Pisma zapomniane i niewydane/Wspomnienia osobiste/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wspomnienia osobiste
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WSPOMNIENIA OSOBISTE

MARZENIA MŁODOŚCI[1].
5 grudnia 1900 r.


Szanowny Redaktorze!

Nie wiem i nie pamiętam, czy umiałem już czytać, gdy uczono mnie Śpiewów historycznych Niemcewicza. Chciałem wówczas jeździć po cecorskiem i po innych błoniach, jak Sieniawski, „odważny i smutny“ — innemi słowy: pragnąłem być rycerzem. Potem rozpalił moją wyobraźnię Robinson Cruzoe i szwajcarski. Marzeniem mojem było osiąść na bezludnej wyspie. Te wrażenia dziecinne zmieniły się zczasem w chęć i zamiłowanie do podróży. Porywy te zdołałem w części urzeczywistnić w życiu. Trzecią książką, która wywarła na mnie nadzwyczajne wrażenie, było ilustrowane życie Napoleona. Od chwili jej przeczytania chciało mi się być wielkim wodzem.
Pragnienia te przetrwały cały wiek dziecinny, a nawet i część pierwszej młodości.
Zdawało mi się, że tylko na polu bitew można zyskać prawdziwą sławę — i nosiłem się z myślą wstąpienia do jakiejś szkoły wojskowej.
Przypuszczam jednak, że pociąg do powieści wojennej, który rozbudzi się we mnie później, ma swą przyczynę w tych właśnie czasach i wrażeniach.
Od dzieciństwa pisałem wiersze i utwory prozą, ale, właściwie mówiąc, jako dziecko — nie marzyłem o zawodzie wyłącznie pisarskim. Przyszło do tego jakoś samo przez się — jakby trochę z tego powodu, że inaczej być nie mogło. Jakoż, jakkolwiek zgładziłem w moich powieściach ze świata nie mniej ludzi od Napoleona lub Moltkego, obecnie jednak nic już Europie od mego oręża nie grozi.
Łączę wyrazy poważania i przyjaźni

Henryk Sienkiewicz.
„Wieczory Rodzinne“, r. 1901, nr. 1.






O GENEZIE „QUO VADIS“[2]
Szanowny Panie i Kolego!

Wczoraj dopiero powróciłem z Galicji z polowania, które przedłużyło się trochę i spowodowało opóźnienie mej odpowiedzi. Niebawem opuszczam Warszawę, aby towarzyszyć mej chorej córce, prawdopodobnie do Korfu. Wskutek tego nie jestem w stanie zadość uczynić wyczerpująco Pańskiemu życzeniu.
Pyta mię Pan, w jaki sposób powstała w mej wyobraźni myśl napisania Quo vadis. Był to rezultat licznych przyczyn. Miałem zwyczaj, od wielu lat, przed zaśnięciem, wczytywać się w dawnych dziejopisów łacińskich. Robiłem to nietylko z zamiłowania do historji, którą się zawsze bardzo interesowałem, ale również ze względu na łacinę, której nie chciałem zapomnieć. To przyzwyczajenie pozwalało mi czytać prozaików i poetów łacińskich bez wszelkich trudności, budziło zarazem coraz gorętszą miłość do świata starożytnego.
Najsilniej pociągał mię, jako historyk, Tacyt. Wczytując się w Annale, niejednokrotnie czułem się kuszonym przez myśl przeciwstawienia w pracy artystycznej tych dwóch światów, z których jeden był potęgą rządzącą i wszechmocną machiny administracyjnej, — drugi reprezentował wyłącznie siłę duchową. Myśl ta pociągała mię, jako Polaka, przez swą ideę zwycięstwa ducha nad siłą materjalną; jako artystę, porywała mię przez wspaniałe formy, w jakie umiał przyoblekać się świat starożytny.
Siedm lat temu, podczas mego ostatniego pobytu w Rzymie, zwiedzałem miasto i okolice z Tacytem w ręku. Mogę śmiało rzec, iż sama myśl już była we mnie dojrzała; szło tylko o znalezienie punktu wyjścia. Kaplica Quo vadis, widok bazyliki św. Piotra, góry Albańskie, tre fontane — dokonały reszty.
Wróciwszy do Warszawy, rozpocząłem studja historyczne, które natchnęły mię jeszcze silniejszą miłością do zamierzonego dzieła.
Taka jest geneza Quo vadis. Wszystko, co Panu piszę, jest nadto krótkie i suche, ponieważ do tych motywów możnaby dodać jeszcze wiele innych, — me uczucia osobiste, wędrówki po katakumbach, przecudny krajobraz, który otacza zawsze miasto wieczne, akwedukty, widziane o wschodzie lub zachodzie słońca...
Lecz nie mogę pisać dłużej. Zresztą sądzę, iż to, co powiedziałem, może najwyżej posłużyć Panu jako tekst do artykułu, który pod Pańskiem piórem, przy Pańskiej znajomości języka francuskiego, będzie piękniejszy, bogatszy i barwniejszy, niż to wszystko, co ja sam mógłbym napisać.
Racz Pan przyjąć, Szanowny Panie i Kolego, wyrazy mego wysokiego poważania

Henryk Sienkiewicz.
„Kraj“, r. 1901, nr. 10.






O SWOJEJ WŁASNEJ TWÓRCZOŚCI[3].

Niegdyś na pytanie: jak tworzę? — odpowiedziałem, że tworzę jak kucharka, która nie lubi, aby jej zaglądano do garnków. Mówić o sobie jest zawsze niezbyt przyjemnie. Ponieważ Pańska ankieta ma na celu objąć wszystkich żyjących polskich pisarzy, przeto nie chcąc się wyłączać, odpowiadam na zawarte w niej pytania, co następuje:
1) Jak powstaje pomysł artystyczny, na to trudno jest odpowiedzieć. Może on powstać pod wpływem wszelkich pobudek, pod wpływem uczuć i idej osobistych, albo zaobserwowanych w otoczeniu; pod wpływem prądów społecznych, wypadków dziejowych, pod wpływem patrjotyzmu i uczuć humanitarnych. Poddaje, a raczej podsuwa go czasem natura i jej zjawiska, czasem przeczytane książki, widziane obrazy, słowem: wszelkiego rodzaju pobudki, działające na wyobraźnię artystyczną i jednocześnie na uczucie.
Objaśniam to przykładami z moich własnych utworów:
Szkice węglem powstały z obserwacji stosunków wiejskich po uwłaszczeniu, które to uwłaszczenie wytworzyło (dziś już, na szczęście, zasypaną) przepaść między dworem a chatą.
Trylogja. Z rozczytywania się w kronikach i pamiętnikach z epoki, którą odczuwałem artystycznie mocniej, niż inne okresy dziejów — i z chęci pokrzepienia serc.
Bez dogmatu. Z refleksyj, do czego prowadzi rozmaitych genjuszów bez teki zbytnia samoanaliza i wogóle przerafinowanie.
Quo vadis. Z wczytywania się w Tacyta, za czem poszły inne źródła — z wrażeń, zebranych podczas dłuższego pobytu w Rzymie.
Krzyżacy. Z odczucia chwały narodowej w przeciwstawieniu do dzisiejszej narodowej niedoli.
W pustyni i w puszczy. Z miłości do naszych dzieci i ze wspomnień podróżniczych.
2) Każdy pomysł leży we mnie długo i, jeżeli tak można rzec, fermentuje, nim się do niego zabiorę. Przykład: Zagłobę wprowadziłem do Ogniem i mieczem, aby całość obrazu nie była zbyt posępna, tymczasem wyrósł mi on na jedną z głównych postaci i przewędrował przez trzynaście tomów. Nieraz w ciągu pracy wprowadzam nowe figury dla pełni życia lub dla dokładniejszego przeprowadzenia przewodniej idei.
3) Ponieważ myślę, że najwyższą sztuką i najgłębszem psychologicznem zadaniem pisarza jest stworzenie żywego człowieka, który zostaje w pamięci ludzkiej jako typ, przeto staram się tworzyć postacie, mające nietylko ogólne, lecz i indywidualne cechy życia i charakteru.
4) Schematów nie spisuję. Powieści nie rozkładam zgóry na rozdziały i nie wyznaczam sobie, co w którym będę pisał. Zostawiam to logice rzeczy i naturalnemu rozwojowi wypadków.
5) Jakkolwiek pisanie nie przychodzi mi wcale z łatwością, rękopisy moje wyglądają dość czysto, albowiem przekreślam naprzód w myśli wszelkie zdania i określenia, które nie wydają mi się malownicze i silne. Wolę takich pisarzy, którzy trudno piszą, ale których łatwo się czyta, niż takich, którzy łatwo piszą, a trudni są do czytania.
6) Unikam przewagi słów nad treścią, aby nie wpaść w popis stylowy i w literacki barok — i aby zjawiska opisywane nie ginęły tak pod nadmiarem określeń, jak w zimie giną wszelkie kształty pod śnieżną zadymką.
7) Pracuję od dziesiątej rano do trzeciej, o ile pozwala mi na to panujący u nas zwyczaj rozporządzania czasem pisarzów na wszelkiego rodzaju cele publiczne, a nawet prywatne.
8) Co do książek i autorów. Mogę zawsze czytać Iljadę i Odyseję, Tacyta, Liwjusza, Horacego, Szekspira, Molière’a i Trójcę naszych poetów. Z powieściopisarzy cenię Balzaca, Dickensa i Dumasa-ojca. Z zamiłowaniem czytam książki historyczne, kroniki, pamiętniki i podróże. W ostatnich czasach czytałem z ciekawością Bergsona. Czytuję od czwartej do późnego wieczora.
9) Podczas natężonej pracy największym odpoczynkiem umysłowym jest dla mnie polowanie i wogóle ruch. Sypiam koło ośmiu godzin na dobę. Co do odżywiania się — jem, co mi dadzą.
Zapomniałem dodać, że większą część moich powieści (prawie wszystkie, prócz nowel) pisałem z dnia na dzień, odsyłając zaraz napisane kartki do druku. Ale wogóle jest to metoda, wymagająca wielkiej czujności, niewygodna i niebezpieczna.

„Świat“, r. 1913, nr. 23.






WSPOMNIENIE.

Było to przed laty. Chodziłem wówczas do klasy pierwszej i stałem na stancji na Starem Mieście, w pierwszym z brzegu domu za Świętojańską.
Przez tę też ulicę wiodła najprostsza droga do gimnazjum, które mieściło się tam, gdzie dziś uniwersytet. Ale wolałem chodzić przez Piwną, z powodu sklepów z ptakami.
Istniało tych sklepów kilka obok siebie, po lewym boku ulicy. Nazewnątrz wisiały klatki, a w nich czyże, zięby, szczygły, słowiki i gile, niekiedy nawet sowy, sójki i kraski.
Byli to dobrzy moi znajomi, których widok przypominał mi wieś, a zwłaszcza wakacje na Boże Narodzenie, gdy z powodu mrozów to ptactwo, które nie odlatuje na zimę, zbliża się do zabudowań.
Wystawałem nieraz przed temi klatkami tak długo, że spóźniałem się na lekcje, co, jak wiadomo, pociąga za sobą rozmaite niemiłe następstwa.
Lecz i Świętojańska miała swoje ponęty, z których największą była „Fara“.
Między uczniami panowało wówczas przekonanie, które podzielali z nami zapewne wszyscy mieszkańcy Starego Miasta i ulic przyległych, że jest to jeden z najwspanialszych kościołów na świecie. Ci, którzy słyszeli coś o kościołach rzymskich, przyznawali, że tam, gdzie mieszka papież, może jest jaki równie okazały; ale pozatem, gdyby kto chciał zaprzeczać pierwszeństwa naszej Farze, miałby był z nami do czynienia. Nie zaglądałem jednak do Fary przez pobożność, mieliśmy bowiem nasze własne gimnazjalne nabożeństwa, tylko przez ciekawość. Gotyckie żebrowania kościelnej nawy, ołtarze, pomniki, portrety, a zwłaszcza posągi rycerzy w zbrojach — oto co pociągało mnie nadzwyczajnie. Nie przeczuwałem wówczas, patrząc na śpiących obok siebie ostatnich książąt mazowieckich, że będę opisywał ich przodków w Krzyżakach. A wszelako sam nie wiem, czy od tych rozmaitych pamiątek, od tych portretów, od tych pomników, od tych marmurowych twarzy, nie wiał na mnie wówczas wiatr minionych wieków, sławy, siły, wolności i nie nanosił tych ziarn, które długo leżały mi w duszy, zanim wyrosły z nich moje powieści historyczne.
Lecz zajmował mnie także ogromnie obraz w wielkim ołtarzu, gdyż od dziecinnych lat byłem wielkim miłośnikiem malarstwa. Przedstawia on, jak wiadomo, na górze Matkę Boską, otoczoną wieńcem aniołów, w dole świętego Stanisława, wskrzeszającego Piotrowina — i świętego Jana Chrzciciela, który, oparty o skałę, patrzy z ciekawością i powagą na cud polskiego biskupa. Kto był autorem obrazu, nie pytałem, albowiem nie przychodziło mi wówczas na myśl, by ten obraz był czemś odrębnem od kościoła, nie zaś jakąś jego częścią, która powstała z nim razem, przed tysiącami lat. Ale zdumiewało mnie co innego, a mianowicie obecność Jana Chrzciciela przy wskrzeszeniu. W owych „zacofanych“ czasach chłopcy, zwłaszcza wiejscy, przybywający do gimnazjum, umieli napamięć Pielgrzyma z Dobromila i wszystkie daty z historji polskiej. Z tego powodu nie mogło mi się w głowie pomieścić, jakim sposobem święty Jan, który chrzcił Chrystusa i któremu ucięto przed wiekami głowę, mógł być w tysiąc ośmdziesiąt jeden lat później w Krakowie, a jeśli był, to dlaczego ani w historji Pod Lipą ani w Pielgrzymia z Dobromila nie było o tem najmniejszej wzmianki.
I to pytanie niepokoiło mnie do tego stopnia, że nakoniec postanowiłem udać się po odpowiedź do osoby najbardziej kompetentnej, to jest do naszego prefekta.
Był nim stary dziekan, dzielny, poczciwy ksiądz o złotem sercu, dawny podobno kapelan wojskowy. Chodziły o nim wieści, że w swoim czasie, pod Stoczkiem, szarżował z „białemi rabatami“ na armaty i bił, ile włazło. Nie wiem, co było w tem prawdy, ale to pewna, że przez usta naszego prefekta odzywał się często stary żołnierz — i, że gdy nam wykładał religję lub odpowiadał krótko a węzłowato na nasze pytania, zdawać się mogło, że odpowiada żołnierzom. Jego wymowa kaznodziejska była też wprost fenomenalna. Wymawiając naprzykład na kazaniu: „Piotr i Paweł“, najbardziej grzmiąco i patetycznie wygłaszał spójnik i. Rzeczy religijne i kościelne kładł nam, jak łopatą, w głowę, a jeśli który z nas nie uważał, kręcił się lub hałasował w czasie wykładu, ksiądz przywoływał go do porządku następującem nagłem pytaniem:
— Czy cię ta bąki ćwiczą?
Albo:
— Zgrzebłem cię ta skrobią, że wierzgasz?
Miał jednak opinję uczonego, byłem przeto pewien, że jednem słowem potrafi rozproszyć moje wątpliwości. W tym celu wstałem pewnego dnia podczas wykładu i wyciągnąłem w górę dwa palce:
— Proszę księdza prefekta...
— Czego znów?
— A bo ja się chciałem spytać, jakim sposobem święty Jan Chrzciciel mógł być obecny w Polsce przy wskrzeszeniu Piotrowina?
— Blekotu się najadłeś, czy co?
— Nie, proszę księdza, tylko u Fary jest obraz, na którym święty Jan patrzy na świętego Stanisława, a że świętemu Janowi ucięli głowę tysiąc lat przedtem, więc nie rozumiem, jak to być mogło ?...
— To się go ta spytaj!
Między kolegami rozległ się śmiech, a ja siadłem zawstydzony i rozczarowany. Prefekt pomyślał jednak widocznie, że nie można na tem poprzestać, gdyż po lekcji zbliżył się do mnie i rzekł:
— Polska była niedawno ochrzczona — rozumiesz?
— Rozumiem.
— To i co ta dziwnego, że duch świętego Jana Chrzciciela zstąpił z nieba, zobaczyć, czy się porządnie ochrzciła — rozumiesz?
— Rozumiem.
— A że ta ducha malować nie można, bo go nasze grzeszne oczy nie widzą, to prosta rzecz, że malarz wymalował go w ciele. Naaa!
Oczywiście sprawa stała się dla mnie odrazu jasna jak słońce i anachronizmy, których potem dużo widziałem w rozmaitych galerjach, nie dziwiły mnie wcale. Nie zdziwił mnie nawet w jednej zakrystji na Podlasiu „landszaft“, przedstawiający pana starostę Komierowskiego w mundurze obywatelskim województwa, całującego w rękę Pana Jezusa. Od tej pory patrzyłem też bez niepokoju na świętego Jana, obecnego przy wskrzeszeniu Piotrowina.
Po latach dowiedziałem się, że obraz ten malował na zamówienie Zygmunta III Jakób Palma młodszy, zwany Palmetto.
Malował on tak długo, że aż przemalował swój talent. Ale Matka Boska ze świętym Janem i wskrzeszeniem Piotrowina na dole należy do najlepszych jego dzieł i tak dalece nawet cennych, że za czasów Napoleona zabrano obraz do Paryża.
Dopiero w roku 1815, gdy po upadku „boga wojny“ wszystkie spolia wracały tam, skąd były wzięte, wróciło także dzieło Palmetta na dawne miejsce.
I obraz zdobi po staremu wielki ołtarz w katedrze, gdzie widują go ci wszyscy, którzy tam zachodzą dla nabożeństwa, lub dlatego, by wciągnąć w piersi tchnienie minionych wieków siły, sławy i wolności.

„Tygodnik Ilustrowany“, r. 1916, nr. 48.






DLACZEGO MOGŁEM CZYTAĆ SZEKSPIRA?[4]

W pierwszych dniach wojny przybyłem wraz z rodziną do Krakowa, gdzie pozostaliśmy przez kilka tygodni. Były to czasy ciężkiego niepokoju. Troska o kraj i dzieci nie pozwoliła mi sypiać. Często po kilka nocy zrzędu nie mogłem zamknąć oczu, więc, jak się to zwykle czyni w takich razach, próbowałem czytać od wieczora do ranka.
Lecz i to nie prowadziło do niczego. Brałem książkę za książką, powieść za powieścią — i odrzucałem jedną po drugiej. Myśl moja była tak dalece zajęta czem innem, że nie rozumiałem, co czytałem. Wobec wielkości wypadków jakieś zagadnienia psychologiczne lub dramaty uczuciowe wydawały mi się czemś tak marnem i błahem, że wprost nie mogłem pojąć, dlaczego zajmowały mnie poprzednio.
Ponieważ bibljoteka w domu krewnych, w którym się zatrzymałem, była nieźle zaopatrzona, więc przerzuciłem w ten sposób wiele książek, a wreszcie trafiłem na Szekspira.
I wówczas zaszło coś dziwnego.
Oto pokazało się, że Szekspira, którego dramaty widywałem na wszystkich scenach europejskich i którego nie wiem ile razy odczytywałem poprzednio, mogę czytać, mogę rozumieć, mogę odczuwać.
Jego jednego!
W pamiętniku, który piszę od czasu wojny, starałem się zdać sobie sprawę z tego faktu. Objaśnienia owe zajmują tam kilka stronic, obecnie jednak przytaczam tylko następujące:
....Szekspir, to po Bogu najpotężniejszy twórca dusz. Dlatego panuje nad czasem i nad wypadkami. Starzeją się pisarze, którzy są przedstawicielami pewnych szkół, pewnej mody, schlebiaczami danej epoki, odtwórcami panujących doraźnie gustów. On nie zestarzeje się nigdy, albowiem tworzy prawdę życia, a prawda i życie są zawsze aktualne....
Tworzy ludzi o rzeczywistych duszach, istotnem ciele i gorącej krwi, którzy mieszkają i żyją dziś między nami tak samo intensywnie, jak żyli przed wiekami. Osobiście mało znam ludzi, z którymibym rozmawiał równie chętnie, jak rozmawiałem z Hamletem; a po przeczytaniu Burzy mimowoli przychodzi mi zawsze na myśl, że jakiś współczesny Barnum powinien wyszukać Kalibana i pokazywać go za pieniądze.
Znałem ludzi, którzy kochali się w Mirandzie, a ja sam trochę w Rozalindzie.
Przykładów nie będę mnożył, ale przecie Falstaff miał w Polsce brata Zagłobę, a obaj mają wielu żyjących dotychczas braci w Anglji i w Polsce — lubo polscy bracia wychudli dziś tak, że są tylko cieniami dawnych.
Ta sama niesłychana intensywność życia znajduje się w Henryczku Monmouth, w Poinsie, w Romeu, Jagonie, Otellu etc. Takiż sam żywy i ciepły urok kobiecy w Ofelji, Julji, Kordelji lub Imogenie. Lecz moc genjusza sprawia, że wszystkie te postacie, niemniej żywe od współczesnych, są daleko więcej od nich interesujące, albowiem wszechludzkie porywy i namiętności, ogólne pierwiastki zła i dobra spotęgowane są w nich w stopniu daleko wyższym. Są to ludzie więksi od nas, stworzeni na miarę bardziej posągową, a jednak każdy odnajdzie w nich nietylko siebie, lecz i powszechne prawa tego wielkiego i odwiecznego procesu, który zwie się życiem ludzkości.
Tem się też tłumaczy, że dola i niedola szekspirowskich bohaterów, że ich uczucia, ich nienawiści, ich losy, nawet ich wojny, choćby tak odległe, jak wojna Yorków z Lancastrami, porywają nas, narzucają nam z niesłychaną siłą udział w przebiegu zdarzeń i obchodzą tak bezpośrednio, jak nasze własne dzisiejsze sprawy...
I oto dlaczego w dzisiejszych czasach wojny, moru i głodu mogłem czytać, rozumieć i odczuwać Szekspira.

„Tygodnik Ilustrowany“, r. 1917, nr. 26.









  1. Jest to list do Ignacego Balińskiego, redaktora „Wieczorów Rodzinnych“, który się zwrócił do Sienkiewicza z prośbą o odpowiedź na pytanie, czem być pragnął i o czem marzył będąc młodym chłopcem. (Przyp. wyd.)
  2. Jest to oryginał polski odpowiedzi, udzielonej przez Sienkiewicza współpracownikowi czasopisma paryskiego Gaulois, Galdemarowi, który się zwrócił doń (w r. 1901) z prośbą o wyjaśnienie genezy Quo vadis. (Przyp. wyd.)
  3. Jest to odpowiedź na ankietę, z którą się redakcja Świata zwróciła do powieściopisarzów polskich w sprawie sposobu i trybu ich twórczości. (Przyp. wyd.)
  4. Jest to oryginał polski artykułu, który się w przekładzie angielskim ukazał w Księdze zbiorowej, wydanej w Anglji (r. 1916) ku uczczeniu Szekspira w trzechsetną rocznicę jego śmierci. (Przyp. wyd.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.