszy już mężczyzna, średniego wzrostu, tęgi i trochę przygarbiony, w staromodnej „jesionce* i futrzanej czapce, pretensjonalnie na lewe ucho nasuniętej; towarzysze jego ubrani byli ze znaną Za-usze zamarstynowską elegancją. Kiedy podeszli bliżej, tak, iż rozeznać można było rysy twarzy, Zaucha aż się wzdrygnął, tak haniebnie ordynarną twarz miał ten, który szedł naprzodzie. Czoło niskie, guzowate, oczy małe, blade, załzawione a osłonięte krzaczastemi brwiami, nos długi, mięsisty, czerwony, aż płonący, od nozdrzów do kątów ust gruby fałd, cera zniszczona, usta pogardliwie wykrzywione, broda wystająca, między brwiami pionowe zmarszczki—była to twarz skończonego brutala, a przytem posępnego i zdziczałego człowieka, twarz bezczelnego piaskarza lwowskiego, ulicznego ferblisty, a zarazem konfidenta policyjnego, pasera i sutenera najniższego gatunku.
Człowiek ten, doszedłszy ze swymi towarzyszami do werandy, kiwnął Józefowi zlekka głową i rzekł:
— Ja się tu sprowadzam. Buchajło się nazywam.
I sprowadził się.
Opanował jedno z wolnych łóżek i ustawił je w kącie pokoju przy drzwiach, pod okno przyciągnął stół i zaczął się rozpakowywać. Wysoko zasłał poduszkami i derkami łóżko i pokrył je wspaniałą czerwono-granatową „kapą" cygańską, naszywaną gęsto błyszczącemi cekinami, na ścianach, dokoła swego łóżka i nad stołem rozwiesił jaskrawe druki, przedstawiające okrucieństwa Niemców w Polsce, przejście wojsk niemieckich przez Bzurę, zdobycie Przemyśla, bitwę pod Lwowem, dalej trzy sojuszniczki — Anglję z kotwicą, Francję z płonącem sercem i Rosję z wielkim krzyżem w dłoni, illustrowaną balladę o Stieńce Razinie i o rusałce i pustelniku, wreszcie wyciętą z jakiejś gazetki odbitkę fotografji najtłuściejszej kobiety w Rosji. Nad stołem zawiesił mosiężną lampę na łańcuchach, Bóg wie w jakiej bóżnicy ukradzioną, na oknie rozstawił symetrycznie kieliszki, na których umieścił jabłka, na stole położył wielki bochen chleba, przystawiwszy go ściętą stroną do ściany, a prócz tego zasypał stół przenajrozmaitszemi drobiazgami, jak śróbki, pilniki, dłuta, dłutka, świdry, obcęgi, druty i t. p. Rozgospodarowywał się swobodnie i z wprawą, nie zwracając najmniejszej uwagi na swych współlokatorów, jak człowiek przyzwyczajony do mieszkania kątem. Pod łóżkiem nagromadził kupę jakichś tajemniczych przedmiotów, a pod stołem i pod ławką, na której rozstawił aż dwie maszynki naftowe, połyskiwały rzędy czarnych flaszek.
— Ali flaszek u mnie, jak u starego karczmarza, co ma czternaści karczem ! — pochwalił się przed którymś ze współlokatorów.
Zaucha aż drgnął, taki to był basowy, brutalny i skrzypiący głos, ordynarny, „nachalny" sposób mówienia i zamarstynowski akcent.
Buchajło, zainstalowawszy się, zabrał się natychmiast do gotowania herbaty i przyrządzania sobie przekąski. I naraz po całym domu rozeszła się przenikliwa, ostra woń, ni to śledzi, ni to sera, ni to spirytusu czy nafty, coś nieopisanie wlaźliwego i wstrętnego. Z tego chaosu smrodów zupełnie wybijał się na pierwszy plan mdły, przykry zapach „chanży"[1].
— Pijak! — pomyślał Zaucha, który przez drzwi przysłuchiwał się i prawie przyglądał temu wszystkiemu.
— U, ali tu zimno! — zauważył Buchajło jedząc. — Będziemy si cały dzień kulić w tym pokoju. Nie warto, jak Boga mego, miszkać w tym komi-teci. Z początku to było dobrze, dawali ludziom co si należy, aż dupiro tera zrozumieli, że można kraść. Kraść nie kraść, a coś podobnego. Ja ich uważam wszystkich za szubrawców w tym komiteci.
— Ta tera wszystko podrożało — odezwał się któryś. — Wiedział byś pan, jakbyś pan tam siedział w zarządzi.
— Ja nie chcy być gospodarzem, nie chcy ich widzie nawet na oczy. Gdyby mnie dali na gospodarza, jaby cały komitet umieścił w miejscu. I jabym nawet rodzonego nie protygował.
— Niech pan to powi Kundolewiczowi, może on pana weźni na gospodarza...
— Ja za mały na takiego — huczał Buchajło. — To wielga ryba jest przeci, mało co mniejszy od ginirała. — Nie, do tego nie przyjdzi. Awanturował ja si dość, teraz si już wystrzygam. Pal ci sześć! Przejdzie to — przyjdzie drugie. Nie dziś to jutro, skończy si to kuczkujące życie...
— Jakie życie?
— Kuczkujące. Ta może ni?
Otworzył piec i zaczął poprawiać ogień.
— Zły piec. Cała płomień idzi do góry i rozpala piec nie od naszy strony. Trza trochy drzwiczka otworzyć, żeby ciepło wyszło na pokój. Gdyby tak trocha węgla...
— Węgle-by pomogło.
— Ta ja wim! Ja sam jestem doktór na takie kawałki, a tylko piniendze poczeba. A nima! Tu mi jedyn powiada, żeby ja do fabryki szed kule robić. Co za śmiałość! Ja mam dla nich kule robić, kiedy ja po tamty stroni braci mam! Niech si kułakami bije, jeśli nima czem si bić! Ja już wolę kradzionymi zygarkami handlować.
Oparł się o piec ręką, zadarł głowę i zaśpiewał grzmiącym, karczemnym głosem:

Chodziłam po polu i zbierałam kłosy,
Poznałam chłopca, co ma blondy włosy
I oczy niebieski
Nie mieniałabym-si za berło królewski...

— Jak? Jak?
— Blondy włosy i oczy niebieski — powtórzył Buchajło. — Ja dużo umie takiego śpiwania. A jak ja był młody, to głos był silny jak chu-lera. Ja jak przez parkan du dziwki przełaził, to si cztyry metry zawaliło, taka była siła. Ali teraz, w ty Rosji, zesłabłem trochy... Niech to chulera weźmie, psiakrew! Choć przecie jeszcze nie całkom siła uszła. Raz paliła si tu budka kolejowa — przylatuje tam któryś, powiada — wszyscy „bieżeńcy" gasić! Co za śmiałość takiego chama! Ja jezdym obowiązany gasić? Ta poszedem w końcu, szturkałem tam coś, dwie ściany zawaliłem, ha-ha-ha-ha!
Tak rozmawiając, często szukał Buchajło czegoś pod łóżkiem, brzękał flaszkami i popijał „chanżę". W trakcie tej rozmowy, to Helenka, to Zaucha przechodzili przez pokój, nie zwracając na nowych lokatorów uwagi. Buchajło widocznie uczuł się tem dotknięty, bo wieczorem po kolacji, rozmyślnie, lecz na-próżno starał się sprowokować Zauchę, a potem, przez dłuższy czas, wykładał swym współlokatorom, jak to on umie przytrzeć nosa tym, którzy głowę zbyt wysoko noszą. Chytrze kołując opowiadał, jak w którejś gminie sklął pannę, która przez jego pokój wciąż przechodziła — i posypały się wyzwiska ordynarne, grube, rynsztokowe, wymawiane z nienawiścią i wściekłością.
Józef, leżąc w ciemnościach, słyszał wszystko i choć go pasja porywała, starał się myśleć spokojnie. Rozumiał, że Kondolewicz rozmyślnie nasadził tego Kalibana, aby doprowadzić do kompromitującej, karczemnej awantury i skandalu i dlatego właśnie Zaucha chciał tego uniknąć za wszelką cenę. Niezaprzeczonym tryumfem byłoby, gdyby sam potrafił Kalibana ucywilizować, co też postanowił. Należało go w tym celu przedewszystkiem spokojnie obserwować, na razie jednak trzeba było przynajmniej ukrócić zbyt hojne szafowanie wyzwiskami.
Sposobność do tego, nadarzyła się zaraz drugiego dnia popołudniu.
Na kawę przyszedł — jak zwykle — radca Kondolewicz i Niwiński. Zaucha zażądał interwencji od Kondolewicza. Radca odmówił. Nakazywać nikomu nie może.
— Jakto? — oburzyła się Helenka. — Więc niema sposobu na to, aby takiego dzikiego człowieka, zmusić do przyzwoitego zachowania się? W takim razie, jakiem prawem radca właśnie tu go ulokował, pod bokiem ludzi inteligentnych?
Niwiński, który był dziwnie jakoś małomówny, dłonią rozpędził chmurę tytoniu, dobywającą się z jego fajki i ciekawie spojrzał na radcę.
— Szanowna pani, oraz pan doktor, wybaczą mi szczerość — emfatycznie tłómaczył się radca. — Ja sztandar prawdy zawsze nosiłem wysoko i muszę być szczery. Mnie nie wolno robić różnic między inteligencją a prostymi ludźmi, ja sam mieszkam z tym nieszczęśliwym idjotą Garguiem.
— Bo się pan nim bawisz! — wtrącił Niwiński.
- Czy radca chce mnie do ostateczności doprowadzić? — odezwał się ostro Zaucha.
— Ta cóż — do ostateczności! Jeśli kochany pan doktor wymierzy Buchajle parę policzków, to to nie będzie jeszcze żadną ostatecznością...
— Może pan jest w błędzie co do adresu... Uprzedzam pana, że w tej historji może zajść zwrot zupełnie niespodziewany.
Radca prawdopodobnie zrozumiał i od tego tego czasu Buchajło zaczął się zachowywać przyzwoiciej, w swojem rozumieniu, być może, nawet salonowo. Niemniej zachowanie się jego było tak przykre i nieznośne, że Helenka aż zęby zacinała, ilekroć usłyszała jego kroki i jego szorstki głos. Oddychała tylko wówczas, kiedy Buchajło wyjeżdżał do miasta, gdzie handlował różnemi przedmiotami na bazarze, otoczony, jak mówiono, powszechnym szacunkiem równych sobie handełesów. Handlował wszystkiem, co mu w ręce wpadało, a proceder swój zaczął od sprzedawania gminnych widelców i-nożów, oraz innych przedmiotów pochodzenia niejasnego, które nie tylko czasem tracił, ale jeszcze musiał przypłacać przesiadywaniem w uczastkach i podpisywaniem różnych protokołów.
— Mało tego, że nic nie zarobiłem — narzekał niezadowolony — jeszcze mnie do furdygarni chcieli zamknąć, szlak-by ich trafił 1
Często przyjeżdżał w nocy pijany, awanturował się, odgrażał, wykrzykiwał, a potem leżał w łóżku przez cały dzień, „naprawiając sobie smak“ śledziami, „chanźą" i „kwasem chlebnym" własnego wyrobu. Był brudny, niechlujny, cuchnący, wciąż pluł. Helence przyglądał się dziwnemi, nieżyczliwemi oczami, tak, że bała się przez jego pokój przechodzić.
— Jak Józefa niema — skarżyła się Niwińskiemu, który teraz prawie codzień przychodził — to ja cały czas siedzę u Skowrońskich. Boję się zostać z tym człowiekiem sama. Tak mi się dziwnie przygląda...
— Mamo, kura na mnie patrzy! — wyśmiewał ją Niwiński.
Ale żywiej pykał z fajeczki, marszczył brwi i wyglądał, jakby coś obmyślał. Helenka polubiła go. Traktował ją poprostu, czasem nawet odrobinkę z góry, jednakże czuła, że mu może wszystko powiedzieć.
Wieczorami napadała Buchajłę czasem tęsknota i wówczas dobywał z kuferka harmonijkę ustną i wygrywał na niej „krakowiaki", wyśpiewując aktualne kuplety. Grał czysto, bujnie, z temperamentem i z uczuciem, i istotnie kiedy w mrocznym „wspólnym pokoju" rozlegały się skoczne, wesołe tony, wszystkim jakoś jaśniej robiło się na duszy. Nawet Helenka podnosiła głowę, słuchała uśmiechnięta i szeptała:
— Dobrze gra!
Słaby był ton małego i prymitywnego instrumentu, a przecież zdawało się w owych chwilach, że tryska z niego czerwono-złoto-granatowa tęcza. I jakby słychać było trzaskanie w podkówki i szum nakrochmalonych spódnic i majaczyły wygnańcom w oczach kraśne wstążki dziewcząt i okolice ukochane a niezmiernie dalekie, takie piękne, takie najpiękniejsze na świecie...
Tuż pod oknami, na werandzie, na kilku garściach słomy, wysypanej z sienników, spały biedne, głodne i wiecznie marznące psy wygnańców, przeważnie takież, jak i wygnańcy, przybłędy niewiadomego pochodzenia. Gdy Buchajło wygrywał i wyśpiewywał swe krakowiaki, psy zrywały się i wyły ponuro.
Raz Zaucha czytał w swoim pokoju. Helenka była u państwa Skowrońskich, a we wspólnym pokoju, mrocznym i zimnym, na łóżku, pod oknem, na którego szybach połyskiwał szron, siedział Buchajło i dumał. Dumał, chwilę, wreszcie przytknął do ust harmonijkę i pocichutku zagrał — capstrzyk austrjacki. Wolne, ledwie wychuchane, jakby ogromnie dalekie dźwięki, żałośnie popłynęły ciszą. A naraz Buchajło urwał i ciężko, głośno westchnął:
— Nasss-ypali piasku, bodaj was cholera zatłukła, psiakrew sobacza! Ej, przejdzie to — przyjdzie drugie!
A kiedyindziej znowu terroryzował swych współlokatorów :
— U mnie człowieka zabić to nic nie znaczy! — przechwalał się. — Pałygą po głowie machnę, nóż wbiję w brzuch — ta i jakby w wodę rzucił ? Co ? Kto? Gdzie świadkowie? Ta ja o niczem nie wim, żebym taki zdrów był! Żeby tu stanęli wszyscy ci, których ja tą własną ręką na tamten świąt wyprawił, toby tu si zebrało taki towarzystwo, żeby wam wszystkie włosy dębem stanęli na głowi. Żeby ja tak z nosem był, ta niech mie szlag na tym miejscu trafi, jak to nie prawda!
A chłopi słuchali w milczeniu i aż drżeli ze strachu.
Zaucha był przygnębiony, zły, rozdrażniony. O pracy nie można było nawet mówić, drobne codzienne troski nie dawały spokoju. Radca szykanował Lesowe na każdym kroku. Aby się od niego uniezależnić, trzeba sobie było zorganizować bodaj minimalne gospodarstwo. Kłopotów było mnóstwo i niezbędne do egzystencji i pracy umysłowej „minimum" kulturalnych warunków, wymagało niezmiernie wiele wysiłków.
Do najważniejszych i najuroczystszych funkcji należało palenie w piecu. Wśród łupów, jakie radca Kondolewicz wywiózł z Lesowego, znajdowała się też i siekiera, bez której trzeba się było teraz obchodzić. Dygocąc z zimna we „wspólnym pokoju", bo tam były drzwiczki do pieca wspólnego na trzy pokoje Helenka lub Zaucha klęczeli przed kapryśnem paleniskiem, to dmuchając w piec, to z biciem serca przysłuchując się huczeniu płomienia i trzaskaniu polan, to znów kunsztownie wtykając papier między polana, lub kłócąc się, kiedy drwa nie chciały się zająć, bo każde z nich miało swój gienjalny sposób palenia w piecu. Zaucha, bezwzględniejszy od Helenki i mający mniej respektu dla słowa drukowanego, spalił mnóstwo starych numerów „Echa Polskiego", „Sprawy Polskiej", „Głosu Polskiego", całą podręczną bibljoteczkę hygieniczną gminy, „Nagą Nałożnicę" Ibaneza, kilkadziesiąt broszur politycznych, „Gehennę" Mniszkównej. (— Idź złoto do złota! — rzekł wrzucając książkę w ogień), oraz kilka słynniejszych arcydzieł belletrystyki ukraińskiej. Nie wiele to jednak pomagało.
Wodę w kubłach blaszanych nosili sami na zmianę ze studni, stojącej na końcu ogrodu. Co drugi dzień Helenka myła w obu pokojach podłogę.
Nie było lampy, skutkiem czego Zaucha musiał się przez jakiś czas rujnować na świece. Po paru tygodniach radca Kondolewicz osobiście przyniósł blaszaną lampę „Czudo"[2] i zapewniając o swej życzliwości i pamięci, wręczył ją Helence wraz z pół funtem nafty. Ale ten „cud“ był dziwny. Lampa, choć miała wygląd zdrowy, paliła się źle i codzień pękały w niej szkiełka. Prócz tego — nie można było dostać nafty, bo gmina nie miała beczki a tylko bańkę na dziesięć funtów, co na siedemdziesiąt osób wystarczyć nie mogło, zwłaszcza, że naftę tylko co trzy dni sprzedawano. W słotny, błotny czas trzeba było rozbijać się po wsi za naftą. Zaucha, licząc na swą znajomość rosyjskiego języka, chodził daleko do „Potrebiłówki"[3] tłumaczył „prykazczykowi", że przecie inteligentny człowiek bez nafty żyć nie może i czasami udawało mu się coś wyżebrać. To znowu szli „za rampę", gdzie sklepiczarka sprzedawała czasem po pół funta nafty na głowę. Wówczas szła z nimi i Helenka, aby tych pół funtów było jak najwięcej. Baba Helence naftę dała, mężczyznom nie chciała sprzedać:
— Kobieta co innego! — tłómaczyła. — Ona musi wieczorem szyć, łatać, prać, ale mężczyźnie na co nafta? Może iść spać.
To znów niedostawało cukru, bo radca, choć go miał dość, nie chciał sprzedać. Biedni ludzie, dla których kawa lub herbata przy bardzo skąpym wik-cie była rzeczą nieodzowną, z bólem serca płacili ze swych szczupłych zapomóg konsularnych po rublu za funt cukru. A czasem Zaucha i Skowroński brali butelki pod pachę i maszerowali wierzbową alejką wzdłuz toru do odległej o pięć wiorst Sośnicy, podczas gdy przenikliwy, stepowy wiatr wiercił w ich nędznych paltocikach i przejmował chłodem do szpiku kości. Kłeczek dawał im naftę, cukier. Nawet pieniędzy za nie brać nie chciał.
A zimno było w mieszkaniu niemiłosierne. Helenka drżała, nos i ręce miała stale czerwone, nie mogła usiedzieć na miejscu. Zaucha wkładał dwie pary spodni, czasami nawet i dwie koszule. Z ust szły w pokoju kłęby pary. Jesień była posępna i bardzo zimna, deszcze rzadkie, ale niebo szare i dni rzekłbyś, niechętne, skwaszone. Wczesnym wieczorem zapadały ciemności nieprzejrzane, jak gdyby całun gęsty opuszczał się na ziemię. Na ciemnem tle nieba jak czarne, grube krechy, widać było pnie drzew w ogrodzie. To znowu aż biało robiło się od światła księżycowego, ale wówczas mróz zciskał ziemię i lekkie dworki, że aż płoty trzaskały. Twarze biednych wygnańców stały się sinawo-żółte, złe, niechętne, chmurne, głosy opryskliwe, oczy zaczepne lub zwrócone w głąb. Coraz więcej dokuczała im nędza, coraz dotkliwiej odczuwali cierpienie wygnania, coraz bardziej tęsknili — i końca tej swej tęsknocie nie widzieli. W drewnianym dworku o cienkich ścianach słychać było w nocy, jak ludzie jęczą przez sen.
Swój nie pomógł — a obcy zdarł. U wejścia do ogrodu, w którym znajdowały się dworki gminy lesowskiej, był nędzny kram wiejski z najniezbędniejszym towarem. Właścicielka sklepu, mała, zawię-dła kobiecina o zimnych, jasnych oczach, zdzierała z biedaków bez najmniejszego miłosierdzia, a sprzedawała najnędzniejszy towar jaki istniał, wciąż podnosząc ceny. Ludzi wściekłość porywała, obrażali się, nie chcieli kupować, wychodzili ze sklepu — lecz cóż było robić? Radzi, nie radzi wracali i mu* sieli nieraz prosić babę jak o łaskę, aby raczyła zedrzeć, bo tym, którzy przez czas jakiś u niej nie kupowali, nie chciała sprzedawać.
W tych niesłychanie trudnych warunkach życiowych Zaucha jak gdyby się uspokoił. Nie oburzał się, nie buntował, nie szemrał, nie opuszczał rąk. — Więc to tak wygląda? — pytał sam siebie, gdy stawał przed nową przeszkodą i pracował zapobiegliwie, starał się o potrzebne rzeczy, znosił cierpliwie zimno, głód, niedostatek, nawet drobne, złośliwe ukłucia Kondolewicza. Dodawał odwagi Helence, czerpiąc nawzajem zachętę w jej wytrzymałości i energji. Była porywcza i uparta, czasem nawet kapryśna, jej bujna młodość pokory się w żaden sposób nauczyć nie chciała, ale wady te Zaucha uważał za wynik pewnej siły charakteru i temperamentu. Nieraz z dumą i zadowoleniem patrzył, jak niezłomnie ona pora się z twardem życiem w kolonji, pewny, iż z tej dziewczyny wyrośnie dzielna i mocna kobieta.
Niechlujne, barbarzyńskie i ordynarne sąsiedztwo Buchajły i jego kompanji stawało się absolutnie niemożliwe i denerwujące w najwyższym stopniu. Po namyśle i gruntownej obserwacji Zaucha przyszedł do przekonania, że perswazjami nic u niego nie wskóra, bo Buchajło był za stary, aby się mógł zmienić i przytem pił „chanżę", a wówczas stawał się niepoczytalny. Ignorowali się wzajemnie, ale stosunki były zawsze naprężone, a czasami, kiedy do Buchajły przychodzili z odwiedzinami znajomi mu ze Lwowa „brukowcy", „wspólny pokój" zmieniał się w szynk, rozbrzmiewający ordynarnemi wyzwiskami i piosenkami. Helenka aż się kurczyła ze wstrętu na krześle, a Zaucha zaciskał pięści i zgrzytał zębami. Lada chwila mogła wybuchnąć awantura — bo czuł, że kiedyś straci panowanie nad sobą.
Jednakże i tu przyszło wreszcie zbawienie. Było to na kawie u państwa Skowrońskich. Był radca, Niwiński, Helenka. Zaucha tłumaczył radcy, że Buchajłę usunąć musi.
— Cóż ja zrobię!—rozkładał ręce radca. — Dalibóg, wszystkie pokoje mam zajęte, a z Buchajłą. nikt mieszkać nie zechce, bo on jest „apasz"...
— Dlatego nam go pan wsunął pod bok ?
— Tu miałem miejsce...
Zaucha zaczerwienił się, wstał i chciał coś mówić, ale Niwiński skinął na niego ręką, dając mu znak, aby milczał.
— A jeśliby się miejsce znalazło — zapytał — to-by go pan usunął?
— Ha, oczywiście, to zależy...
— Przypuśćmy, że ja odstąpię swój pokój i przeniosę się do Lesowego. Tam jest miejsce na dwóch ludzi...
— A gdzież pan tu będzie mieszkał? — spytała zdziwiona Helenka.
— Sprowadziłbym się do wspólnego pokoju, o ile pani nie miała-by nic przeciw temu — odpowiedział Niwiński, patrząc jej w oczy swemi spokojnemi, zielonawemi oczami.
Ale dziewczyna aż się zarumieniła z radości.
— Przeciwnie, bardzo byłoby mi przyjemnie! Przecież pan w każdym razie jest lepszy od Buchajły !
— Dziękuję pani — rzekł z ledwo dostrzegalnym uśmiechem w-oczach.
— Tylko że ja nie wiem, czy to wypada, aby tak elegancki młodzian, jak niezrównany nasz poeta mieszkał tak blisko...
— Ale apasz może mieszkać, co? — ostro odpowiedział radcy Niwiński. — Dość tego, kochany i szanowny panie radco, jutro sprowadzam się do Lesowego. Proszę mi opróżnić miejsce... Pan zgadza się? — zwrócił się do Zauchy.
— Rozumie się — odpowiedział Zaucha bez entuzjazmu. — Nie wiem tylko, czy pan robi praktycznie. Tu bardzo niewygodnie, może pan źle wyjść na zamianie...
— Ale, jakoś to będzie! — wtrąciła Helenka.
Niwiński znów spojrzał na nią.
— Oczywiście, damy sobie radę! — rzekł.
— Niestety, moi szanowni państwo, odezwał się znów radca — obawiam się, że ta szlachetna ofiara pana Niwińskiego będzie musiała pójść na marne. Jak to już zaznaczyłem, z Buchajłą nikt nie zechce zamieszkać, a tedy co najwyżej mógłbym przenieść stąd do Biełowa nieszczęsnych dwóch „szlafkamratów" Buchajły...
— Jakto, człowiek, który tu z nim mieszka, nie zechce mieszkać z nim w Biełowie? — zdziwił się Skowroński.
— Naturalnie, bo tu ich jest dwóch, więc się nie boją. Jednego Buchajło sterroryzuje.
— Niczewo!—uśmiechnął się Niwiński. — Ja się zgadzam. Przyjmuję i to. Sądzę, że potrafię porozumieć się z Buchajłą. Nie jestem wcale dumny.
To mówiąc położył na stole dużą, trochę kościastą pięść.
— Ha, jak pan chce, ja za to odpowiedzialności na siebie nie biorę... Rozumiem, w ten sposób zmajoryzujecie państwo Buchajłę...
— Nie, ja go zupełnie wygryzę — otwarcie oświadczył Niwiński. — Tak jak on — rozumie pan radca — miał stąd wygryźć tych państwa, tak teraz wygryzę go ja i on się stąd przeprowadzi do Biełowa...
— To niemożliwe, nie mam go gdzie umieścić, protestował radca.
— To możliwe i ma go pan gdzie umieścić. Umieści go pan mianowicie razem z Kotelukiem,. który sam jeden zajmuje duży pokój...
Na drugi dzień Niwiński się sprowadził. Zwyczajem mieszkańców gminy przeniósł się ze wszystkiemi sprzętami, których używał. Trzech ludzi z Biełowa przyciągnęło za nim łóżko, a na łóżku sprzęty, książki, zaś w wielkim worku starannie zawinięte wszystkie dekoracje papierowe.
Jak na złość Buchajło, urżnąwszy się poprzedniego dnia, leżał w łóżku. Słysząc hałas zbudził się, z gniewem patrząc na otwarte drzwi, przez które do pokoju wpadało zimno.
— Ta co du chulery! — warknął. — Jedni si wyprowadzają, drudzy si wprowadzają... Ta to nie kamienica Andriollego... Zamknijcie drzwi, do choroby, zimno idzi...
— A jakże oni wniosą rzeczy? — odpowiedział mu Niwiński. — Przez dziurkę od klucza ? Mam tu mieszkać, to się muszę wprowadzić.
— To pan będzi tu mieszkać?
— Ja-
— Źle panu było w Bielowie?
— Co pana to obchodzi? Ale tu u pana smród! Co pan, „chanźę" pijesz?
— A co pana to obchodzi?
— Obchodzi. Nie lubię pijaków. Fu, śledzie śmierdzą. Tego pan tu nie będziesz mógł trzymać...
— Kto mi zakażę? Pan? — O-wal
— Ja tego nie znoszę. Fu!
To mówiąc, Niwiński otwarł okno.
— Ta co pan zwarjował, czy co? — oburzył się Buchajło. — Co za śmiałość ! Ja tu leżę w łóżku a pan mi okna otfira... Zamknij mi pan to okno... Taże przeciąg jest...
— To tu postawcie — pokazywał Niwiński ludziom, nie zwracając na niego uwagi. — Tak, a to połóżcie na ziemi. To nie, to ja sam później ustawię...
Buchajło wyskoczył w brudnej bieliźnie z łóżka

185 i warcząc groźnie z hałasem zamknął okno. Niwiński udał, że tego nie widzi, lecz po chwili znowu je otwarł.
— Zamknij mi zaraz to okno, bo cie cholera weźmie — ryknął na niego Buchajło,
Niwiński udał, że nie słyszy. Buchajło znowu zamknął okno, młody człowiek znowu je otworzył.
Tymczasem ludzie ustawili rzeczy i odeszli. Niwiński zamknął za nimi drzwi, a wróciwszy do pokoju zauważył, że okno jest zamknięte. Tym razem udał, że tego nie widzi, a podszedłszy do drzwi Zauchy, zapukał.
Usłyszał chrapliwy szept Buchajły:
— Właśnie, właśnie! Niema ich w domu, nie bój si, nie bedzi świadków.
Niwiński odwrócił się i ujrzał apasza stojącego koło łóżka i poprawiającego na sobie bieliznę. Uśmiechnął się.
— Po mordzi ci dam, ty batiaru jeden, ty wywłoko! — chrypiał Buchajło, idąc ku niemu straszny, z zaciśniętemi pięściami.
Ale poeta nie przeraził się. Jak był w płaszczu, w kapeluszu na głowie i z fajką w zębach, podszedł ku Buchajle i jednem krótkiem, potężnem uderzeniem pięści w brodę, zwalił go z nóg. Apasz leżał parę sekund jak kłoda, a naraz zaklął i podniósł się.
— Mocny pan jesteś — rzekł spokojnie Niwiński. — Po takim „knock-oucie“, powinieneś pan leżeć conajmniej piętnaście sekund. Co? Jeszcze?
Buchajło zataczał się wprawdzie trochę na nogach, ale szedł ku niemu z zakrwawionemi oczami i wyszczerzonemi zębami, potworny, brudny, prawie nieprzytomny z przepicia i od uderzenia. A po chwili znowu leżał na ziemi, grzmotnąwszy łbem o podłogę. Po jakimś czasie zaczął się ruszać. Wtedy Niwiński podniósł go, poprowadził do łóżka, pomógł mu położyć się i nakrył go. Buchajło dzwonił zębami i dygotał.
— Ale też pan zdrowo bije, niech pana szlag trafi! — wyjąkał wreszcie.
— Ano, widzi pan, czasem można trafić na silniejszego — tłumaczył mu uprzejmie Niwiński.
— Silniejszy to pan nie jest, tylko pan wi gdzie bić!
— Nie zaczepiałem pana.
— Czasem si człowiek pobije... Przejdzie to — przyjdzie drugie...
Zaczął drzemać, a po chwili usnął.
A kiedy się zbudził, Niwiński kazał mu wstać i pozamiatać.
— Zamiataj sy pan sam! Ja nie pański lokaj!— oburzał się stary.
— Ja będę zamiatał jutro — odpowiedział mu stanowczo Niwiński. — To są pańskie śmieci i pan je wymieść musi. Po sprawiedliwości. Musi być porządek, ja w chlewie mieszkać nie myślę. I te śledzie muszą stąd iść „ won“... Jak się mieszka z drugimi, to trzeba na nich uważać...
To mówiąc, ściągnął starego z łóżka i wcisnął mu miotłę do ręki.
Buchajło zamiótł — ale na drugi dzień spakował swoje manatki i wyprowadził się.
Tak się skończyła wojna Lesowego z Biełowem.




  1. Wódka z denaturatu.
  2. Cud.
  3. „Ławka potrebitelej“ — sklep gminny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.