<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GRAZIA DELEDDA.

Po rozwodzie.
PRZEKŁAD Z WŁOSKIEGO
WILI ZYNDRAM - KOSCIAŁKOWSKIEJ.

Część I.

WARSZAWA
DRUKARNIA
ALEKSANDRA TAD. JEZIERSKIEGO
47. Nowy - Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Апрѣля 1904 года.



SŁOWO WSTĘPNE.

Grrazia Deledda, urodzona w r. 1878 w Nuoro (w Sardynii) z ojca adwokata i matki, przechowującej wiernie strój i obyczaj ludowy, wioski swej nie opuściła do wyjścia zamąż (za urzędnika w ministeryum wojny w Rzymie, p. Madesceni), a sił na polu piśmiennictwa zaczęła próbować wcześnie, czy nie w szesnastej wiośnie życia, odrazu zwracając na siebie uwagę krytyki i zyskując chętnych czytelników dla swych klasycznych iście w prostocie swej zwięzłej a poetycznej opowieści na wiernem aż do lokalności tle ojczystej swej Sardynii. Od paru lat sława jej przekroczyła granice Włoch. Nowele i powieści toczyły się szybko. Mowy w r. 1896 „Anime Oneste” poczem wnet następują: „La Via del Male”, „Il Teroro”, La Giuslizia”, „Le Tantazioni”, „Il Vecchio della Montagna”, „Elias Porlolu” (którego przekład, w 1903 pomieścił „Revue de Deux Mondes“) „Roeonti Sardi”, wreszcie „Dopo il Divorzio” — którego przekład tu podajemy — a po którym pismo peryodyczne, włoskie: „Nuova Antologia” drukuje „Cenere”.
Są tam arcydzieła prawdziwe, jak „Pecchio della Montagna”, takie perły obserwacyi i opisowości, jak „Il Marvu”, „Giumenta Nera”, są rzeczy słabsze, jak „Il Tesoro”, lecz całość odznacza się głębokiem wniknięciem w duszę ludzką i jej środowisko, wyborną charakterystyką, realistyczną plastyką, zgodną z tchnieniem szerokiej poezyi, zwłaszcza w odczuciu przyrody i oddziaływaniu jej na człowieka. Wybitnemi rysami Gracyi Deleddy jest: oryginalność, świeżość, prostota, dodałabym chętnie — i szczerość, to jest to właśnie, czem beletrystyka współczesna jaknajmniej grzeszy pod tchnieniem dekadentyzmu. Kto wie, czy rozbujałe to na przełomie dwóch naszych wieków tchnienie bliska już przyszłość nie nazwie „niemocą”, niemocy bowiem jałowej posiada znamienne cechy. Wszak nikt znający się choć trochę na rzeczy, w dobrej wierze i poza stronniczemi względami, za oryginalność poczytać nie może najpracowitszego bogdaj uganiania się za nowością po manowcach dziwactwa. O świeżość i prostotę to już modernistom najmniej chyba chodzi. A prawda, szczerość? Najgłośniejsze właśnie modernistyczne utwory grzeszą i własną, etyczną i artystyczną wartość obniżają, paraliżują rzut rzetelnego nieraz talentu tem właśnie, że są tak bardzo sztuczne, gdyż cóż sztuczność ze sztuką, w jej poważnem znaczeniu, mieć może wspólnego? We Włoszech, czy to dzięki klasycznym wzorom romańskiej jasności; czy właściwemu geniuszowi rasy, poczucie piękna, w połączeniu z ładem, porządkiem, czy klimatycznym wpływem: pogodzie nieba, przezroczystości wód i powietrza, niesprzyjających błąkaniu się północnych majaków, dekadentyzm, pomimo poetyckiej siły Gabryela d’Annunzio, najsłabsze zapuścił korzenie. Zmysłowo mistyczne rozbujałości autora „Il Piacere“, „Le Pergine della Boeche“, „Il Teroro“, równoważyły na szali smaku czytelników i krytyki podobnąż, a nawet na miejscu większą wziętością cieszące się powieści Fogazzaro. Dziś Grazzia Deledda zdaje się szalę przechylać jeszcze bardziej na stronę tradycyi..... Niech okrzyczane to dziś słowo nie płoszy czytelników. Tradycya godzi się wybornie z oryginalnością, świeżością i nowością samą, bez których sztuka, tak jak etyka, straciłyby swą żywotność. Pozostaje jednak gruntem, na którym sztuka, tak jak i etyka przerabiać winna formy swe i treść samą.
W „Dopo il Divorzio“ Gracya Deledda opanowała talent swój i formę, treść czerpiąc w starej jak świat głębi duszy człowieczej, w starciu się jej z niezmiennych konieczności wałem, z uosobionemi przez czar i obyczaj zasadami, tkwiącemi w środowiskach i sumieniu ludzi długo potem, aż niemi wstrząsną nowe prawodawstwa.

Wila Zyndram Kościałkowska.

CZĘŚĆ I.
I.

W Porru, w gościnnym pokoju, siedziała płacząca kobieta. Siedziała na ziemi, przy łóżku, obejmując obiema rękami podniesione kolana, na które opuściła głowę. Łkając, wstrząsała nią od czasu do czasu, jakby dla stwierdzenia, że ostatnia nadzieja stracona. Jej pulchne, okrągłe ramiona, piersi uwięzione w ciasnym, żółtym gorsecie, wznosiły się i opadały, jak przypływające i odpływające fale.
W pokoju mrok panował: nie było okna, tylko przeze drzwi, otwierające się na balkon murowany, widać było głębie szarego, raz wraz to zaciemniającego się nieba. Na tle szarem połyskiwała het, precz, wysoko, daleko gwiazdeczka mała; niżej, w dziedzińcu, świerszcz się odzywał, a od czasu do czasu dychać było uderzenie końskiego kopyta o kamienie twarde.
Na progu, ze świecą zapaloną w czteroramiennym żelaznym świeczniku stanęła druga kobieta, nizka i gruba, z wielką, zmarszczoną, w tłuszczu nurzającą się twarzą.
— Giovanna[1] Esa! — zawołała ostrym głosem — co robisz tu pociemku? Słyszysz! co robisz? Płaczesz jak widzę, głupia, szalona dziewczyno.
Lecz tamta zaszlochała tylko głośniej.
— Ah! ah! ah! — przedrzeźniała ją stara, wchodząc do izdebki. — Zgadłam! płaczesz! czego płaczesz? Matka twoja jest tu i czeka cię, a ty płaczesz szalona.
Ale tamta płakała coraz, coraz głośniej. Gruba kobieta zawiesiła świecznik na kruku, na ścianie, obejrzała się dokoła i zaczęła kręcić się około płaczącej, starając się ją uspokoić, pocieszyć, lecz nie znajdując słów odpowiednich, powtarzała tylko.
— Waryatką jesteś, Giovanno!
Pokój gościnny — a w każdym starodawnym domu w Nuoro znajduje się pokój tak zwany, a przeznaczony dla sąsiadów i przyjaciół przybywających do miasta — obszerny był, pomalowany na czerwono, z ogromnem drewnianem łóżkiem, stołem zasłanym perkalową serwetą w kwiaty, na którym stały filiżanki fajansowe i szklane wazoniki, z kilku obrazami w ciemnych ramach, zawieszonemi tak wysoko, że dotykały niemal drewnianych belek ledwie oheblowanego, drewnianego sufitu. Z belek zwieszały się gęsto grona przyschłych winogron i pęki żółtych gruszek, roniąc woń właściwą sobie, przenikliwą. Sakwy, pełne wełny, stały proste po kątach.
Gruba kobieta, widocznie pani domu, wzięła jednę z tych sakw, przestawiła w inne miejsce i znów odniosła na poprzednie.
Ecco! skończyłam — rzekła, sapiąc ze zmęczenia. — Co ty myślisz, kobieto! Do czego to prowadzi? Po co rozpaczać, gołąbko! Złego nie zmienisz. Jeśli sąd przysięgłych skażę go do ciężkich robót, nie poradzisz, nie wmówisz w świat, że wszyscy przysięgli są tak, jak on, wściekłemi psami...
Ale tamta, zanosząc się od płaczu i energicznie wstrząsając głową, przeczyła.
— Nie! nie! nie!
— Tak, tak, tak! — twierdziła stara, podnosząc gwałtem z ziemi płaczącą. — Mówię ci, że tak. Wstawaj, bo zawołam twą matkę.
Teraz ukazała się dopiero twarz okrągła i rumiana, otoczona gęstemi, czarnemi, potarganemi włosami, o oczach czarnych, błyszczących, chociaż zapuchłych od płaczu, o brwiach czarnych, gęstych, zrosłych niemal.
— Nie! nie! — broniła się Giovanna — Dajcie mi się napłakać do woli, ciotko Porreda.[2]
— Wyjdziesz mi, czy nie wyjdziesz? Wstawaj!
— Nie wstanę! nie wstanę, ciotko! Skarżą go, wiem to, na lat trzydzieści, co najmniej. Czyż nie rozumiecie, ciotko, że go skarżą na lat trzydzieści?
— Zobaczymy jeszcze. Zresztą, wielka mi rzecz lat trzydzieści! Ach! jesteś jak kot dziki, słyszysz!
Ale tamta szlochała, rwała sobie włosy na głowie, w porywie dzikiej rozpaczy krzycząc:
— Trzydzieści lat! mała to rzecz lat trzydzieści, ależ to całe ludzkie życie! pomyśleć tylko, ciotko Porreducho! życie całe! Nie rozumiecie chyba. Odejdźcie! pozostawcie mnie w spokoju, dajcie mi wypłakać duszę...
— Nie odejdę, krokiem ztąd się nie ruszę — upierała się stara. — Mam spełniać rozkazy we własnym swym domu. Ja tu, czy nie ja gospodynią jestem? Wstawaj, mówię ci, dyabelska ty córko. Kto cię tu skrzywdził? Ot, poczekałabyś do jutra z rwaniem sobie włosów. Dziś jeszcze sąd na twego męża nie zapadł, jutro — to co innego...
Giovanna[3] opuściła znów twarz na kolana, płacząc teraz cicho, skarżąc się rzewnie rozdzierającą serce skargą.
— O mój Konstanty, luby mój — zawodził jak nad świeżo usypaną mogiłą. — Jesteś już dla mnie jak umarły, stracony na zawsze. Obskoczyły cię te psy wściekłe, powaliły, związały, uwięziły. Pustą będzie nasza chata, puste, zimne łoże! Rodzina rozerwana, zniszczona. O skarbie ty mój, jagniątko moje białe! zamrzesz ty dla świata, ludzi... Niechby tak zamarli nieprzyjaciele nasi.
Boleść młodej kobiety wzruszyła Porreduchę. Nie wiedząc jednak, jak ma z tem sobie poradzić, wyszła na balkon, wołając:
— Bachisia[4] Era, chodź tutaj, córka twoja postradała zmysły.
Na schodach rozległy się kroki. Porreducha wróciła do izby, a za nią weszła kobieta wysoka, tragiczna, odziana w czerni, w kapeluszu podwiązanym czarną wstążką, z pod którego wyglądała twarz żółta, z garbatym nosem drapieżnego ptaka, z dwoma małemi błyszczącemi zielonkawemi punkcikami oczu, okrążonych z dołu ciemnemi sińcami i krzaczastemi, czarnemi brwiami z góry.
Samo jej zjawienie się uspokoiło płaczącą kobietę.
— Wstawaj! — zawołała rozkazująco.
Na rozkaz matki Giovanna powstała. Urody była pięknej, pełna, choć wysmukła, cienka w pasie przy rozwiniętych biodrach. Suknia jej ciemno-czerwona, lamowana suknem zielonem, krótka była, odsłaniając nogi małe, obute w otwarte trzewiki i zawięź zgrabnych łydek.
— Czemu robisz tyle ambarasu poczciwym tym ludziom? — pytała srogo matka. — Skończ-no i zejdź na wieczerzę, nie psuj wesela w błogosławionym tym domu.
Wesele poczciwych tych ludzi spowodowane było powrotem do domu na wakacye syna, studyującego prawo na którymś z uniwersytetów.
Giovanna uspokoiła się. Słowa matki trafiły jej snąć do przekonania. Zrzuciła z głowy chustkę wełnianą, odkrywając kawał wstążki jedwabnej, z pod której wysuwały się pukle czarnych włosów i zbliżywszy się do miednicy z wodą, zaczęła myć twarz spłakaną. Porreducha spojrzała na ciotkę Bachisię i kładąc palec na ustach, wyszła na palcach z pokoju.
Bachisia milczała, patrząc, jak się córka myje i przygładza włosy, poczem obie razem wyszły na ganek i schody.
Noc zaszła spokojna, ciepła, pogodna i głęboka. Do pierwszej zeszłej na horyzont złotej gwiazdki przyłączyło się tysiące innych srebrnych droga mleczna rozlewała swe połyskujące przezrocza, a z ziemi podnosiły się w powietrzu zapachy skoszonego siana.
W dziedzińcu, pod szpalerem zielonym odzywały się niewidzialne świerszcze. Na bruku koń grzebał kopytem, gdzieś z dali doleciał śpiew smętny...
Drzwi kuchni, jako też izby przyległej, a służącej w potrzebie za stołową, wychodziły na dziedziniec i były naościeź otwarte. W kuchni, tuż przy kominie, Porreducha krajała makaron. Posługiwała jej dzieweczka, odziana jak panienka w sukienkę czarną, blondynka, ale z roztrzepanemi włosami, bosa, co chwila odpychając od siebie chłopca małego, równie tłustego i czerwonego, jak jego babunia.
Dziewczynka klęła, przyzywając wszystkich dyabłów, chłopiec to ciągnął ją za sukienkę, to trącał w łokieć.
— Czy skończycie choć raz, obrzydłe dzieci! — upominała Porreducha.
— Mama Porru! — wrzeszczał chłopiec, skarżąc się na dziewczynę. — Ona mnie łaje, wymyśla mi od dyabłów. Mówi: idź do czarta! który cię zrodził! Tak mówi.
— Ah Miniu! sama pewno pójdziesz żywcem do piekła — upomniała dziewczynkę babka, nie odrywając się od roboty.
— On to mnie szczypie za boki! hi! hi! jak szczypie! — lamentowała dziewczynka, a zwracając się rozzłoszczona do chłopca, wrzeszczała:
— A żeby cię ze skóry odarto, zatraceńcze przeklęty! Ażebyś tyle otrzymał szturchańców, ile masz włosów na głowie!
— Minia! czy to pięknie tak wrzeszczeć?
— Babciu! ukradł mi portmonetkę, tę z papieżem, którą mi przywiózł wujcio Paweł.
— Nie prawda, kłamiesz — oj ostrożnie, bo i ja powiem, co wiem — krzyczał chłopiec — powiem, kto kradnie...
Dziewczyna zamilkła, jak zaklęta; lecz po chwili chłopiec kijem zakrzywionym zaczął przyciągać ją za nogę. Minia rozpłakała się na dobre, babka zwróciła się z wałkiem w ręku.
— Ciszej! bo obiję oboje! — krzyknęła. — Złe, niegodziwe dzieci! Poczekajcie, dam wam.
Ale już dzieci nie było w kuchni. Wybiegając na dziedziniec, potrąciły wchodzącą we drzwi Giovannę i jej matkę.
— Co to, co to? — pytały.
— Ab! to te dzieciska! głowę przy nich stracić można — odpowiedziała Porreducha.
W tej samej chwili na progu stanęła postać w czerni i głos młody a wzruszony zawołał:
— Wrócili, babciu, są już tu!
— A! niech sobie wraca kto chce! — odparła stara. — Gracyo — dodała — pilnowałabyś lepiej młodszego rodzeństwa, bo drą się jak koty.
Gracya nic na to nie odpowiedziała, lecz dostrzegłszy, w ręku ciotki[5] Bachisii czteroramienny świecznik, odebrała go śpiesznie, a chowając za kominem, mruczała:
— Wstydzilibyście się, babciu, takich świeczników, teraz zwłaszcza przy wujciu Pawełku.
— Co tam wujcio Pawełek. Myślałby kto, że się chował w pałacu.
— Ale... przybywa z Rzymu.
— Głupstwo. W Rzymie jeśli nie używają lamp podobnych, to tylko dlatego, że oliwa tam droga.
— Dobrze w to wierzyć — zawołała dziewczyna i wybiegła na dziedziniec, gdzie się już dawały słyszeć dwa męzkie głosy: jej dziadka i nowoprzybyłego wuja, studenta.
— Giovanna! witaj! — mówił chłodno student — witajcie ciotko Bachisia. Zdrów jestem, dziękuję. Oh! smucę się, wierzcie mi, waszem nieszczęściem. Cóż robić? Odwagi! Może to się skończy lepiej, niż przypuszczamy. Co, jutro wyrok?
Wszedł do izby, gdzie stał stół nakryty, zanim kobiety i dzieci tak rozbawione, jak i onieśmielone przybyciem wuja.
Wzrostu był małego, kulał trochę na jednę nogę, którą miał krótszą od drugiej. Nazywano go też pomiędzy kolegami kulasem, za co się Paweł Poderru bynajmniej nie gniewał, mówiąc, że lepiej mieć nogę przykrótką, niż głowę dla proporcyi na karku.
Jego okrągła, wygolona twarz, pomiędzy wązkiemi baczkami blond włosów, uśmiechała się z pod czarnego filcowego kapelusza. Doktór Poderra — jak go nazywano — mianował się socyalistą.
Wszedłszy do stancyi, usiadł na łóżku z nogami wiszącemi w powietrzu i przyciągnął do siebie siostrzana i siostrzenicę, przypatrujących mu się ciekawie, popychających się wzajemnie i nie zważających wcale na smutne opowiadania ciotki Bachisii. Od czasu do czasu doktór Poderra rzucał spojrzenie na Gracyę, której trzynastoletnią, długą i szczupłą figurę obciskał za ciasny czarny stanik. Jasne, o metalowych połyskach oczy z ciekawością patrzyły na wuja.
— Otóż — opowiadała grubym głosem ciotka Bachisia — rzecz tak się ma: Konstanty Ledda miał stryja, nazwiskiem Bazyli Ledda, przezwany: l’Aooltojo.[6] Niech go Bóg przyjmie do swej chwały, chociaż, co prawda, skąpstwem swem zasłużył na dyabelskie szpony.
— Był to — ciągnęła — sknera całą gębą, żółty jak wosk na twarzy, zagłodził, słyszę, własną żonę. Otóż Konstanty Ledda był pod jego opieką jako sierota. Posiadał, słyszę, po rodzicach jakiś fundusik, lecz stryj to roztrwonił, obił go w dodatku, uwiązał do drzewa w polu, tak, że mu o mało osy nie wygryzły oczu. Dość, że Konstanty, nie-mogąc dłużej wytrzymać, uciekł od opiekuna, od którego same miał krzywdy. Liczył lat siedemnaście. Do pełnoletności brakło mu lat trzech. Mówi, że czas ten strawił w kopalniach. Nie wiem, tak mówi.
— Tak, tak, ciężko pracował, był górnikiem — wtrąciła żywo Giovanna.
— Nie wiem, tak mówi — skrzywiła z niedowierzaniem usta matka — dość, że już podczas nieobecności Konstantego ktoś strzelał do Bazyla, gdy był w polu. Snadź miał nieprzyjaciół stary sknera. Gdy Konstanty wrócił, nieraz odzywał się z tem, że nienawidzi stryja, że chętnieby go zgładził z tego świata, tymczasem jednak zdawało się, że gotów pogodzić się ze starym... Otóż słuchaj, Pawle Porru...
— Doktorze, doktorze Porra — a jeśli się wam lepiej podoba, „doktorze kulasie”! — poprawił staruj młodzieniec. Ta spojrzała nań ze złością, podnosząc rękę gotową do uderzenia. Widząc to Giovanna uśmiechnęła się; z kolei Gracya, dojrzawszy uśmiech na twarzy smutnej kobiety mającej męża w więzieniu, co ją otaczało jakąś romantyczną aureolą, wybuchnęła głośnym śmiechem, za Gracyą śmiać się poczęła Minia, wtórował jej braciszek, wuj Paweł wtórował, a ciotka Bachisia rzucała dokoła rozzłoszczone spojrzenie, sama nie wiedząc z czego ci się Śmieja? Ot powaryowali chyba, czy co? z podniesioną żółtą ręką, wahając się czy ma uderzyć które z niesfornych dzieci czy własną córkę, śmiejącą się Bóg wie czemu.
Ale w tej samej chwili wszedł do izby Efer Masia Porra, gospodarz domu, człek mocno otyły, napuszony, z gorsem obciśniętym błękitnym kaftanem. Był to wieśniak pozujący na literata, z twarzą ziemistą, podobną do marmurowej maski, z krótką, kędzierzawą brodą, dużemi otwartemi zawsze usty i wyłupiastemi jasnemi oczyma.
— Do stołu! do stołu! — wołała odedrzwi, wchodząc z półmiskiem makaronu, Porreducha. — Ah! śmiejecie się! wybornie! pewnie mój doktorek was rozbawił.
— Miałam uderzyć po twarzy twego wnuka — odrzekła ciotka Bachisia.
— Za co, duszko? Tymczasem prędzej do stołu. Giovanna tu. A ty doktorku tu.
Ale student wyciągnął się jak długi na łóżku z rękoma i nogami w powietrzu, zatrzepotał niemi, powstał, ziewnął.
Dzieci, Gracya, Giovanna śmiali się do rozpuku.
— Trochę gimnastyki nie zawadzi — mówił student. — Ach! jakże dziś wybornie spać będę! Wszystkie kości mnie bolą. Ho! ho! jakeś wyrosła, Grazietto, jak tyczka.
Dziewczyna zarumieniła się po uszy i spuściła oczy, Bachisia zagryzła usta, zagniewana na studenta za zwracanie tak mało uwagi na jej opowieść. Zła była. Wszyscy, ilu ich tam było, nie brali do serca sprawy jej zięcia. Sama Giovanna zdawała się zapominać o swej niedoli i dopiero twarz się jej zachmurzyła, gdy Porreducha, nakładając na talerz olbrzymią porcyę różowych, zalanych sosem pomidorowym makaronów, zachęcała ją do jedzenia.
— Nie będę, nie chcę — opierała się młoda kobieta.
— Nie dróż się — upomniała ją ostro matka — poco zakłócać radość gospodarzy.
A Efer Masia, obwiązując serwetę pod brodą, wygłosił literacką sentencyę:
Cuor porte, coutro la sorte. — Stawmy czoło niedoli, mówi Dante Alighieri. Odwagi, Giovanno Era; pokaż, że chociaż górskiem jesteś kwieciem, posiadasz wytrzymałość kamienia. Czas wszystko łagodzi.
Giovanna zaczęła jeść, chociaż ją w gardle ściskało, łzy dusiły.
Student milczał, cały zajęty jadłem opróżnił talerz, zanim Giovanna połknęła pierwsze kęsy.
— Zmiatasz jak wicher! — mówiła do syna Porreducha — zdajesz się być zgłodniały jak pies. Chcesz więcej? Dobrze, jedz jeszcze, dobrze.
— Brawo! — potakiwał ojciec — chyba żeś tam w stolicy głodem się morzył.
— Zawszeni to myślała — zadecydowała matka! — Ulice szerokie, pałace, ale kęs chleba na wagę złota. Słyszałam, że po domach nie ma spiżarni, jak u nas, a gdzie brak spiżarni, czemże się nasycić można?
Ciotka Bachisia westchnęła. Wiedziała, oj wiedziała, co to dom bez spiżarni!
— Czy tak, mój doktorku? — pytała matka studenta.
— A tak, najzupełniej — odpowiadał jedząc, śmiejąc się, wymachując rękoma niespracowanemi, białemi o długich paznogciach.
— Dlatego też zmienił się w pijawkę, w wampira — mówił Efer Masia, zwracając się do gości. — Wysysa mi ostatnią krople krwi z pod serca. Oho! wiem dobrze, co ten Rzym kosztuje.
— Bo też — przerwał sobie jedzenie syn — wszystko szalenie drogie! Jedna brzoskwinia dwadzieścia centymów.[7]
— Dwadzieścia centymów! — zdziwiono się jednogłośnie.
— A więc, ciotko Bachisio! jakże tam było... gdy Konstanty wrócił... — zwrócił się do gościa student.
— A więc Pawle Porru! — odrzekła kobieta — o mało co nie oberwałeś odemnie, chociaż masz zostać doktorem obojga praw, o mało nie oberwałeś, jak to kiedyś bywało...
— Nie pamiętam — odrzekł student, a nozdrza Gracyi zadrgały powstrzymywanym chichotem.
— Mówiłam, że Konstantego nie było przez trzy lata.
— Mówiliście. Był górnikiem. Potem wrócił i pogodził się ze stryjem.
— I spotkał się z Giovanną, córką moją, zakochał się w niej. Stary sknera ani chciał słyszeć o tem, bo dziewczyna nie miała posagu. Zaczęły się nowe kłótnie. Konstanty, widzisz, pracował dla sknery, a ten mu nie płacił grosza. Wówczas chłopiec przyszedł do mnie i mówi: Ubogi jestem, nie mogę kupić klejnotów dla narzeczonej, ani też sprawić wesela jak przystoi, biorąc ślub w kościele. I wyście nie bogate. Otóż, widzicie matko, nie możemy temu zaradzić inaczej, jak poprzestając tymczasem na ślubie cywilnym. Potem, da Bóg pracując wspólnie, zbierzemy, coś na gody weselne i pójdziemy do kościoła. — Nie my pierwsi, nie ostatni. Zrobiliśmy jak prosił i żyliśmy wszyscy w zgodzie. Stary sknera o mało nie pękł ze złości. Godzien przychodził wrzeszczeć na naszej ulicy, wyzywając i drażniąc Konstantego. A my nic, pracujemy. Aż po winobraniu, zeszłego roku, właśnie gdyśmy się gotowali do godów weselnych i piekli pierogi, znaleziono Bazyla Ledda zabitego we własnym domu. Z wieczora, w wigilię widziano wchodzącego tam Konstantego. Właśnie poszedł pogodzić się ze starym i zaprosić na ślub kościelny i weselne gody. Ah, nieszczęsny! wyobraź sobie, nie chciał uciekać jak mu doradzałam...
— Gdyż nie poczuwał się do winy, niewinny był — wtrąciła, zaczynając znów płakać córka.
— Znów się rozbeczała — ofuknęła stara. — Jeśli nie przestaniesz, głupia, nie będę dalej opowiadać. Otóż, Konstantego zaaresztowano, a teraz właśnie go sądzą i prokurator dopomina się o ciężkie roboty. Pies wściekły ten prokurator wraz ze wszystkimi tam tymi sędziami. Mówi, że widziano Konstantego gdy wchodził do stryja, który mieszkał sam jak prawdziwy ptak drapieżny. Konstanty bynajmniej nie przeczy temu — i to ma być poszlaką? Innych dowodów nie ma. Konstanty jest pełen sprzeczności, mówi, że stryja nie zabił, a płacze, wyrzeka na wyrzuty sumienia, oskarża się o spełnienie śmiertelnego grzechu. Słyszał kto coś podobnego! Utrzymuje, że zasłużył na karę, którą Bóg mu zesłał, gdyż żył z żoną bez kościelnego błogosławieństwa...
— Powiedzcież mi, ciotko...
— Poczekaj! wszystko powiem z kolei, jak przystało. Wyobraź sobie, że się pobrali w więzieniu, co za okropność! Znów beczysz, Giovanna! — zwróciła się do córki — jeżeli mi natychmiast nie przestaniesz, rzucę ci w twarz ten talerz. Ach! głupia! Wszyscy mówili, odradzali, nie bierz kościelnego ślubu. Jeżeli mąż twój okaże się winnym i skarżą go, będziesz wolna, wyjdziesz za drugiego...
— Ach, nikczemni! — zawołała z ogniem w oku młoda kobieta, lecz ją spiorunowało spojrzenie matki, zamilkła.
— Może to moje były słowa? — spytała rozgniewaną stara. — Nie moje. Mówili to inni, wszyscy, a mówili, gdyż ci życzyli dobrze.
— Dobrze, piękne mi dobrze! — szlochała Giovanna, kryjąc twarz w dłoniach. — Szczęście moje skończone, skończone, skończone!
— Czy masz dzieci? — spytał płaczącą Paweł.
— Mam jedno. Gdyby nie dziecko, niestety! gdyby nie dziecko, wyrok na Konstantego... — Nie skończyła, porwała się jak szalona za głowę.
— Utopiłabyś się, powiesiła, co może? pytała matka wzgardliwie. Studentowi zaś rozpacz i ruch Giovanny przypomniały jakąś sławną aktorkę, którą widział w jakiejś francuskiej komedyi, przywołując mu na usta wobec rozpaczy młodej kobiety, słowa pełne sceptycyzmu.
Ecco!wszak już zapadło prawo o rozwodach, więc się nic tak złego nie stało. Każda żona sadzonego i przez sąd skazanego przestępcy zostaje zwolnioną z więzów małżeńskich.
Zdawało się, że młoda kobieta nie słyszy lub nie rozumie studenta, płakała z zatopioną w dłoniach twarzą. Ale Porreducha oburzyła się głośno.
— Furda, prawo! — Sam Bóg nie może rozwiązać, co raz zwiąże.
Efer Masia zauważył drwiąco:
— W gazetach stało, sam czytałem! Co prawda, działo się to zawsze, zwłaszcza na stałym lądzie, że się mężczyźni i kobiety pobierali niejednokrotnie, lecz co prawda bez księdza i syndyka. Teraz zaś...
— Nie, dziadku — wtrąciła Gracya — nie na stałym lądzie, lecz w Turcyi.
— A i tu, i tu — twierdziła stara Bachisia Era.
Skończono wieczerzać, a goście, matka i córka wyszły na miasto, do adwokata.
— Gdzie będę nocować? spytał student. — gościnnym pokoju?
— Nie inaczej — odrzekła matka — albo co?
— Bo wołałbym sam tam nocować. Tu tak duszno. Możeż być gość większy odemnie?
— Bądź cierpliwy do jutra, syneczku mój ukochany... Kobiety to biedne, w nieszczęściu, no i goście przecie.
— Ah! co za dzikie zwyczaje! Kiedyż się to skończy? — zauważył lekceważąco student.
— I mnie to nudzi — zauważył Efer Masia, rozkładając gazetę. — Dość mam tych bab. Co mówisz o nowem ministeryum?
— Drwię sobie z niego, jak i ze wszystkiego zaśmiał się syn, przypominając sobie „Damę od Maksyma” w teatrze Manzoni, gdzie najczęściej bywał.
Wstał i poszedł układać w szafie książki, które z sobą przywiózł. Minia z braciszkiem wyśliznęli się natychmiast po wieczerzy na dwór, Gracya siedziała rozparta łokciami na stole, z oka nie spuszczając młodego wuja. Zwrócił się do niej.
— Czytujesz romanse? — spytał.
— Ja nie — zająknęła się, płonąc rumieńcem.
— A ja ci mówię — ciągnął niewzruszony — że jeśli znajdę w twym ręku niektóre z tych moich tu książek, będziesz się miała zpyszna.
Wargi dziewczęcia drgnęły Chcąc skryć napływające jej do oczu łzy, wstała i wyszła na dwór, i słyszała jak braciszek i siostrzyczka wytaczali przed dziadkiem nierozstrzygnięty przed wieczerzą przez babkę proces o portmonetkę.
— Nie, to ona kradnie — wołał chłopiec. — Gracya milczała, sucha tyczka! bo i ona wówczas gdyście sprzedali wino, a brakło solda...[8]
— Ah! ty łgarzu — zawołała Gracya i przechodząc targnęła brata za ucho. Malec zaczął głośno płakać.
Na dworze odzywały się świerszcze. O bruk uderzał koń kopytem. Gwiazdy roniły opalowe blaski na dziedziniec, pełen świeżej woni suchego, świeżego siana.
— Bądź dobrym dla naszej sieroty — wstawiała się do syna za Gracyą Porraducha. Gracya i jej rodzeństwo byli dziećmi starszego jej syna, bogatego hodowcy trzody — i młodej jego, zmarłej przed rokiem żony. — Nie broń jej czytać, co się jej podoba.
— Nie trzeba nigdy wzbraniać czytania odezwał się sentencyonalnie Efes Masia.
— Ach, czemuż — ciągnął z głębokiem westchnieniem — nie dano mi, w młodości mojej książki do rąk! Zostałbym może astronomem... ja ksiądz uczonym.
Astronom był w wyobrażeniu Efera Masii najwyższem słowem nauki. Nie odróżnia zresztą astronoma od filozofa.
— Widziałeś papieża, synku mój drogi, — pytała studenta Porreducha, której wzmianka o księżach przypomniała arcykapłana, Chrystusowego na ziemi namiestnika.
— Nie widziałem.
— Nie widziałeś? — zdziwiła się bardzo kobieta. — Nie widziałeś papieża?
— Co też matka myśli! Czy to tak łatwo. Papież siedzi zamknięty w szafie, za szkłem. Aby go zobaczyć, trzeba zapłacić, oho, grubo płacić.
— Oh! — oburzyła się matka — bezbożnik jesteś.
Wyszła na dziedziniec, gdzie wnukowie bili się i targali za włosy. Wpadła na nich, odepchnęła jednego w lewo, w prawo drugiego krzycząc:
— Skończcie raz przecie, złe, niegodziwe dzieci... wszyscyście nicponie! Wszyscy!
Długo w noc jasną, pogodną słychać było szlochanie dzieci, któremu wtórowały strzykania świerszczów pod gęstym szpalerem.




II.

Nazajutrz rano Giovanna obudziła się pierwsza. Przez szkło wprawione w okno wdzierał się brzask jutrzenki, a w ciszy poranku słychać było świegot jaskółek.
Zbudziwszy się, młoda kobieta czuła zrazu jakąś błogość. Raptem przygniótł ją jakiś ciężar. Przypomniała sobie.
W dniu tym miały się rozstrzygnąć losy jej męża. Pomimo pewności, że wyrok będzie ostry, oddawała się nadziei.
Czy był, czy nie był winnym, o tem nie myślała teraz, jak nie myślała może nigdy. Odczuwali jedynie następstwa konkretne, bała się rozłączenia na zawsze z mężem młodym, smagłym, zwinnym, o dłoni miękkiej i ponsowych wargach. Teraz myśląc o tem, uczuła ból dotkliwy, porwała się z łóżka Wołając gorączkowo:
—Późno już, późno, późno!
Ciotka Bachisia otworzyła swoje małe, zaspane oczy i podniosła się też z pościeli. Ta świadomą była dostatecznie tego co będzie dziś i jutro i pojutrze, za rok, za lat dziesięć i nie płakała, ani też śpieszyła. Odziała się, umoczyła ręce w wodzie i przeciągnęła je po twarzy; z pewnem staraniem podwiązała pod brodą czarne wstążki kapelusza.
— Późno! — powtarzała Giovanna. — Boże mój, późno.
Ostatecznie oddziaływał i na nią spokój i chłód jej matki. Weszła za nią do kuchni, gdzie stara zgotowała kawy na mleku dla więźnia, gdyż udzielono kobietom pozwolenia dostarczania mu prowizyi, razem z chlebem schowała ją do kosza i wyszła na ulicę. Córka poszła za matką.
Ulica pusta była; słońce, wychylając się po nad wierzchołkiem granitowym Orthobene, rzucało w powietrze snop różowo-złotych promieni; niebo było tak błękitne, ptaki świegotały tak wesoło, tyle było świeżości i woni, że poranek ten zdawał się zapowiadać dzień świąteczny i tylko słuchać trzeba było, jak zagrają dzwony kościelne, a na ulice wysypią się rojnie, świątecznie przyodziane tłumy. Giovanna, idąc ulicą, co od stacyi kolei żelaznej — przy której zamieszkiwali Porru — wiedzie do więzienia, patrzyła na swoje rodzime góry, pochylające się niby olbrzymi ametystowy dyadem nad obrębem łąk zielonych; pełną piersią oddychała wonnem, porannem powietrzem, myśląc o swoim małym domku z kamienia łupkowego, o swym synku, o minionem szczęściu... Zdawało się jej, że niedoli swej nie przeżyje.
Matka szła naprzód, szybko, wyprostowana, niosąc kosz na głowie. Kobiety zbliżały się do okrągłego, pobielonego, obszernego budynku więziennego. U drzwi więziennych straż trzymający żołnierz zdawał się statuą kamienną, nieruchomą w ciszy i przezroczystej pogodzie poranku. Mały kawałek zielony, odbijając od nagich murów więziennych, wzmagał wrażenie pustki i smętku. Na zielono pomalowana furtka, przymykająca się od czasu do czasu, niby wargi sfinksa, otwarła się przed kobietami. Znane tu były wszystkim od głównego dozorcy więzienia, czerwonego na twarzy i napuszonego godnością swą, aż do ostatniego posługacza, bladego blondynka z pretensyami do dystynkcyi i elegancji.
W wejściu wązkiem, mrocznem, cuchnącem był już przedsmak więzienny. Tu się zatrzymały kobiety, a blady posługacz o blond wąsikach przyjął od nich kosz z prowizyami. Giovanna spytała go zcicha, jak mąż jej noc spędził.
— Spał — odpowiedział posługacz lecz niespokojne sny mieć musiał, gdyż zrywał się, mi licząc;
— Grzech, grzech śmiertelny!
— Pal go dyabli z tym jego „grzechem śmiertelnym” ofuknęła Bachisia. — Skończyłby raz przecie.
— Mamo! nie przeklinaj go! Nie dość, że już Jest nieszczęśliwy? — wstawiła się za mężem Giovanna.
Wyszedłszy na ulicę, obie kobiety postanowiły czekać tam na wyprowadzenie więźnia. Gdy Giovanna spostrzegła żandarmów i karabinierów, mających towarzyszyć więźniowi do sądu, zaczęła drżeć na całem ciele.
Było tak samo wówczas, gdy go aresztowano i prowadzono do więzienia. Czarne oczy, rozwarte szeroko, utkwiła w drzwiach zaryglowanych, z wyrazem obłąkania. Serce jej biło w piersiach gwałtownie, spazmatycznie. Minuty przedłużały się bez końca... Uchyliły się wreszcie wargi Sfinksa i pomiędzy żandarmami o kamiennych twarzach i czarnych bokobrodach zjawiła się postać jej męża. Smukły był i wysoki jak topola młoda, a pukle długich, czarnych, lśniących włosów otaczały twarz gołobrodą, delikatną i bladą, wydelikaconą jeszcze zamknięciem więziennem. Oczy miał duże, barwy kasztanowatej, a usta drobne, łagodne, jak u niewinnego dziecięcia. Rozdwojona broda czyniła go jeszcze bardziej podobnym do Apollina.
Spostrzegłszy Giovannę, chociaż spodziewał się ją widzieć, pobladł bardziej jeszcze i przystanął pomiędzy popychającymi go żołnierzami. Giovanna rzuciła się ku niemu, jęcząc i wyciągając dłonie.
— Stój! — powstrzymał ją łagodnie jeden z karabinierów. — Wiecie, kobieto, że to się nie dozwala.
Stara Bachisia przeszywała żołnierzy swemi przenikliwemi, zielonemi oczkami drapieżnego ptaka, wciskając się pomiędzy nich. Żołnierze przystanęli, formując zwarty czworobok dokoła więźnia; Konstanty skorzystał z tej chwili, aby pewnym głosem przemówić do kobiet:
— Odwagi! odwagi! — Miał przytem siłę uśmiechnąć się do żony.
— Adwokat oczekuje cię w sądzie — zawołała stara, a żołnierze usunęli łagodnie obie kobiety.
— Odejdźcie, odejdźcie, proszę — mówili ściskając szeregi dokoła więźnia. Ten rzucił znów uśmiech żonie, błysnął dwoma rzędami zębów białych pomiędzy pobladłemi wargami, dając się wieść straży.
Stara Bachisia z kolei odciągnęła córkę, co się upierała iść za mężem, i odwiodła ją do domu Porru dla zjedzenia śniadania przed udaniem się do sądu. Słońce zalewało dziedziniec, przenikając w szpaler, z którego zwieszały się grona niedojrzałych winogron. Wyglądały, jak wyciosane w marmurze szaro-zielonym. Jaskółki przerzynały powietrze, a Efer Massia, dosiadłszy gniadego konia, miał już odjechać w pole. Światło i wesoła pogoda zalewały dziedziniec, opasany nizkim murem, po za którym widać było szerokie, dalekie horyzonty. Dzieci, siedząc na progu kuchni zajadały z głębokich misek kawę mleczną, a Gracya spijała swoją gdzieś w kątku, może kryjąc się przed studentem z tem nazbyt prozaicznem zajęciem, gdy ten tymczasem, bez surduta, ze stopami w chodakach, zjadał z wazy olbrzymią porcyę zupy.
— A jak duży święty Piotr? — pytała syna Porreducha, piorąc w balii pończochy.
Po raz pierwszy Paweł wracał z Rzymu i matka opowiadań jego dość się nasłuchać nie mogła.
— Wielki, jak cała tańca. Nikt się tam też nie modli, bo i ktoby się modlił w takiej zagrodzie. Aniołowie, i to ci mali, co podtrzymują konchy z wodą święconą, większe będą od drzwi tych...
— Więc jakże? Trzeba przystawiać drabinę, aby palce umoczyć w święconej wodzie?
— Drabiny przystawiać nie trzeba, gdyż aniołowie klęczą, czy tam coś podobnego. Matko! prosiłbym o więcej kawy mlecznej. Patrz, już niema.
— Widzę, żeś wysuszył do dna. A toż cię tam, biedaku, zagłodzili! Pożerasz, jak pies morski.
— Domyśl się, ile taka misa kawy z mlekiem kosztuje w Rzymie? Chyba, że i za lira nie dostaniesz, a mleko, pożal się Boże, wodniste.
— Nie mieliby wstydu, złodzieje!
— Aha, jeszcze co? Widziałem w morzu delfiny. Ciekawe, bardzo ciekawe! Ale otóż i nasi goście! Dobry dzień! Gdzieście to były?
Giovanna opowiedziała spotkanie z mężem i zaczynała znów płakać, ale matka ujęła ją za ramię i wprowadziła do kuchni.
— Posilić się musisz, biedaczko! — zachęcała Porreducha, stawiając przed nią miskę gorącej kawy mlecznej.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do sądu, gdzie Paweł miał się zejść z niemi.
— Odwagi! — mówiła Porreducha, żegnając się z Giovanną.
Ten sam głos gospodyni domu zdawał zwiastować wyrok, zapadły na męża. Wyszła ze spuszczoną głową, ponura i zawstydzona niedolą swą, Jak pies niesłusznie obity. Paweł powiódł za nią okiem, a gdy się oddaliła, zbliżył się kulejąc, jak koń rozkuty, do swej matki i powiedział jej na ucho:
— Puh! dwa lata nie miną, — a wyjdzie znów zamąż.
— Bóg wie, co wygadujesz, kulasie! — zawołana matka w gniewie, nie szczędząca synowi przydomku, — Zwarjowałeś!
— Ho! ho! Matko! Zapominasz, że byłem za morzem! Poznałem nie mały kawał świata. Gdybyś mnie przynajmniej, idąc do rozwodu, wzięła za adwokata.
A tymczasem Giovanna, idąc szybko wzgórzystym zaułkiem, wróciła do swej matki:
— Student ten ma wilczy apetyt.
Bacchisia szła szybko, zamyślona i odparła przez zaciśnięte zęby:
— Tem lepszym będzie adwokatem, ogryzie klientów swych do samych kości, przełknie za jednym kęsem złych i dobrych.
Szły dalej milcząc. Na raz Bacchisia potknęła się o kamień, a potknęła się zamyślona nad tem, że gdy Giovanna zapotrzebuje rozwodu, dobrze będzie sprawę tę powierzyć doktorowi Pawłowi Porru.
Była już godzina ósma, gdy weszły na plac katedralny. Obok kościoła małe szyby okien trybunału połyskiwały w porannem słońcu.
Na placu stało wielu włościan, sąsiadowi znajomych pod sądnego. Niektórzy byli świadkami w rozstrzygającym się procesie. Podeszli do kobiet z dobrem słowem:
— Odwagi, odwagi! — mówili.
— Dobrze wam tak mówić — ofuknęła stara — ale nam nie łatwo zdobyć się na odwagę. Zostawilibyście nas w spokoju! — i szła prosto na schody, wiodące do ponurej, fatalnej sali.
Giovanna szła za matką, a za niemi obaj świadkowie, włościanie brodaci, w kapotach wiejskich; dalej zaś garstka ciekawych mieszczan i jakaś kobieta wysoka i chuda, kosooka.
Przysięgli, wszyscy niemal ludzie podżyli, otyli, zajęli już byli swe ławy. Jeden z nich miał ogromny nos garbaty, dwóch brody roztrzepane i wzrok dziki bandytów; trzech znów innych śmiało się, pochylając razem łyse głowy nad rozłożoną przed jednym z nich gazetą.
Wszedł prezydent, z twarzą czerwoną i brodą siwą; prokurator, młodzieniec o bakembardach jasnych, okalających twarz rumianą człowieka pewnego siebie i swej władzy. Wszedł sekretarz, woźny, a togi czarne nadawały im w oczach Giovanny i jej matki wygląd magów, mających nieodwołalnie potępić, zgubić, zniszczyć podsądnego.
Ten stał za baryerą podobny do ptaka pochwyconego, pomiędzy dwoma żołnierzami. Zwrócony w stronę żony, patrzył na nią, lecz się już nie uśmiechał. Zdawał się uginać pod ciężarem swej doli i wobec wszystkich tych ludzi, zebranych tu, aby go sądzić, oczy jego o słabem zwykle, jasnem spojrzeniu mgliły się łzami.
Giovannie zdawało się, że jakaś żelazna ręka ściska ją za serce. Czuła poprostu ból fizyczny.
Adwokat, młokos żółto-różowy, rozpoczął obronę głosem słabym, piszczącym. Obrona słaba była. Powtarzał rzeczy wiadome, wypowiedziane przedtem i słowa jego obijały się o sklepienia sali, puste, bezbarwne, padały monotonne, jak krople wody w morze głębokie.
Prokurator o jasnych, nastrzępionych baczkach, zachowywał się wyzywająco, wzgardliwie. Niektórzy przysięgli przybierali wyraz cierpliwego znudzenia, inni zapisywali coś sobie, widać jednak było, że nikt nie słucha uważnie. Sama Giovanna i jej matka, sam podsądny wsłuchiwali się duszą całą w głos i słowa obrońcy i, im dłużej mówił, tem pewniejsi byli — przegranej.
W sali niektórzy z publiczności spoglądali ustawicznie na żonę podsądnego, wyglądając niecierpliwie zjawienia się obok niej Pawła Porru. Zdawało się im, sami nie wiedzieli czemu, że przyjście studenta zaważyć winno na szali losów podsądnego.
Gdy adwokat skończył, Konstanty powstał i czerwieniąc się po uszy, prosił o głos.
— Bo... bo... — zaczął, jąkając się, wzruszony i onieśmielony — bo... pan adwokat bronił mnie... wniósł obronę.. za co mu nieskończenie wdzięczny jestem, ale., ale, nie mówił jakbym chciał, jak byłoby potrzeba... nie powiedział...
Tu zaciął się. Tchu biedakowi brakło.
Prezydent rzekł łaskawie:
— Dodaj wszystko, co dodać możesz do swej obrony.
Podsądny stał ze spuszczonemi powiekami. Znów zbladł bardzo. Konwulsyjnie przeciągnął parę razy ręką po czole, wzniósł wreszcie głowę:
— Bo... — zaczął zcicha — bo... ja.. ja...
Nie mógł mówić. Słowa mu więzły w gardle.. Zacisnął pięści, zwrócił się ruchem gwałtownym ku adwokatowi i ryknął:
— Ale powiedz-że, powiedz im, żem niewinny!
Adwokat uczynił ręką znak uspakajający; prezydent wzniósł brwi, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ależ to już tysiąckrotnie powiedziane było! i doprawdy nie nasza wina, jeśli w to wierzyć nie możemy;” prokurator odchrząknął tylko, a po sali rozległ się płacz kobiecy.
Giovanna płakała. Matka wyciągała płaczącą i opierającą się z sali, a wszystkie oczy, nie wyłączając prokuratora, zwróciły się na obie kobiety.
Przysięgli opuścili ławy, wychodząc na narady.
Bachissia z pomocą dwóch sąsiadów wyciągała córkę z sali na plac przed trybunałem i zamiast uspakajać ją i pocieszać, łajała, nazywała waryatką. Chciała chyba, aby i ją wyprowadzono przez żandarmów.
— No! — kończyła — jeśli nie zmilkniesz, stulę ci gębę.
— Mamo! oh, mamo! — szlochała młoda kobieta — osądzą go, zgubią, przeklęci, przeklęci! co pocznę nieszczęsna, jak go obronię! osłonię!
— Jakże go możesz obronić — mówił jeden z sąsiadów co możesz zrobić, biedna kobieto! Miej cierpliwość. Zresztą, czekajmy jeszcze.
W tej chwili właśnie na placu zjawiły się trzy postacie czarne, z tych jedna śmiejąca się głośno 1 kulawa. Był to Paweł Porru, pomiędzy dwoma młodymi księżmi, swymi przyjaciółmi.
— Oto jestem — wołał zdala do kobiet wyrok już wydany, co?
— Na sumienie — mówił jeden z księży — wygląda zajmująco...
Drugi ksiądz spojrzał ciekawie na zrozpaczoną żonę i wszyscy trzej zbliżyli się do kobiet, które Paweł pytał o wyniku sądu.
Jeden z księży spytał:
— Ten co zabił stryja?
Drugi nie spuszczał oczu z płaczącej młodej kobiety.
— Nie, nie! nie zabił nikogo — zaprzeczyła ze złością stara Bachisia.
Tymczasem Giovanna, uspokojona przez Pawła, obiecywała solennie zachowywać się cicho i spokojnie, byle ją wpuszczono napowrót do sali sądowej. Po chwili też wchodzili tam wszyscy razem, a jednocześnie przysięgli zajmowali swe ławy.
Głęboka cisza padła na zimną, obszerną salę. Giovanna słyszała przelatującą pod sufitem muchę, słyszała też jak biła skrzydłami o szybę okna. A potem — potem zdało się jej, że zdrętwiała cała i wzdłuż rąk jej, ramion, krzyża przelewa się strumień zamrożonego żelaza...
Prezydent czytał wyrok cichym, lecz obojętnym głosem. Podsądny wpatrzył się w niego rozszerzoną powieką, z oddechem zawieszonym na roztwartych ustach. A Giovanna? Giovanna słyszała brzęczenie muchy o szyby okna sali sądowej i czuła rosnącą w sercu nienawiść do czytającego wyrok starca o siwej brodzie, nie za to właściwie, co czytał, lecz za ten głos cichy, spokojny, obojętny, skazujący na dwadzieścia siedem lat ścisłego więzienia zabójcę, winnego rozmyślnej zbrodni, dokonanej na osobie stryja swego rodzonego i opiekuna.
Giovanna tak pewną była, że męża jej skażą na trzydzieści lat ciężkich robót, że dwadzieścia siedem więzienia zdało się jej zrazu czemś o wiele lżejszem. Nagle jednak obliczyła w myśli, że dwadzieścia siedem odjętych od trzydziestu, daje sumę lat trzech, marnych lat trzech. Zagryzła usta do krwi, tłumiąc wydzierające się z piersi wycie bólu. W oczach się jej zaćmiło. Zbierając całą siłę woli, spojrzała na męża i zdało się jej, że postarzał, skurczył się, zmalał, że mu zgasły oczy. Ach, nie patrzył na nią! nigdy już na nią nie spojrzy! Stracony, na wieki stracony! Zabili go, zabili cichem, spokojnem, obojętnem słowem, ci ludzie tak cisi, spokojni, czyhający na nowe ofiary! Czuła, że traci zmysły i jednocześnie posłyszała krzyk, co się rozległ w sali, i poczuła dłoń silną, wyciągającą ją na dwór, na słońce.
— Zwaryowałaś, córko! — wrzeszczała jej nad uchem matka, cisnąc z całych sił za ramię. — Krzyczysz, jak opętana! i czego, i poco? Nic nie rozumiesz. Pozostaje kasacya. Udamy się do kasacyi.
Wszystko to trwało zaledwie minut parę. Przysięgli, świadkowie, adwokat, Paweł Porru, wszyscy otaczali na placu kobiety, każdy pocieszał je jak mógł i umiał. Giovanna szlochała konwulsyjnie, bez łez, wymawiając słowa bez związku czułe i pieszczotliwe, śród których wracało imię Konstantego, to znów pełne gróźb, nienawiści, przekleństw na prezydenta, przysięgłych, żandarmów, tych, których uważała za wrogów męża, którym, w obłąkaniu żalu, przypisywała bezpośrednio jego niedolę.
Błagała przytem, by ją pozostawiono u drzwi trybunału do chwili wyprowadzenia ztamtąd Konstantego. Wkrótce też ukazał się pomiędzy dwoma karabinierami, blady, skulony jakiś, z oczami zapadłemi, naraz postarzały o lat kilkanaście.
Giovanna rzuciła się ku niemu, a chociaż żołnierze nie powstrzymali kroku, szła obok skazańca, uśmiechała się do niego, pocieszała, mówiła, że interes w kasacyi najlepszy weźmie obrót i że sprzeda choćby ostatnią koszulę, by go ratować. Patrzył na nią szeroko roztwartemi, osłupiałemi oczyma; żołnierze przynaglali go, a jeden radził łagodnie kobiecie:
— Odejdź, odejdź, kobieto! bądź cierpliwą.
— Odejdź, Giovanno — powtarzał Konstanty — postaraj się tylko widzieć ze mną, zanim mnie wyślą... i... przynieś dziecko i... bądź odważną.
Wróciła z matką do domu Porru. Porreducha ucałowała, płacząc, obie kobiety i natychmiast zaczęła je pocieszać po swojemu:
— Wielka rzecz dwadzieścia siedem lat więzienia! a gdyby i trzydzieści! Co! chcecie już odjeżdżać? Poczekajcie, niech słońce zajdzie! Zwaryowaliście chyba na taki upał! Nie, nie puszczę was.
— Musimy jechać — utrzymywała Bachisia — bo i inni sąsiedzi odjeżdżają, to pojedziemy w kompanii, ale Giovanno, jeśli pozwolicie, wrócimy za dni kilka z dzieckiem.
— Najchętniej, czekamy, dom nasz waszym domem.
Usiedli do stołu, lecz Giovanna, chociaż spokojna na pozór, nic przełknąć nie mogła. Rozmowa zresztą się nie kleiła. Parę razy Porreducha starała się potrącić o obojętne przedmioty: pytała Giovanny, czy się już zęby jej chłopakowi wyrzynają, dziwiła się, że sąsiedzi puszczają się w drogę na taki upał, pytała, jak się zapowiadają urodzaje w tamtych stronach.
Na dworze cicho było, pogodnie. Spokojem tchnęło południowe powietrze. Słońce zalewało dziedziniec, prążkając złotem i cieniem ścieżkę gubiącą się pod gęstym winnym szpalerem. Jaskółki świegocące przeszywały powietrze. Paweł jedząc czytał gazetę, Gaegata i Minia, (braciszek poszedł był szczęściem sobie w pole do dziadka), ściśnięte w czarnych sukienkach, w połowie obiadu przymykały już senne oczy i słowa Porreduchy padały bez echa, w tę południową, pogodną ciszę, od której tem tragiczniej odbijała postać starej Era i cicha boleść Giovanny.
Natychmiast po obiedzie kobiety osiodłały konie, złożyły swoje kobiałki i pożegnały gościnnych gospodarzy. Paweł upewniał, że się postara u adwokata o odwołania się do sądu kasacyjnego, a skoro wyszły, zaczął rozbudzać usypiające już dziecię; dokazywał, śmiał się do rozpuku, podskakiwał, to znów się przyczajał niemy, z osłupiałym wzrokiem by po chwili wybuchać nową gamą śmiechu.
Obie dziewczyny śmiały się do rozpuku i cały słoneczny dziedziniec z zielonym, cienistym szpalerem i całe spokojne skromne domostwo wpadało wpółsenność południa oswobodzone, rzekłbyś, z ciężaru, w miarę, jak się oddalały nieszczęsne kobiety.




III.

Jechały w palącem lipcowem słońcu. Musiały zjechać w dolinę, przebyć ją, wzbić się pod górę, co fijołkową masą zakrywała z tej strony horyzont a której dolne szczyty nurzały się w pogodzie błękitnego nieba.
Smutna to była podróż. Kobiety jechały razem na jednym koniu łagodnym i powolnym; sąsiedzi jechali to przed niemi, to za niemi, nie spiesząc, zgrzani. Kobiety milczały zbolałe. I świadkom los skazańca zdawał się ciężyć, milczeli szanując cichą boleść Griovanny, lub zamieniali pomiędzy sobą ciche, rzadkie słowa. Wszyscy posuwali się zwolna, w dół, ku wyschniętemu łożysku rzeki, ścieżkami nie tak stromemi, jak dzikiemi, zaledwie zarysującemi wśród kamieni opylonych, dzikich krzaków potężnych mirtów, spalonej trawy. Gdzieniegdzie sterczały drzewa samotne, nieruchome, podobne do skamieniałych pod słoneczną powodzią olbrzymich pustelników, rzucając na ziemię długie, do chmury podobne cienie. Z cieni tych wzbijały się świegoty dzikiego ptactwa, lecz i te ginęły prędko w zalewającej dolinie ciszy.
Olbrzymie fioletowe kwiaty dzikich karczochów, różowe dzwonki powojów, gwiaździste liście maku, roztwierając się na słońcu, wzmagały jeszcze wrażenie samotności dzikiego krajobrazu. A tu, a tam, wyskakiwały kamienne zęby o rdzawych mchowych plamach, z iskrzącemi w słońcu bazaltowemi iglicami. Dal opasywały wstęgi żółtego, nie zżętego jeszcze zboża.
Siedząc na koniu za matką, Giovanna czuła, jak jej słońce mózg przepala; czoło jej płonęło pod zsuniętą na nie wełnianą chustką, łzy ciche ściekały po twarzy. Powstrzymywała się, by łkaniem nie rozgniewać matki. Ale ta słyszała, jak trawa rośnie i czuła płacz siedzącej za sobą młodej kobiety. Zjechawszy w dolinę i przejeżdżając wzdłuż krzaków kwitnących oleandrów, odezwała się ostro do córki:
— A skończysz-że wreszcie! Czego beczysz? Niby nie wiedziałaś, że to się tak skończy, skończyć musi?
Zamiast uspokoić, słowa te rozżaliły bardziej płaczącą kobietę. Matka, obejrzawszy się na towarzyszów podróży i widząc, że niema nikogo w pobliżu, ciągnęła głosem twardym, przygłuszonym, a w ciszy panującej dokoła, głos ten, będący tak blizko jej ucha, zdawał się Giovannie oddalonym bardzo.
— Byłażbyś tyle głupia — mówiła stara — że nie rozumiesz, co zaszło? On to, czy nie on zabił stryja sknerę, zatraceńca? Naturalnie, że on, nie kto inny...
— Nigdy, przenigdy! — zawołała córka.
— Głupia! Chciałaś może, by ci się zwierzył. Co do mnie, oddawna przewidywałam, że się to skończy tak, a nie inaczej. Sama na jego miejscu postąpiłabym tak, a nie inaczej, zadusiłabym sknerę, jak się dusi złą żmiję. Utrzymujesz, że Konstanty dobrym jest chrześcijaninem. Cóż to ma jedno do drugiego? Nienawiść nienawiścią, sama nie zabiłabyś, gdybyś mogła, tych wilków, tygrysów, co osądzili twego męża? Konstanty zabił stryja. Nie ma co mówić. Pewna tego jestem, gdyż znam serce ludzkie i nie mam mu tego za złe, lecz mu darować nie mogę, nie daruję nigdy jego głupiej nieostrożności. Nie miałże żony, syna! Mógł sobie jak chciał załatwiać rachunki ze swym stryjem, lecz winien był być uważniejszy, roztropniejszy... Basta. Skończyło się. Uważaj go córko, jak umarłego.
— Ależ nie umarł, nie! — oburzyła się z rozpaczą młoda kobieta.
— To się powieś, chociażby zaraz, na tem drzewie, powieś się, lecz nie zatruwaj życia innym — zawołała, głos podnosząc zia[9] Bachisia.
Giovanna zamilkła. W głębi serca i ona uznawała męża winnym, tylko, że mu oddawna, odrazu przebaczyła wszystko. Dla jej boleści jedna rzecz istniała, nie wina, lecz kara i nie mogła się zgodzić z tem, by ludzie, podobni jej, zwykli śmiertelni ludzie, mogli mieć prawo rozporządzać życiem podobnego sobie człowieka. Buntowała się przeciwko udzielonej im tajemniczej, zagadkowej władzy; władzę tę nienawidziła, przeklinała, jak się nienawidzi, przeklina, tajemnicze, zagadkowe zmory i nie ujęte cienie burzliwych nocy.
I pomału, pomału, przejechały dolinę, zaczęły wspinać się pod górę; słońce skłaniało się ku zachodowi, niebo przygasło, krajobraz tracił swój uprzedni smętek. Od szczytów wysokich długie i szerokie słały się cienie, rozciągając się jak płachty po przykrytych pyłem nizkich krzewach, na których przekwitały głogi; w powietrzu przebiegały świeże powiewy, nasycone wonią polnego kwiecia. Cienie i świeżość rozlewały dokoła błogość niesłychaną. Towarzysze podróży stali się weselsi i zbliżając się do kobiet, zaczęli opowiadać historye i anegdoty zasłyszane tu i owdzie, a opowieści te były tak żywe, anegdoty tak zabawne, że się aż Giovanna uśmiechała od czasu do czasu.
I pomału, pomału wieczór się zbliżał, a ze szczytu góry dojrzeć było można morze, podobne do mgły błękitnej, rozciągającej się u stóp złotawych horyzontów. Po za krzewistemi kępinami, tak silnemi że się oprzeć umiały zarówno wichrom zimowym, jak letnim spiekotom, rozciągały się wzgórza i pochyłości podobne do wysp, wyłaniających się z oceanu światła i samotności. Tam dalej była rodzinna wioska obu kobiet. Orlei, gniazdo ludności wiejskiej, silnej i pięknej, oddającej się hodowli trzód, pszczelnictwu i rolnictwu. Łąki zielone, porozdzielane skał ułamkami, pokryte były kwieciem złotogłowiu, pachniały miętą i tymiankiem. Łany zboża okalały małe, ludzkie budowle z kamienia łupkowego, o ścianach połyskujących w zachodzącem słońcu połyskiem ciemnego bronzu i starego srebra. Tu i owdzie duże drzewa rozpuszczały szersze konary nad dachem siedziby bogatszego rolnika. Gąszcze czombrów, mącznicy i wrześni tworzyły zielone, graniczne linie, a spady coraz łagodniejsze gór gubiły się w odległych horyzontach pod przedziwnie jasnem i smętnem niebem. Na prawo, pod tem samem niebem, do olbrzymich sfinksów podobne, sterczały skały, błękitne rano, liliowe w południe, bronzowe lub fijoletowe o słońca zachodzie, samotne i pustynne przestworza porosłe lasem, siedliska orłów i jastrzębi.
Kobiety dojechały do domu pod wieczór, wówczas właśnie, gdy góra Bella, królowa skalnych sfinksów, rysowała się fijoletowo na szarem już tle nieba. Wioska zdawała się pustą. Na bruku ulicy kopyta końskie tętniły głośno.
Towarzysze podróży rozpierzchli się każdy w swoją stronę, a kobiety pozostały same u drzwi swego domku, wznoszącego się przy jednej z uliczek. Inny dom, większy, otynkowany na biało, przerastał w pobliżu nizką tę chatkę. Duże drzewo migdałowe, pokryte dojrzałemi, suchemi już owocami, wznosiło się po za chatą Era, znacząc granicę pól i wioski.
Tu i owdzie, na wzgórzu, pod drzewem migdałowem, wzdłuż ścian chaty Era i pokaźniejszych domu białego, należącego do Dejas’ow, leżały duże, płaskie ławy, zastępujące kamienie. Wzgórze zdawało się placem lub wspólnym wszystkim sąsiadom dziedzińcem.
Przybywszy na miejsce, Giovanna zsunęła się z konia i cała złamana bólem i niewygodną podróżą, powlokła się do sąsiadki, której opiece powierzyła była odjeżdżając swe dziecię. Ta wyszła na jej spotkanie z dzieckiem na ręku. Giovanna rozpłakała się nanowo, tuląc maleństwo do piersi, a twarz swą kryjąc na plecach swego synka. Płakała rzewnie, lecz spokojnie, z głębokim smutkiem odmiennym jednak od rozpaczy uprzedniej. Dziecko, zaledwie kilkomiesięczne, o twarzyczce ordynarnej, z drobnemi błyszczącemi oczkami, w twardej perkalowej czerwonej czapeczce, okrążającej drobną twarzyczkę, poznało matkę i małemi, zaciskającemi się konwulsyjnie piąstkami, uczepiło się skraju jej chustki, a fikając w powietrzu bosemi stopkami zawodziło:
— Ah! ah! aaah!
— Maltinu[10] mój, Malkinedu mój, synku jedyny, jedyne dobro i pociecho moja! Ojciec twój umarł, umarł dla ciebie, dla mnie... — łkała nieszczęsna.
Sąsiadka zrozumiała, że Konstanty został osądzony na ciężką i długą karę, więc zaczęła też płakać głośno. Bachisia Era wepchnęła Giovannę gwałtem niemal do domu, prosząc sąsiadkę o rozsiodłanie konia i szepcąc córce na ucho:
— Czyś zwaryowała, by płakać tak, jak raz pod oknami białego dworu? Widziałam w oknie dziób starej kumochy Malthiny. Ta to się cieszyć będzie z naszej niedoli...
— Niezupełnie — wtrąciła sąsiadka — dowiadywała się kilkakrotnie o Konstantego i zdawała się współczuć niedoli waszej; mówiła mi nawet, że się jej śnił, skarżąc się przed nią, że go skazano do ciężkich robót.
— Znam się ja na tem współczuciu psa wściekłego. Znam ja dobrze żmiję jadowitą, nie daruje nam ona nic. Zresztą — dodała, zbliżając się do drzwi z sakwą na plecach — ma najzupełniejszą słuszność. Na jej miejscu i jabym nie wybaczyła.
Zia Marcina Dejas była właścicielką białego dworku i matką Brouta Dejas’a, który przed paru taty starał się o rękę Giovanny i otrzymał odmowę. Była to kobieta zamożna, lecz skąpa a zia a wyobrażała sobie, że się czuje śmiertelnie na niego obrażoną za odmowę, którą w rzeczy samej przyjęła bardzo obojętnie.
Ecco! — zawołała stara Bachisia, gdy koń został rozsiodłany i opatrzony — zrób mi jeszcze jednę przyjemność — zwróciła się do sąsiadki — Mario Chicca, i powiedz tej wiedźmie, że Konstanty został skazany na dwadzieścia siedem lat więzienia, a uważaj proszę duszko, jakie to na niej sprawi wrażenie.
Sąsiadka nie omieszkała udać się do białego dworku. Dom ten, kupiony przed laty kilku przez rodzinę Dejas z licytacyi po zbankrutowanym kupcu, obszerny był i pokaźny, poprzedzony pałacową niemal bramą, pod którą przechadzały się pompatycznie kury i prosięta matki Marciny. Nie był to dom odpowiedni dla hodowców trzód, pastuchów, jakimi byli Dejas’owie. Świadczyły o tem obszerne, na czerwono pomalowane pokoje, zaopatrzone w wysokie, drewniane łóżka, w sufity rzeźbione, w krzesła i stoły ciężkie.
Zia Marcina stała właśnie w bramie i przędła jeszcze — umiała bowiem prząść i po ciemku — gdy Maria Chicca przeprowadzała tamtędy konia. W białym dworku nie było nikogo, gdyż Brouta i parobek nie wrócili z pola, a ciotka Martina nie miała sługi. Miała ona jeszcze więcej synów i córek, lecz żonatych już lub zamężnych, z któremi żyła w wieczystej rozterce z powodu swego sknerstwa. Gdy w domu było więcej roboty, przyzywała do pomocy sąsiadki, najczęściej zaś Giovannę i jej matkę, obdarzając je skąpo prowizyami. Były tak ubogie, że i tem zadowalać się musiały.
— A! przychodzisz — rzekła, składając wrzeciono w zagłębieniu, za ławą, w bramie. Głos jej był cienki i nosowy, oczy okrągłe jasne, nos cienki i garbaty, a, usta dotąd zachowała świeże i purpurowe. — Cóż to, płaczesz, Mario Chicca? Widziałam te biedne kobiety, wracające do domu, lecz nie śmiałam je zagadnąć, gdyż i tak tej nocy śnił mi się Konstanty skazany do ciężkich robót.
— Słyszałam już, opowiedziałaś mi, ciotko Marcino. Ale nie... nie zasądzono go do ciężkich robót... ale na dwadzieścia siedem lat...
Ciotka Marcina zdawała się nie rada temu, nie dlatego, by żywiła szczególną do Konstantego niechęć, lecz, że wierzyła w sny swoje i wyglądać była zwykła ich spełnienia. Ujęła konia za uzdę.
— Jeśli będę mogła, to dziś jeszcze odwiedzę te biedne kobiety, ale nie wiem, czy mi się to uda, bo czekam na człowieka, co służył u nieboszczyka Bazylego Ledda, a którego chcę zgodzić na służbę do siebie. Jeździł, słyszę, jako świadek do Nuoro. Wnoszę, że już wrócił.
— Wnoszę, że wrócił — potwierdziła sąsiadka, a wróciwszy do ciotki Bachisi, jęła opowiadać długo i szeroko, jak to ciotka Marcina współczuje sąsiadkom, i jako śniła, że Konstanty osądzony został do ciężkich robót i jako to Jakób Dejas, ubogi krewny bogatych Dejas’ow, miał wejść do nich na służbę.
Giovanna karmiła dziecko, pogrążona w smutku, z opuszczoną na piersi głową. Ciotka Bachisia natomiast ciekawa była wielu szczegółów: i czy stara Dejas’owa sama była w domu, czy jak zwykle przędła, przędła po ciemku, i wielu innych, tym podobnych rzeczy.
— Słyszysz — zwróciła się do córki — zajdzie tu dziś jeszcze.
Giovanna nie odpowiedziała, nie ruszyła się z miejsca.
— Więc się nie gniewa! — ciągnęła stara gniewnie — dziś jeszcze tu przyjdzie.
— Kto? — spytała wreszcie Giovanna budząc się z ciężkiej zadumy.
— Marcina Dejas.
— Niech ją dyabli porwą!
— Kogoż to mają dyabli porwać? — spytał od progu głos donośny.
Był to Izydor Pane, krewny rodziny Era, poławiacz pijawek, szanowny i powszechnie szanowany starzec, który przyszedł pocieszyć krewne. Wzrostu słusznego, z żółtawą długą brodą, jasnemi błękitnemi oczyma, nosił u pasa długi różaniec, a w ręku kij sękaty, co mu nadawało wygląd pielgrzyma. Był to najuboższy, ale najspokojniejszy i najbardziej uczony z mieszkańców Orlei. Gdy chciał kląć, zwykł był mówić:
— Abyś został poławiaczem pijawek!
Był wielkim i serdecznym przyjacielem Konstantego, z którym wespół śpiewał w kościele pobożne pieśni, to też żona Konstantego i jej matka wskazały go jako świadka i nikt lepszego nie mógł udzielić podsądnemu świadectwa, lecz go uchylono. Cóż wobec sprawiedliwości, mającej możnych i uczonych przedstawicieli, znaczył ubogi poławiacz pijawek!
Ujrzawszy go, Giovanna rozczuliła się i zaczęła znów płakać.
— Niech się dzieje wola Boża — rzekł Izydor, stawiając kij w kącie.
— Miej cierpliwość, Giovanno Ero i miej nadzieję w miłosierdziu Bożem...
— Czy wiesz już? — spytała młoda kobieta.
— Wiem! i cóż ztąd? Niewinny jest w oczach Boga; ci sami, mówię ci, co go dziś potępili, zmuszeni będą uniewinnić go jutro.
— Ach, wuju Izydorze! — westchnęła, wstrząsając głową, Giovanna — nie wierzę już w nic! Wierzyłam do dnia dzisiejszego, teraz nie wierzę.
— Taka to z ciebie chrześcijanka! Są to nauki Bachisi Era. Ciotka Bachisia nie była łaskawą na ubogiego krewnego; bała się zawsze, że jej natrzęsie w chacie robactwa, zwróciła się też ku niemu zirytowana i zaczęła mu wymyślać. Wymyślaniu koniec położyło wejście do stancyi nowych gości.
Wkrótce izba pełna była, a Giovanna, chociaż zmęczona do ostateczności, czuła się w obowiązku płakania i zawodzenia przed każdym nowoprzybyłym.
Ciotka Bachisia oczekiwała przybycia bogatej sąsiadki, lecz ta nie nadchodziła; natomiast Jakób Dejąs, ten, co służył u zamordowanego, a miał wejść w służbę do Dejasów, przyszedł. Był to człek jowialny, około pięćdziesięcioletni, wyglądał nader pospolicie, nizki, chudy, bez brody i wąsów, jakoteż bez brwi i łysy, z dwoma małemi skośnemi oczami, o spojrzeniu chytrem i barwie mieniącej się pomiędzy żółtą i zieloną. Przez lat dwadzieścia służył Bazylemu Ledda, świadczył na korzyść Konstantego, opowiadając długo i szeroko przed sądem niecne postępowanie Bazylego z synowcem i o tem, jak skąpiec wyzyskiwał nawet swych służących, służące i w wigilię dnia, w którym został zamordowany, obił go samego, Jakóba Dejas’a.
— Malthina Dejas czeka cię — mówiła mu ciotka Bachisia.
— Niech jej czart kark skręci — odparł Jakób. — Idę do niej na służbę, lecz boję się, żeby nie wpaść z deszczu pod rynnę. Sknera! większa jeszcze może sknera od tamtego.
— Kto je czyj chleb, nie powinien na niego wymyślać — odezwał się głos donośny.
— A! wyście tu, wuju Izydorze! — zawołał wesoło Jakób. — Jakże ci się powodzi? Czy masz bardzo pokąsane łydki?
Izydor spuścił oczy na swe owiązane nogi, wchodził bowiem boso w stojące wody, a gdy mu pijawki opadły nogi, łowił je — i odrzekł łagodnie.
— Mała bieda. Gorzej, Jakóbie, że wymyślasz na kobietę, której masz jeść chleb.
— Jadam chleb własny, to jest ten, na który zapracuję — odparł dumnie Jakób; — ale nie o to idzie. Są to moje prywatne sprawy. Mamy tu ważniejsze. I cóż Giovanno Ery! miej odwagę kobieto! Przypomnij tylko sobie historyjkę, którą ci opowiadałem w drodze z Nuoro. Trzymaj się chociażby dla tego dyablęcia, co ci wisi u piersi. Konstanty nie zginie w więzieniu, ja ci to mówię... Daj mi to małpiątko, pohuśtam je.
Pochylił się nad dzieckiem, lecz widząc, że śpi, przyłożył palec do ust.
— Sza, ciotko Bachisio! — ciotkował i wujował wszystkich, nawet znacznie od siebie młodszych — poślij spać córkę. Ledwie się na nogach trzyma biedaczka, a zwracając się do obecnych, dodał:
— Lepiejbyśmy ztąd już poszli.
Wszyscy też wyszli niebawem. Wówczas Bachisia wyniosła za drzwi stołek, na którym siedział Izydor, i oczyściła go starannie. Wróciwszy do stancyi, wstrząsnęła za ramię drzemiącą Giovannę. Ta otworzyła szkliste oczy, i powstała z miejsca z dzieckiem na ręku.
— Idź, połóż się — zakomenderowała matka. Giovanna obejrzała się na drzwi.
— Ach! nie wróci on już, nie wróci — skarżyła się. — Zdawało mi się, że czekam jego powrotu — Idź spać, czas już — rozkazywała matka.
Popchnęła ją przed sobą, zgasiła starą, cynową lampkę, drzwi od sypialni roztworzyła. Domek składał się z kuchenki, z ciężkim kamiennym kominem po środku, z piecem w kącie i z dwóch stancyjek ciemnych i źle przewietrzanych. Łóżko Giovanny było drewniane, wysokie i twarde, przykryte bawełnianą czerwoną kołdrą. Ciotka Bachisia wzięła na ręce małego Marcinka, który zapłakał lecz się nie rozbudził; złożyła go na łóżku kołysząc dopóki się Giovanna nie rozebrała.
Gdy się Giovanna położyła z odkrytą głową, otoczoną grubemi warkoczami, podobna była do starożytnej rzymianki. Matka okryła ją staranie i wyszła. Zaledwie jednak zamknęła drzwi za sobą, młoda kobieta rozkryła się, podniosła z pościeli i załamała dłonie. Padała ze znużenia, lecz zasnąć nie mogła. Kładła się co chwilę i co chwilę zrywała. W półśnie ciężkim roiły się jej w zamęcie przejścia dni ostatnich i jak gdyby mało było męki mozolnej, czuła ostre bóle w skroniach, szczękach, gardle. Jednocześnie zdawało się jej, że ją od czasu do czasu oblewa z piec strumień wrzącej wody. Noc to była straszna, ohydna.
W stancyjce obok ciotka Bachisia, nawet przezedrzwi zamknięte, słyszała płacz i jęk córki, imię Konstantego powtarzane ustawicznie śród słów tkliwych, pieszczonych, które od czasu do czasu przyzywały straszne groźby i przekleństwa, rzucane na tych, co go osądzili.
Ciotka Bachisia czuwała przytomna, zdawała sobie sprawę z tego, co zaszło i co zajść miało; wściekała się na rozpacz córki, lecz jednocześnie zalewała się gorzkiemi łzami.




IV.

Nazajutrz wieczorem — a było to w sobotę — Bronta Dejas — wrócił do domu i zaledwie zsiadł z konia, zaczął zrzędzić. Zwykł był zrzędzić w domu, chociaż dla obcych bywał zwykle uprzejmy; zresztą był to niezły dyabeł, młody i przystojny, bardzo smagły i bardzo chudy, urody średniej, z rudą, krótko przystrzyżoną brodą. Prześliczne miał zęby, to też, rozmawiając z kobietami, pokazywał je w ustawicznym uśmiechu.
Wróciwszy do domu, w sobotę wieczorem, zrzędził, że nie zastał zapalonego światła i przygotowanej wieczerzy. Nie miał poco doprawdy wracać. Tydzień cały pracował, harował za domem jak wyrobnik, poto, by wracając, nie znaleźć wygody i wypoczynku: ciemność we wszystkich kątach i nic na stole!
— Zupełnie — mruczał, siadając z końca — jak w chacie Izydora Pane. Zapalilibyście matko przynajmniej lampę, bo po ciemku rozbiję sobie czoło. A nic na stole!
— Są jaja, jest słonina — cierpliwości, synku — mitygowała go matka, a po chwili:
— Słyszałeś? Konstanty Ledda skazany na lat trzydzieści?
— Dwadzieścia siedem — poprawił. — Gdzież obiecane jaja? Słonina zjełczała! Któż to jeść może? Wyrzuć to matko kurom — splunął i zgrzytnął zębami.
Ciotka Marcina nie zmieszała się bynajmniej i odpowiedziała spokojnie.
— Nie jedzą. Tak, na dwadzieścia siedem lat. Długi to kawał czasu! Wiesz! Śniło mi się, że został skazany do ciężkich robót.
— Matka odwiedzała te kobiety? Cóż, żebraczki szczycą się jeszcze swem małżeństwem — spytał z pewną ciekawością, lecz gdy matka powiedziała mu, że zachodziła tam istotnie, że Giovanna rozpacza i rwie sobie na głowie włosy, a ciotka Bachisia dała jej do zrozumienia, że żałuje, że się nie dała powiesić zanim zgodziła się na to małżeństwo, wpadł we wściekłość.
— Po co matka tam chodzi! — wrzasnął; — jakie mieć może interesy do tych żebraczek, łachmaniarek!
— Ach, synku! a nie wiesz-że, co nakazuje nam, chrześcijanom, miłosierdzie? — Ciotka Marcina Pozowała na miłosierną. — Był tam też dziś rano ksiądz Eliasz. Przychodził je pocieszyć. Giovanna chce nieść dziecko do Nuoro, by je pokazać ojcu zanim go biedaka wywiozą. Odradzałam. Waryacyą jest narażać maleństwo takie na upał, lecz ksiądz Eliasz mówił, że dobrze zrobi, jeśli dziecko z sobą weźmie. Niech je rodzic przeżegna, pobłogosławi. Mówiąc to, poczciwy! łzy miał w oczach.
— Co mu do dzieci, do cudzych, temu księdzu? — zawołał Brontea nienawidzący księży w ogólności, a księdza Eliasza w szczególności, za to, że namówił stryja jego do zapisania znacznej sumy na szpital. I stara matka żywiła zato do księdza niechęć w głębi serca, tylko umiała lepiej ją skrywać i za każdym razem, gdy syn jej wygadywał na księży, zwykła była czynić pobożnie znak krzyża świętego.
— Sam nie wiesz, błaźnie, co wygadujesz — rzekła. — Ksiądz Eliasz, to prawdziwy święty! Zresztą niechby się dowiedział, że na niego wygadujesz. Nie wiesz może, że posiada księgi święte, w których mieszczą się zaklęcia, mogące szkodzić polom naszym, trzodom, pszczołom.
— Piękny mi taki święty, co uroki rzuca — zaśmiał się Bronta i zaczął rozpytywać matkę o różne szczegóły dotyczące sąsiadek: jak Giovanna rozpacza, a co mówi ciotka Bachisia, wrona stara?
— Ha! Płacz Giovanny wzruszyłby kamienie, a matka jej ręce łamie, bo, pomijając już resztę, koszta procesu, opłacenie obrońcy zrujnowało je do reszty.
Smutnej opowieści młodzieniec słuchał z widocznem zadowoleniem, w uśmiechu szerokim pokazując białe swe zęby. Było w tem coś zwierzęcego.
— I jeszcze — ciągnęła dalej matka — przyjdzie tu niebawem Jakób Dejas, ażeby się z tobą ostatecznie umówić. Obciąłby wejść w służbę od jutra, lecz wolę, ażeby poczekał do poniedziałku. Jutro niedziela, po co ma darmo chleb zjadać.
— Na świętego Konstantego! umiesz, mamo, być oszczędną!
— Sam nie wiesz, co mówisz! Chciałbyś, bym była rozrzutną? Życie długie, mój mały, a żyć niczem trudno.
— Jakże żyć będą te tam dwie — spytał Bronta, siadając przed koszykiem, w którym matka podała mu chleb i jaja.
— Może poradzą sobie jakoś — odparła z ironicznym uśmiechem stara, a biorąc kądziel i wrzeciono, dodała:
— Interesują cię jednak te żebraczki.
Nastąpiło milczenie, słychać tylko było warczenie wrzeciona i chrupanie twardego chleba w białych, ostrych zębach chłopca, a tam, za drzwiami, na dworze ćwierkanie świerszczów i dalej, w polu, w zaroślach, w opuszczających się świeżych mrokach żałośny syk osiołka.
Bronta nalał sobie kubek winą, roztworzył usta lecz nie pił. Chciał widocznie coś odpowiedzieć matce, lecz się powstrzymał. Kilka kropel wina spadło na jego rudą brodę, starł je dłonią, spuścił oczy, raz jeszcze otworzył usta, lecz i tym razem zamilczeć wołał.
Rozległy się kroki na placyku; ciotka Marcina, nie wypuszczając z rąk wrzeciona, zbliżyła się do stołu i oznajmiając, że nadchodzi Jakób Dejas, spiesznie schowała do szafy kosz z chlebem i flaszę z winem.
Lecz Jakób wchodząc, zauważył pośpiech starej sknery i domyślił się, że sprzątnęła wino, by go niem nie poczęstować. Zbliżył się uśmiechnięty wesoło i przykładając palec do nosa, mówił:
— Ręczę, że o mnie była tu mowa.
— Wcale nie; mówiliśmy o biednym Konstantym Ledda!
— Że biedny, to prawda — odparł z nagłą powagą Jakób. — Tem biedniejszy, że niewinny. Czysty jak kryształ. Nikt lepiej odemnie wiedzieć o tem nie może.
Bronta wyciągnął przed się nogi, rozparł się i wyszczerzył zęby, jak to zwykł był czynić, gdy rozmawiał z kobietami.
— Różni różnie o tem mówią — rzekł, cedząc słowa. A matce mojej śniło się nawet, że został osądzony na śmierć.
— Co mówisz, Bronta! — poprawiła go stara — tylko do ciężkich robót.
— Na jedno wyjdzie — mówmy lepiej o własnych interesach.
— Mówmy o własnych — zgodził się Jakób, siadając okrakiem na ławie.
Rozmówili się i stanęła umowa, poczem obaj wyszli razem zakropić w karczmie umowę. Bronta nie był skąpym, lecz w domu, przez wzgląd na matkę, nie częstował nikogo. W karczmie zato hojnym bywał. Wieczora tego poił Jakóba od serca i sam pił tyle, że obaj się podochocili:
Wyszli razem na dwór. Ciemno już było, od pól pachniała łąka i łan zbożny. Zgadało się coś o Konstantym i Bronta przyznał się cynicznie że się cieszy raczej zapadłym nań wyrokiem.
— Pal cię — mruknął Jakób — nie masz, człowieku, serca.
— Tem lepiej! obejdę się bez serca.
— Ponieważ Giovanna odmówiła ci, cieszysz się śmiercią podobnego tobie człowieka, lub czemś od śmierci gorszeni.
— Konstanty żyje, a nie uważam go bynajmniej za podobnego sobie. Co do Giovanny Eranie ona mnie, lecz ja jej nie chciałem. Ho! ho! gdybym chciał. Lizałaby mi podeszwy butów.
— No! no! patrzno, byś nie ugrzązł nosem w błocie, mój ptaszku. Kłamiesz jak najęty.
— Ja? ja... kłamię... ja, najęty... sługa niby! Powtórz to raz jeszcze, a poczujesz pięść moją?
— Hm! — mówiłem ci już, że ugrzęźniesz nosem w błocie, pisklę ty moje nieopierzone! — odmruknął znów Jakób.
Ochrypłe ich glosy mąciły ciszę nocną, lecz po chwili ucichły też. W dali złote gwiazdy wieńczyły czoła i sfinksowe profile gór ciemnych. Rozlegało się monotonne smętne rżenie osiołka....
Nagle Bronta rozpłakał się dziwnym płaczem pijaków, szlochał bez łez.
— Co ci znów? — pytał go z cicha Jakób.
— Spiłeś się jak bela, zachłysnąłeś.
— Zachłysnąłem... ale złością na myśl samą, że możesz umrzeć, zanim cię powieszą.
Jakób obraził się, gdyż noga jego nie postała w areszcie, o nic nigdy oskarżanym lub posądzonym nie był. Słowa jednak towarzysza uraziły go niemiło.
— Zwaryowałeś — —mówił cicho- — c o ci się stało? com ci zawinił?
Wówczas chłopiec rozpłakał się na dobre, skomląc jak pies obity, przyznawał się, że był dotąd po uszy zakochany w Giovannie i modlił się do wszystkich dyabłów, by Konstanty zczezł, przepadł.
— Mogłem — ciągnął- — zaprzedać duszę dyabłu gdyż w niego nie wierzę. Chi! chi! chi! — roześmiał się głupkowato. — Teraz to ożenię się z Giovanną.
Jakób był zdumiony, okazał jednak zdziwienie większe jeszcze od tego, którego doznawał.
— Niech mnie piorun trzaśnie! — mówił — jeśli cośkolwiek z tego rozumiem. Jakimże sposobem możesz wziąć Giovannę.
— Bach! — wydął chłopiec usta. — Rozwiedzie się i tyle tego. Niby nie wiesz, że jest prawo dozwalające kobiecie, której mąż osadzony został na tyle a tyle lat więzienia, wyjść za drugiego.
Jakób coś słyszał o tem, lecz nie znał nikogo, i co prawda, w Orlei, nie było nikogo, komuby się coś podobnego przytrafiło. Nie chcąc się jednak wydać z niewiadomością, odrzekł szybko.
— A tak, zapewne! wiadomo! Ale... ale grzech to byłby śmiertelny i Giovanna nie zgodzi się nigdy.
— Otóż to właśnie niepokoi mnie i zasmuca. Gdybyś, Jakóbie, wybadał, namówił. Ot tak, spróbuj jutro.
— Zaraz! jutro! Głupiś Bronta. Bogaty prawda, nie i głupi jak jaszczureczka mała i głupszy jeszcze od jaszczureczki niewinnej. Pomyśl. Możesz ożenić się z dziewką młodą, bogatą, kwitnącą jak róża pod rosą, a chcesz się żenić z cudzą żoną! Pfe! wstyd! jest z czego boki zerwać! Chi! chi! chi!
— Obyś pękł ze śmiechu! zawołał z wściekłością, znów wpadając w gniew Bronta — ożenię się z tą, a nie z inną. Ożenię się na złość tobie i wam wszystkim. — Żadna tak mi się nie podoba.
— A żeń się sobie, niedopieczone pisklę — Zaśmiał się Jakób. Zawtórował mu młody Bronta i tak się obaj śmieli na głos przez spory kawał drogi, aż spostrzegli idącego naprzeciw siebie wysokiego mężczyznę z dużym kijem w ręku.
Zio Izydorze Pane! Jakże ci się udał połów! — zawołał Jakób — cóż, pokąsały ci łydki?
— A żebyś sam został poławiaczem pijawek! — odparł mu zagadniony, zbliżając się do nich. — Fe! jak czuć wino! musiała się tu chyba rozbić beczka.
— Czy chcesz powiedzieć, żeśmy się popili? — spytał wyzywająco Bronta. — Ty nie pijesz, bo nie masz za co, idź precz, bo cię zabiję, rozdepczę jak ropuchę.
Stary zaśmiał się łagodnie i uchylił.
— Głupiś — szepnął Jakób — weź go za swata, jest przyjacielem Giovanny.
Bronta przyskoczył do Izydora i pochwycił go za ramię.
— Chodź, stary! powiem ci coś. Chodźże, nie bój się, przecież nie jestem tak straszny, nie zjem cię, tylko coś powiem.
Izydor wyrwał mu się.
— No, stary! słyszysz, że cię wołam? Chodź z nami, chodź; co? Nie chcesz, ropucho, ty mały! Mówię ci...
Lecz Izydor oddalał się szybkiemi kroki.
— Po jakiemu do niego przemawiasz? — zauważył Jakób Bronta, a zmienił odrazu ton i wyrażenia.
— Ptaszku, ptaszeczku! Kwiatku wonny, nie uciekaj, chodź tu... widzisz to... powiedz, proszę ty... ty swej przyjaciółce! ty — słyszysz! Giovannie Era, że się z nią ożenię, gdy dostanie rozwód.
Teraz Izydor stanął jak wryty i zwrócił się ku zataczającym się na drodze pijakom:
— Jakóbie Dejas! — zawołał pełnym głosem.
— Czego chcesz ko-cha-ne-czku? — spytał Jakób z ironią.
— Każ mu milczeć! — odparł Izydor surowo.
Nie wiadomo czemu Jakób wstrząsł się na głos ten i słowa i ujmując pod ramię młodego Bronta, pociągał go za sobą, mrucząc:
— Idziemy, mówię ci, idziemy. Dokazujesz Jak głupi baran.
— Odejdźmy, gołąbku mój.
— Sam mi przecie mówiłeś!
— Ja? śniło ci się! Nie zwaryowałem jeszcze.
Oddalali się, podtrzymując wzajemnie i zataczając. Pod bramą zastali ciotkę Marcinę, przędła po ciemku. Spostrzegła odrazu, że syn pijany, lecz nie mówiła nic, gdyż wiedziała dobrze, w jaką furyę o lada słowo zwykł wpadać w podobnych razach, tylko gdy Bronta zażądał wina, odrzekła spokojnie, że wina niema.
— Wina niema w domu Dejasów, w najbogatszym domu w okolicy całej! — krzyczał Bronta i nagle złagodniał.
— Skąpa jesteś, matko, strasznie skąpa, ale... nic więcej nie powiem, tylko ożenię się z Giovanną.
— Ożenisz się, ożenisz niechybnie — potwierdzata uspakajająco matka. — Ale tymczasem połóż się i nie krzycz tak głośno, bo gdy Giovanna posłyszy, nie zechce wyjść za ciebie. — Zamilkł, lecz kazał Jakóbowi wytłómacżyć wszystko matce, a tam zestawiwszy dwa stołki, wyciągnął się na nich, napierając, by się Jakób obok niego położył. Stara matka nie zaprzeczała mu i w ten sposób Jakób Dejas wszedł w służbę do bogatych swych krewnych zamiast w poniedziałek, w sobotę wieczorem.




V.

W jakieś dwa tygodnie potem, w niedzielę rano, wszyscy nasi znajomi zebrani byli w kościele, słuchając mszy, którą odprawiał ksiądz Eliasz „jak anioł”, wedle zdania parafian.
Brakło tylko Giovanny, a nie przyszła raz, że obyczaj nakazywał, by popadłszy w nieszczęście, czas jakiś nie opuszczała domu, chyba dla nieodzownej potrzeby; powtóre, że popadła w apatyę, przeszkadzającą jej ruszać się, wychodzić, pracować, modlić się. Zbyt pobożną to nie była nigdy, lecz w czasie aresztowania męża ślubowała pójść pieszo, boso, z rozpuszczonemi włosami, do dalekiego w górach cudami słynącego kościoła. Jeśliby Konstanty uniewinniony został, ślubowała iść na kolanach co najmniej dwa kilometry przed bramą kościelną. Teraz zapomniała modlić się, mówić, jadać. Zobojętniała nawet dla dziecka i Bachisia zmuszoną była poić je mlekiem kozy i karmić chlebem. Niektórzy utrzymywali, że Giovanna zaczyna tracić zmysły i istotnie po całych godzinach milczenia, wtulona w kąt, z oczami szklistemi, utkwionemi w jeden punkt, nagle wybuchała płaczem, rwała sobie włosy, miotała klątwy, lub szeptała najtkliwsze słowa, jak gdyby mąż mógł ją słyszeć. Po ostatniem widzeniu się z mężem, któremu nosiła dziecko, opowiadała o tem ciągle, ze zwykłą monomanom drobiazgowością i nieskładnością.
— Stał i uśmiechał się. Blady był jak płótno, a uśmiechał się. Przed nim krata. Malchinedda uczepił się rączętami kraty. Dotykał się rąk dziecka i uśmiechał się. Serce ty moje złote! Serce! gdybyś przynajmniej nie uśmiechał się — tak się tylko uśmiechają umarli. A dozorcy dokoła, jak wrony i kruki dokoła padliny! Przedtem to jeszcze okazywali trochę serca, ale odkąd Konstanty skazany został, nogami go kopią, okrutnicy! Psy! psy wściekłe! Dziecko, spostrzegłszy ich, przelękło się i zapłakało, a on, ojciec, uśmiechał się! W głowie mi się miesza, lecz się wyraźnie uśmiechał. Maleństwo to niewinne płakało, rozumiejąc, że traci ojca, a on uśmiechał się! Serce ty moje złote, serce!
Zia Bachisia sapała głośno, nakoniec nie wytrzymała.
— Doprawdy! — zawołała — pleciesz koszałki-opałki, jak dwuletnie dziecko. Syn twój ma więcej od ciebie rozumu.
Zagroziła nawet, że obije córkę, lecz ani groźby, ani prośby, ani pociechy, nic zgoła nie pomagało.
Z Nuoro nadeszła tymczasem wiadomość, że sprawa Konstantego Ledda została oddaną do ponownego rozpatrzenia przed sądem w Gagliari. Nadszedł też list od niego samego, krótki i smutny. Pisał, że podróż odbył szczęśliwie, lecz że w Gagliari dusi się z gorąca, a robactwo obsiadło go, nie dając spokoju zarówno w dzień, jak w nocy. Przesyłał uściśnienia żonie, dziecku. Błagał Giovannę, aby chowała syna w bojaźni bożej. Pozdrawiał też przyjaciela swego, Izydora.
Po mszy świętej zia Bachisia, chcąc oddać Izydorowi przysłane mu w liście zięcia pozdrowienia, czekała, aż skończy śpiewać święte pieśni.
Ksiądz Eliasz, klęcząc na stopniach ołtarza, z twarzą bladą, modlił się jeszcze gorąco, Izydor ciągle jeszcze śpiewał pobożne pieśni, jedna po drugiej, lecz ludzie już się rozchodzili z kościoła.
Obok ciotki Bachisi przeszła ciotka Marcina, krokiem ciężkim i pewnym starej, lecz pełnej fantazyi klaczy. Przeszedł Bronta, odziany w nowy surdut, z włosami błyszczącemi od tłuszczu. Chociaż wygadywał na księży, uczęszczał co niedziela na mszę. Przeszedł i Jakób w spodniach z szarego i grubego płótna, lecz nowych, trącących lnem niemytym.
Izydor jak śpiewał, tak śpiewał.
Kościół opustoszał, a on śpiewał jeszcze. Jego głos donośny obijał się o bielone, pyłem pokryte ściany kościoła, o sufit belkowany, ubogie ołtarze przykryte czerwonemi kilimkami, przystrojone w papierowe kwiaty, na które smętnie spoglądali święci rznięci w drzewie i jaskrawo pomalowani.
Gdy zio Izydor skończył śpiewać w kościele, nie pozostał nikt, oprócz modlącego się na stopniach ołtarza kapłana, chłopca gaszącego świece, starej Bachisii i ślepego żebraka.
Izydor odśpiewał ostatnią zwrotkę pobożnej pieśni, postawił przy ołtarzu dzwonek, którym zwykł był sygnalizować Zdrowaśki Różańca i wyszedł. Ciotka Bachisia wyczekiwała go w babińcu. Opowiedziała mu o liście Konstantego, pozdrowiła i prosiła o wyświadczenie sobie wielkiej łaski, a mianowicie, może by Izydor uprosił proboszcza, by do nich wstąpił, upomniał i pocieszył Giovannę, dał jej zbawienną naukę rezygnacyi.
Izydor obiecał, Bachisia odeszła, lecz w ulicy dogonił ją Jakób Dejas, który wyszedłszy z kościoła, stał na placyku, przypatrując się wychodzącym i spoglądając na pola i łąki zalane słońcem.
— Jak się macie? — spytał.
— Nieosobliwie, chociaż nie jestem chora, ale żyć trudno z tem, co na nas spadło. A ty, Jakóbie, jakże ci się powodzi u nowych gospodarzy?
— Jakem przewidział, wpadłem z deszczu pod rynnę. Stara skąpsza od samego Belzebuba. Chciałaby, ażebym się jej wysługiwał za nędzną strawę. Ledwie na mszę wypuści.
— A gospodarz?
— A! panicz niby. Bydlę i tyle tego.
— Co mówisz, Jakóbie?
— Samą prawdę, gołąbko moja, prawdę najprawdziwszą. Olado wścieka się jak pies ze złości, upija się jak nieboskie stworzenie, łże na każdym kroku. Czy wam Izydor Pane nic nie mówił?
Zamilkł, a ciotka Bachisia wlepiła weń bacznie zielonkawe swe źrenice, domyślając się, że nie bez racyi zapewne, wymyśla tak na młodego Bronta.
Ecco! — ciągnął po chwili. — Czyżby Izydor Pane nie mówił wam, że go spotkał pijaniusieńkiego? Oto na tej samej drodze darł się, wniebogłosy: „Powiedz Giovannie, że się z nią ożenię, gdy rozwód dostanie.” Bydlę! czym nie mówił, że bydlę. Flaszami pije wódkę, wypiłby beczkę całą.
Z tego wszystkiego stara Bachisia pochwyciła tylko, że się ożeni z Giovanną, gdy ta rozwód dostanie. Cóś zamigotało w jej oczach, lecz odezwała się z dumą:
— A tybyś tego nie chciał, Jakóbie.
— Ja? a mnie co do tego, gołąbeczko moja? Mnie nic do tego, ale wam, ciotko, wstyd nawet słuchać o tem i to zaledwie w parę tygodni po... Fe, wstyd, kuno stara!
— Kuną nie jestem — odparła urażona baba.
Jakób śmiał się, lecz kobieta domyślała się, że wścieka się w duszy.
— Poczekalibyście przynajmniej, aż ostateczny wyrok zapadnie — mówił Jakób — wówczas dość będzie czasu zjeść tego biednego Konstantego, tak jak się zjada jagnię niepokalane. Zjecie go, lecz mówię wam, córkę wydacie za beczkę bezdenną spirytusu, a sama, ciotko Bachisio, mrzeć będzie głodem, dopóki Martina Dejas żyje...
— Bodaj cię, barania głowo — poczęła kląć stara Era, lecz Jakób nie czekał, odchodził szybko i baba zmuszoną była połknąć resztę pięknych komplementów.
W rzeczy samej nie myślała jeszcze o rozwodzie. Broń Boże! Miałażby o tem myśleć, gdy Konstanty nie był, bądź co bądź, ostatecznie osądzonym, piekł się w rozpalonej, więziennej ciupie, pożerany przez robactwo? Miałaźby teraz myśleć już o rozwodzie córki? Najpewniej nie, gniewało ją tylko to, co kruk ten oskubany wygaduje na swego chlebodawcę i pewną była, że jemu samemu, staremu lisowi, Giovanna wpadła w oko.
Myśląc tak, wróciła do domu i zrazu chciała wszystko córce opowiedzieć, lecz ujrzawszy, że młoda kobieta po dwóch tygodniach myje się i czesze spokojnie długie swe, splątane włosy, z których wypada wiele, wołała milczeć.




VI.

Czas płynął, minęło lato, jesień minęła, nadeszła zima. W Gagliari osądzono Konstantego powtórnie. Nie było rady i pewnego wieczora skuto go z nieznanym mu człowiekiem i z wielu innymi, odzianymi w bluzy z szarego płótna, ponurymi pod ciosem tajemniczej, a nieprzemożonej potęgi, wyprawiono w kajdanach w drogę. Dokąd? Nikt nie wiedział i nikt nie pytał. Wszyscy milczeli, chociażby i powiedzieć nie umieli, dlaczego milczą. Przyprowadzono ich na brzeg morza. Wsadzono do długiej, czarnej galery, wszystkich razem, jak bydło, zamknięto w zagrodzie. Na zewnątrz kryształowe, ciemno-zielone wody odbijały latarnie rubinowe i szmaragdowe, których rzędy ciągnęły się po fali, niby sznury pereł krwistych i zielonych. A wyżej, nad pełną czarą morza, zaokrąglał się strop nieba, ciemno-szafirowy, niezliczonemi złotemi i srebrnemi zasiany gwiazdy. Zrazu Konstanty nie doznawał wrażenia zbyt smutnego. Dążył do czegoś nieznanego, co przedstawiało jego los okrutny, zresztą w samej głębi serca żywił nadzieję prędkiego ułaskawienia i dlatego nie popadał w rozpacz. Ruch na pokładzie okrętu, bujanie jego na fali, sam szczęk kajdan, budziły w nim zaciekawienie pewne. Po raz pierwszy był na morzu, a od dzieciństwa patrząc z gór ojczystych, na rysującą się na horyzoncie szarą linię Śródziemnego morza, marzył o podróżach dalekich, krajach nieznanych, zwłaszcza o wiecznem mieście, perle lądów stałych. Umiał czytać i pisać. Posiadał książkę z rysunkiem kopuły świętego Piotra; w części, traktującej historyę świętą, było odbicie starożytnej Jerozolimy.
Ach, Jeruzalem! W wyobrażeniu jego najpiękniejszy z grodów świata całego, ileż razy rwał się tam duchem i myślą, zapatrzony ze szczytów Monte Bellce w dalekie, morzem ^obrzeżone horyzonty. Teraz przebywał morze, lecz w jak odmiennych od dawnych marzeń warunkach! Wyobrażenie jednak Jeruzalem było tak potężne i olśniewające, że radby tam płynął bodaj w kajdanach.
A okręt wahał się rzucany falą i płynął niesiony wodą, wiatrem popychany, płynął ku swemu przeznaczeniu. Skazańcy gwarzyli pomiędzy sobą, niektórzy żartowali i śmieli się wesoło.
Konstanty usnął i śniło mu się, jak mu się teraz śniło ustawicznie, że jest w domu, u siebie. Uwolniono go i wrócił, nie uprzedzając żony, gotując jej niespodziankę, a ona, ujrzawszy go, mówiła: „sen to, sen marny”. W domu pusto było. Dochodzenie sądowe pochłonęło wszystko, nawet łóżko znikło. Mniejsza z tem, co tam! Dobra świata całego cóż warte, wobec największego dobra: swobody i życia z Giovanną, z małym Malthineddu. Konstanty czuł się tylko zmęczonym, zmęczonym nad wyraz wszelki, głowę wsparł na kołysce dziecka, a ta bujała się coraz silniej, prędzej, gwałtowniej... Giovanna śmiała się i śmiejąc wołała: „Ostrożnie, Konstanty, kochanie moje! wylecisz, upadniesz!” Co tam! Kołyska bujała się coraz prędzej, coraz gwałtowniej i Konstanty śmiał się zrazu, lecz naraz uczuł zawrót głowy, mdłości pod sercem i czuł jak pada... Zbudził się. Był istotnie chory. Morze było wzburzone, okręt wspinał się na wysokie fale i spadał w bezdenne przepaście, a woda zalewała pomosty i spód okrętu.
Wszyscy więźniowie chorowali. Niektórzy usiłowali żartować, inni klęli i wyrzekali; jeden, towarzysz skuty z Konstantym, człeczek drobny, żółty, blady, płakał jak dziecko.
— Och! — skarżył się ze spuszczoną głową, oddychając z trudnością, wystraszony — śniło mi się właśnie, że jestem w domu, a tu... a tu... Och! święty Franciszku, dobry mój Franciszku święty, zmiłuj się nademną, ratuj mnie.
Konstanty, pomimo własnych, moralnych i fizycznych cierpień, ulitował się nad biedakiem.
— Cierpliwości — mówił — cierpliwości, bracie! I mnie się śniło, że w domu byłem...
— Dech z człeka wypędza — mówił inny — Jakie to dyabły niosą przeklęty ten okręt, że tańczy jak baletnik.
Niektórzy mieli siłę śmiać się z facecyi.
A burza szalała. Chwilami zdawało się Konstantemu, że się wszystko kończy, a do instynktownego lęku śmierci mieszało się bezdenne znużenie życiem i bólem.
— Gdybyś sam zdychał, jak ja tu zdycham, psie wściekły, coś mnie zgubił — mruczał — a z ust płynęły ci wody tak gorzkie jak te, co mnie bryzgają w wargi i zalewają duszę całą.
Nadedniem burza ucichła, lecz Konstanty czuł się wyczerpanym. Łamało go po wszystkich kościach, trząsł się z zimna, gorączki i strachu.
Gdybyż się okręt na chwilę, na krótką zatrzymał! Jedna chwila wypoczynku zdawała się Konstantemu niebem. Powstałby, wyprostował się ale to ciągłe wahanie się z boku na bok, te fale wściekłe napełniały go wstrętem i strachem, a okręt płynął i płynął. Mijały godziny — dzień minął! Noc nastała, a teraz ustawiczny lament towarzysza drażnił Konstantego. Takby chciał zasnąć! Zdrzemnął się wreszcie znużony, i znów mu się śnił dom własny, tak jak nocy poprzedniej, tylko tym razem Giovanna leżała w kolebce synka, a tak się poruszała spokojnie... Gdy się Konstanty zbudził, okręt ruszał się zaledwie, a w ciszy przedświtu posłyszał jak ktoś mówił:
— Oto Procida.
Drżał z zimna i pytał siebie, czy go tu wylądują? Słyszał że tu były galery. Towarzysz jego też się przebudził, otrząsł, ziewnął.
— Możeśmy przybyli! — rzekł Konstanty i spytał towarzysza:
— Jakże się dziś czujesz?
— Nieco lepiej. Czyśmy przybyli?
— Nie wiem. Zbliżamy się do Procidy. Czy to są galery?
— Nie tu, w Nisida. Aleśmy przecie nie galernicy — dodał z pewną dumą i znów zaczął ziewać.
— Och! śniło mi się... — zaczął, lecz zaciął się. Konstanty też milczał.
Skazańców wylądowano w Neapolu, wsadzono do wielkiego wozu pomalowanego na czarno i żółto, co się zdawał trumną na kołach.
Konstanty dostrzegł tylko, w przelocie, przestrzeń wodną, spokojną, zieloną, napełnioną mnóstwem masztów, okrętów, parostatków, ludzi bladych, krzyczących rzeczy niezrozumiałe. Dokoła bark pływały odpadki jarzyn, skórek pomarańczowych, podartych papierów, śmieci. Na tle dziwnie, nieprawdopodobnie niemal szafirowego nieba, rysowały się piętrzące jedne nad drugiemi gmachy.
W Neapolu rozdzielono skazańców. Konstanty utracił bladego swego, szczupłego towarzysza kajdan. Przeznaczono go do więzienia X.
Przybywszy na miejsce swego przeznaczenia, Konstanty został zamknięty w odosobnionej celi, w której miał odsiedzieć pierwsze miesiące kary. Celka miała zaledwie dwa metry długości, a jeden szerokości. Mieściła zaledwie wąziuchne składane łóżko, które na dzień opierano o ścianę. Z wysoko umieszczonego, zakratowanego okienka widać było kawałek szafirowego nieba.
Konstanty miał tu spędzić najsmutniejsze dni swej kary. Trawił dnie i tygodnie, siedząc nieruchomy, z podkurczonemi nogami, z dłońmi wtłoczonemi pomiędzy podniesione kolana. Nie rozpaczał jednak, nie buntował się. Przekonany był, że słusznie odpokutować musi „grzech,” jak mawiał, pożycia z kobietą, nieuświęconego kościelnym ślubem. Zawsze to w głębi serca czuł, że taki stan rzeczy grzeszny jest i że odpokutować za niego musi... gdy odpokutuje, wówczas i niewinność jego ujawniona pewnie zostanie, odzyska wolność.
Tymczasem nie rozpaczał, tylko cierpiał; liczył dnie, godziny, minuty, czekając upragnionej zmiany, której doczekać się nie mógł. Popadł w apatyę z tęsknoty! Z dnia na dzień, w chwili każdej żył myślą o żonie, dziecku; przypominał sobie, aż do najdrobniejszych szczegółów, minioną przeszłość, dni szczęścia, domowe swe życie, cierpiąc nietylko własnem cierpieniom, lecz i tem, jakiego ofiarą być musiała Giovanna. Czuł w sercu gwałtowne przypływy tkliwości dla niej, dla dziecka. Wówczas zrywał się, otrząsał na chwilę z apatyi, rzucał, krążąc po ciasnej, parę zaledwie kroków mieszczącej celi, jak zwierz w klatce, bił głową o mur, wstrząsał grubą kratą w małem okienku. Były to chwile największej rozpaczy.
Pomału nadzieja wracała mu do serca, snuł sny dziwaczne o pełnych przygód wyzwoleniach, a gdy dozorca otwierał drzwi więzienne, serce biło Konstantemu tak gwałtownie, jak gdyby miano powołać go do wolności.
Czasami skracał sobie czas, grając sam z sobą w „mora,” przegrywając lub wygrywając i śmiejąc się przytem jak dziecko. Innym razem wpatrywał się godzinami całemi w dłoń własną, rysując na niej, niby na przestronnej płaszczyźnie, granice (tancas[11]) zagród, zarośla, rzeki i strumienie. Zapełniał trzodami i pasterzami. Wszystko to ruszało się, oddychało, żyło...
To znów się modlił gorąco... liczył coś na palcach bez końca, lub pełnym głosem śpiewał pieśni. Czasem znów układał nowe, improwizował.
I tak ułożył modlitwę do patrona swego, świętego Konstantego. Składała się z czterech strof, w których miłosierdziu świętego polecał zwłaszcza skazanych a niewinnych, za każdą strofą powtarzając zwrotkę:

„Święty Konstanty módl się, módl za nami
„Za niewinnemi módl się skazańcami”.
Ułożenie pieśni tej zajęło mu dni wiele, a skończywszy układ pieśni, czuł się niewymownie szczęśliwym. Uczuł też nagle, nieprzemożoną potrzebę podzielenia się tem z kimkolwiek. Ale z kim, ale jak? Stróż więzienny, mały neapolitańczyk, łysy, wygolony, z małym spłaszczonym nosem, podobnym do nosa trupiej głowy, przemawiał doń czasami, lecz mógłże zrozumieć i ocenić pieśń świętą? W godzinach przechadzki wzbronione było więźniom trzymanym w odosobnieniu zbliżać się do innych więźniów i rozmawiać z nimi. Konstanty postanowił prosić o spowiedź i zwierzyć się spowiednikowi. Spowiednik, kapelan więzienny, młody był i inteligentny; urodzony w północnych Włoszech, wysokiego był wzrostu, szczupły, zwinny, z czarnemi żywemi oczami. Wysłuchał cierpliwie i uważnie więźnia, kazał przetłomaczyć sobie ułożoną w miejscowem narzeczu pieśń i spytał wreszcie, czy w tem zwierzeniu penitenta nie tkwi czasem próżność. Konstanty zaczerwienił się, mówiąc z wahaniem, że chyba nie. Spowiednik uśmiechnął się dobrotliwie, pocieszył go, pochwalił wiersze, pobłogosławił. Konstanty odszedł od konfesyonału uspokojony i pocieszony.

Po kilku dniach znów wezwał spowiednika.
— Cóż, nowe ułożyłeś pieśni? — spytał tenże dobrotliwie.
— Nie — odrzekł zakłopotany penitent — spuszczając oczy. — Mam prosić o łaskę.
— Jaką łaskę? Słucham.
Konstantemu tchu w piersiach zabrakło — po chwili rzekł szybko:
— Obciąłbym prosić o przesłanie mojej pieśni tam...
— Ach! — odrzekł kapelan. — Tego się podjąć nie mogę... Zresztą, jakżebyś pieśń mógł spisać?
— O! Umiem pisać! — zawołał więzień, podnosząc zmieszane oczy.
— Zapewne, bracie... lecz pisać ci wzbroniono.
— Poradzę z tem sobie jako tako...
Bene. Bene. Lecz ja się w to mieszać nie mogę.
Konstanty zdawał się bardzo zasmuconym, o mało nie płakał; wyspowiadał się potem, pytając przy spowiedzi, czy nie lepiej, by pieśń poświęcić śś. apostołom Piotrowi i Pawłowi, którzy też byli więźniami, przeprosił wreszcie pokornie spowiednika, że go zaprząta temi sprawami.
Kapelan udzielił mu rozgrzeszenia, modląc się nad nim długo i głośno, gdy Konstanty modlił się w cichości ducha. Kładąc potem dłoń na pochylonej głowie skazańca, młody kapłan rzekł cicho, pomału:
— Słuchaj! postaraj się spisać pieśń tę i miej nadzieję w miłosierdziu Bożem.
Konstantemu radość o mało nie rozsadziła piersi. Od tej chwili o jednem tylko myślał — pochłaniało to go zupełnie — jak spisać pieśń ową.
— Uczyłem się tego i owego — mówił do więziennego stróża — umiem poszyć parę butów... Mógłbym ci poszyć... dogodzić ci...
— Domyślam się — odparł dozorca — że musisz czegoś odemnie potrzebować. Nie wolno ci pracować.
— Zlituj się, wuju Serafinie! Wspomnij na duszę nieśmiertelną!..
— Myślę to myślę, lecz mówiłem ci już raz, że wujem ci nie jestem. Wuja swego zabiłeś.
— Mniejsza z tem!.. U nas bo nazywamy wujem każdego, kto ma pewne w świecie znaczenie.
Don Serafino chciał w głębi duszy przyuczyć więźnia do tytułowania go jak przystało, lecz Konstanty przywyknąć do tego nie mógł, w Sardynii bowiem tytuł don dawany bywa samym szlachcicom. Dnia tego Konstanty nic nie pozyskał.
Nazajutrz rozpoczął nanowo. Opowiadał dozorcy, że sam pochodzi z rodziny szlacheckiej, otrzymał wychowanie i właśnie stryj, o którego zabicie oskarżonym został, roztrwonił mienie małoletniego, zmuszał go do ręcznej pracy, kazał mu być szewcem, zamykał w ciemnej izbie i raz mu nawet obdarł w złości nogę.
Chciał to dozorcy pokazać, lecz don Serafino potrząsał tylko głową, mrucząc pod nosem i klnąc okrutnika.
Wreszcie udało się Konstantemu wyłudzić od cerbera ćwiartkę papieru. Ukłówszy się w rękę, krwią własną spisał pieśń do świętego Konstantego, szczególnej jego opiece poruczając nieszczęsnych więźniów.
Tak minęła zima i pierwsze dni wiosny, celę więzienną męża Giovanny zwiedziła komisya rządowa, której przewodniczył człek o oczach wyłupiastych, szarych i nieruchomych z brodą krótką, ściętą, ginącą pomiędzy strzępiastemi, jasnemi bakenbardami.
— Ty tam! — zawołał na więźnia — jakie masz rzemiosło? Cobyś potrafił robić?
Z po za pleców jegomościa wyglądała trupia głowa dozorcy. Konstanty przypomniał sobie wszystkie swoje z don Serafinem rozmowy i odrzekł szybko:
— Szyć buty.
— Ty tam! — ciągnął dalej jegomość ze szklistym wzrokiem — zabiłeś stryja, co?
Takie było twierdzenie w jego głosie, że Konstanty nie śmiał nic odpowiedzieć, skłaniając głowę, jak gdyby twierdził:
— Zabiłem stryja, gdy się to podoba waszej wielmożności.
Inspektor wyszedł i wkrótce potem dozorca zakomunikował Konstantemu, że niezadługo zmniejszają mu karę osamotnienia, wypuszczą go z odosobnionej celi. Konstantemu zdawało się, że dobrem postępowaniem zasłużył sobie na tę ulgę ale don Serafino dał mu do zrozumienia, że zawdzięcza to jedynie jego protekcyi i wpływom u osób wysoko postawionych, którym opowiedział, że więzień jest pochodzenia szlacheckiego, ma bliznę na nodze i umie szyć buty.
W kilka też dni potem Konstanty przeniesiony został do wspólnej z kilku innymi więźniami celi, i dano mu szewcki warsztat. Wkrótce też pozwolono mu pisywać do żony co 3 miesiące. Na razie nie posiadał się z radości. Zresztą zbliżała się wiosna i więźniowie przestali cierpieć zimno. W celi, w której Konstanty pracował wespół z innymi towarzyszami niedoli, śmiano się i żartowano. Było tam tylko dwóch braci z Abbrazei, którzy otrzymawszy łaskawe zezwolenie na wspólną pracę, ustawicznie mówili z sobą o swych sprawach. Skazani byli na dziesięć lat więzienia. Pokłócili się jednak z sobą, pobili nawet i jeden z nich przeniesiony został do innej celi. Odtąd, spotykając się tylko na przechadzce, wymyślali sobie wzajemnie, klnąc na wszystkie tony.
W czasie to przechadzek, na ciasnym, więziennym dziedzińcu Konstanty zawiązał znajomość z rodakiem Sardyńczykiem, zwanym w więzieniu „Królem pikowym”, zapewne z powodu trójkątnej twarzy nad nizkim tułowiem, podtrzymywanym parą cienkich nóżek. Tłusty na twarzy, blady, jak nalany, wygolony, zdawał się łysym. Był niegdyś podoficerem karabinierów, sądzony za przeniewierstwo. Utrzymywał, że jest blizkim krewnym pewnego kardynała, sprzyjającego sekretnie królowi i królowej, to też spodziewał się zostać ułaskawionym z dnia na dzień — przyczem obiecywał protekcye swe więźniom, zaskarbiającym sobie jego łaski cygarami, pieniędzmi, poczęstunkiem. Używany był w kancelaryi, co mu pozwalało ułatwiać towarzyszom niedoli wzbronione z zewnętrznym światem stosunki, korespondencye i tym podobnie. On też wprowadzał więzienną kontrabandę: tytuń, gorące napoje, marki pocztowe, przesyłki od rodzin, z czego lwią część zatrzymywał dla siebie.
Poznawszy się z Konstantym, ofiarował mu odrazu swe usługi, wyjednanie ułaskawienia królewskiego i przeprowadzenie korespondencyi z rodziną.
— Czemże się panu wywdzięczę — mówił biedak — ubogi jestem.
— Co tam! jesteśmy współziomkami — odparł tamten wielkodusznie i natychmiast zaczął mu opowiadać długo i szeroko swe podoficerskie, bohaterskie czyny: co najmniej dziesięciu bandytów zabił własnoręcznie, posiadał cały tuzin medalów i orderów, a raz, gdy był w Rzymie, sam król wezwał go do swej loży w teatrze. Słowem nie mówił tylko o tem, za co odsiadywał karę w więzieniu. Podawał się za ofiarę tajemniczych wrogów i niecnych intryg. Naiwny Konstanty wierzył mu zrazu na słowo i czuł doń sympatyę pomimo jego nie obiecującej fizyonomii; lecz gdy z dnia na dzień zachodziły coraz to większe i fantastyczniejsze zmiany w fantastycznych opowieściach, wraz z innymi więźniami, nie żywiącymi szczególnego szacunku dla „Pikowego Króla“, lecz schlebiającymi mu przez interes, przestał mu wierzyć.
Zresztą przekonał się prędko, że cały personel więzienny, nie wyłączając dozorców, fałszywy był i zdradliwy. Więźniowie skrywali z potrzeby wiele rzeczy, rozpowiadając o swej przeszłości różne dziwy i przechwalając się widokami na przyszłość. Każdy chciał czemś zaimponować towarzyszom niedoli, a los co ich wbrew ich woli zbliżał w więziennej celi, nie zbudzał w ich sercach wzajemnego przywiązania lub szacunku.
Konstanty ze zdziwieniem spostrzegł, że mniej przestępni pomiędzy więźniami byli właśnie największymi łgarzami i przechwalcami. Najgorsi, przez wszystkich znienawidzeni, oddawali się nikczemnemu szpiegostwu, gdy tamci wspomagali się wzajemnie poniekąd, często się nawzajem jednak zdradzając i nie sprzyjając sobie nigdy w głębi duszy.
Król Pikowy mawiał Konstantemu:
— Głębokie zepsucie moralne toczy wszystkich więźniów. Większość ich spełniła istotnie wielkie jakieś zbrodnie. Samo powietrze więzienne zatrute. Człek oderwany od społeczeństwa, pozbawiony wolności, ugina się pod ciężarem więziennym, traci sens moralny, zostaje z konieczności łgarzem, nikczemnikiem, okrutnikiem, tracąc sam zmysł złego i dobrego.
Mówił tak i opowiadał straszne rzeczy.
— Wedle mego zdania — ciągnął — niema tu uczciwych ludzi, oprócz nas dwóch. Szyja gęsia, i Delegat są zbrodniarzami. Strzeż się ich, Konstanty, ziomku mój drogi! Jest to nora rozbójników, gorsza od tej, którą nieraz rozpędzać musiałem.
Konstanty dziwił się, myśląc w duszy, że podobieństwo z Królem Pikowym niezbyt mu pochlebiało. Ten, którego zwano Gęsią szyją, był studentem z Sycylii, suchotnikinm, o włosach jasnych, długich ongi i drobnem ciele. Ustawicznie czytał, pozór miał nieśmiały, rzadko kiedy przemawiał, wpadając od czasu do czasu w paroksyzmy gwałtownego gniewu, za co poddawano go karze więziennej, ubierano w kaftan waryatów. Mówiono, że w napadzie furyi zabił był profesora. Co do Delegata, był też południowcem, oskarżonym o przekupstwo, nosił się z pańska, pierś miał wydętą, nos grecki, wargę dolną obwisłą i rozpękłą pośrodku. Wzięcie się miał wyniosłe, chociaż umiał być uprzejmym, a nawet nadskakującym. Posiadał, jak utrzymywał, znaczne stosunki i protekcye, lecz był jednocześnie celem prześladowania osób wysoko położonych, zwłaszcza pewnego ministra... Od pewnego czasu, naczytawszy się pożyczanych mu przez studenta książek, rozpoczął pisać naukowe dzieło, gdyż, pracując w kancelaryi więziennej, miął potemu dogodną zręczność.
Król Pik wysokie miał o nim wyobrażenie.
— Człowiek ten — mówił — będzie zbawieniem naszem. Pisujemy codziennie, posługując się umówionym słownikiem, lecz musimy mieć się na baczności, by całe dzieło nie runęło. Znakomite! czysto naukowe! Mógłbym zacytować tytuły rozdziałów, z których każdy jest skończoną rozprawą: Czem jest powietrze, jak powstały oceany, istota nasza, początki życia organicznego na ziemi. Wykaz rozumowanej konieczności istnienia ludu zasadniczego pod sferą centralną oceanu Spokojnego. Na tym to stopniu geograficznej szerokości powstał rodzaj ludzki w pierwotności swej. Emigracya z Afryki do Azyi, zniknięcie rzeczonych lądów w olbrzymim jakimś kataklizmie. Był nim zapewne potop. Zjawienie się nowych kontynentów. Poczem już następuje: O zniknięciu atmosfery, oceanów, księżyca, ziemi. Koniec świata.
— I więzienia — dorzucił, uśmiechając się Konstanty, który niewiele pojmując z tego, co słyszał, przypuszczał, że Król Pik żartuje.
Lecz tamten, ciesząc się, że złowił słuchacza, ciągnął:
— Poczekaj, nie koniec. Oto tytuły następnych rozdziałów: Rozwój doktryny ewolucyi w naszych czasach. Powstanie człowieka z małp antropomorficznych. Przyczyny zboczeń ciał niebieskich, zwłaszcza Saturna. Plamy na słońcu, i tak dalej i tak dalej.
— A, do stu dyabłów — myślał w duchu Konstanty, lecz spoglądając dokoła siebie po pustym dziedzińcu, kędy szemrała skąpa fontanna, spytał:
— Gdzież nasza sroczka?
Mówił o oswojonej przez więźniów sroce, wykarmionej — więziennym chlebem, tucznej, ospałej, która, gdy była głodna, umiała wołać po imieniu niektórych więźniów.
— A zdechła może! — odparł Król Pikowy — dziwny jesteś doprawdy i dziecinny. Cóż cię może obchodzić ptak jakiś, gdy ci opowiadam o wielkiem dziele Delegata, które sprowadzi przewrót w nauce. Pośrednio wprawdzie, lecz nie mały w tem udział i mnie się należy, ja to bowiem pośredniczyłem w zawiązaniu bliższych stosunków pomiędzy Delegatem a Gęsią szyją; mnie się udało puścić w świat pierwsze stronice dzieła, i ja to pisałem do pierwszego ministra, do kanclerza. Widzisz! Co? Minister przeczytawszy sprawozdanie, wyrzekł, że jest to „ostatniem słowem rodzimego geniuszu”. Widzisz. Czegóż się po tem nie może spodziewać Delegat! Już się jego potężni przyjaciele stowarzyszyli w Rzymie w celu uzyskania mu ułaskawienia i nadeszłoby już pewnie, gdyby nie potężni też wrogowie. Dzieło jego otworzy mu jednak niebawem drzwi więzienia.
Rozmowy podobne nudziły Konstantego, słuchał jednak cierpliwie bajań Króla Pikowego, zaskarbiając sobie jego względy w dostaniu odpowiedzi na list, za jego pośrednictwem wysłany do żony.
Odpowiedź oczekiwana nadeszła w maju i napełniła go radością. Giovanna pisała, że dziecko chorowało nieco, gdyż przebyte zmartwienia źle wpłynęły na jej pokarm, lecz ma się już dobrze. Pisała, że Izydor Pane otrzymał pieśń do S-go Konstantego, spisaną krwią serdeczną więźnia, wyuczył się jej na pamięć i śpiewa teraz w kościele, a lud mu chórem odpowiada? Nikt nie wie, kto pieśń tę ułożył, a Izydor rozpowiada wszystkim, że dostał ją od sędziwego starca w biel odzianego, którego spotkał idąc brzegiem rzeki; lud też wnosi, że musiał to być święty Konstanty, lub też sam Pan nasz, Jezus Chrystus, we własnej osobie.
I pisała dalej, jako to Jakób Dejas wszedł w służbę do bogatych krewnych; i jako obrońca prawny w Nuoro pochłonął wszystkie oszczędności, pozostawiając kobiety z niczem. Bogaci sąsiedzi dostarczają jednak pracy, tak jak i przedtem Giovannie i jej matce. Piotr Punia zmarł na karbunkuł, Annika, zwana Srebrne ramiona, wyszła zamąż, a w okolicy przytrzymano pewnego starca przy okradaniu uli.
List Giovanny przepełniony był miejscowemi szczegółami i napełnił radością i zadowoleniem serce więźnia. Zdawało mu się, że oddycha powietrzem gór rodzinnych, widzi znane sobie skały, zarośla, ludzi, rzeczy, do których przylgnął sercem całem.
Nie podobało mu się tylko, że żona chodzi na robotę do bogatych sąsiadów. Wiedział o miłości dla niej młodego Dejas’a, o odmowie Giovanny, i czuł niejasną, lecz dojmującą trwogę. Żona przysłała mu w liście trzy liry; odtrącił je ze wstrętem przypuszczając, że zarobione zostały u Dejas’ów. Poczem umyślił ofiarować dwa Królowi Pikowemu, w przeświadczeniu, że odmówi; lecz ten przyjął je, upewniając, że odda osobie, zajmującej się przenoszeniem do więzienia tajnej, gdyż wzbronionej korespondencyi. Przy innych okolicznościach rozgniewałoby to może Konstantego, lecz w obecnych, czując nieprzepartą potrzebę chociażby pisywania do żony i otrzymywania ztamtąd wieści, życie by oddał temu, co mu to ułatwiał.
Czytywał i odczytywał list Giovanny, dopóki nie wyuczył się go na pamięć. W dzień nosił go w obuwiu, w nocy przyciskał do piersi, a pracując w milczeniu, myślą błądził daleko, po górach rodzinnych swoich i ukochanych. Chwilami tracił poczucie tego, co go otaczało. Widział jak na jawie starego pasterza, wybierającego miód z ulów, z pociętą przez pszczoły twarzą i rękoma. Miejscowość tę znał, samotną była: pola zielone upstrzone różowem kwieciem, koniczyną słodką, pachnącemi groszkami, het, precz, jak okiem objąć. W ciszy, przepełnionej wonią łąki i traw aromatycznych, brzęczały rojne pszczoły... Zdawało się Konstantemu, że idzie krok w krok za pastuchem starym, słyszał odgłos własnych kroków na twardej, kamienistej ścieżce, wzdłuż której wznosiły się ule. Widział, jak stary obwiązuje je sznurem, zarzuca sobie na plecy, unosi... gdzie, jak? tego nie wiedział, gubił się w domysłach, a wtem rozlegało się nad nim nosowe, gardlane wołanie:
— Konstanty! Kon-stan-ty!
Budziło go to, wracał do rzeczywistości. — Sroka skakała po dziedzińcu więziennym, tuczna, rozleniwiała, trzepotała czarnemi skrzydłami.
Nocą wracały sny dzienne, sny na jawie. Konstanty słyszał głos przyjaciela, poławiacz pijawek, Izydor Pane, zawodził głośno i wyraźnie pieśń o świętym Konstantym i zdawało mu się, że może istotnie pobożny Izydor, idąc wzdłuż rzeki, śród oleandrów rozkwitłych, po okwieconej murawie, spotkał nadziemskiego starca, w szat bieli, o długiej, siwej brodzie, wijącej się jak kędziory nowonarodzonego jagnięcia.
Ach! czemuż by opiekun święty, którego statua w kościele, na ołtarzu, przedstawiała właśnie nie w postaci starca lecz rycerza o smugłej cerze, nie miał zstąpić, by wrócić w serce Izydora pamięć nieszczęsnych, niewinnie osądzonych. Najpewniej święty jego patron wróżył mu wolność upragnioną. O piękny! O dobry! wszechmocny Święty!
Naraz wszystko się zmienia. Oto brama domostwa bogatych sąsiadów, a pod jej łukiem raźno warczą wrzeciona, zmieniając wełnę w gotową na krośna przędzę. Oto Giovanna przechodzi, niosąc w ręku olbrzymi pęk nici i oto Bronka siedzi na progu drzwi kuchni rozwartej naościeź, śmieje się, biąłemi połyskując zęby i o dziwo... nie Matthineddu to, rodzony synek Konstantego, śmieje się, skacząc na kolanach bogatego sąsiada... Byłoby w tem coś potwornego.. Szczęściem Konstanty zbudził się na więziennym tapczanie, przypomniał sobie, że Bronka w dnie powszednie, w dnie pracy, nie bywa nigdy w domu. W sercu więźnia jakieś uczucie niejasnej błogości mieszało się z niejasnem uczuciem trwogi i wielkiego żalu.




VII.

Wróciło lato.
— Jak to czas leci — mówiła zia Martyna, przędąc wełnę w cieniu rozpostartego nad bramą swego domostwa łuku. — Zdaje się, Jakóbie, żeś wczoraj dopiero wszedł do nas na służbę, a oto zbliża się pora odnowienia kontraktu. Ach! jak czas leci nam, biednym gospodarzom! Uzbierałeś sobie co najmniej trzydzieści skudów i możesz rozpocząć budowę domu, a nam, a nam, gospodarzom, co zostaje?
— A niech cię piorun trzaśnie, z tego wrzeciona — oburzył się kręcący z pilści powróz sługa. — Gadać to umiecie. Za nicże, ptaszyno, nie macie, potu mego czoła, pracy rąk moich?
— A ty za nic nie masz, co tu zjadasz — powiedz za nic, że to liczysz?
— A niech cię kruki... — myślał w duszy Jakób, nie śmiąc kląć głośno. Wysługiwał się gospodarzom, starej sknerze i popędliwemu w gniewie młokosowi, co mu uszy prześwidrował mówiąc ustawicznie o projekcie ożenienia się z Giovanną, jeśli ta wystara się o rozwód. Jakób chciał odnowić kontrakt na rok następny, więc przygryzł sobie języka w gębie.
Skręciwszy powróz, odniósł go do kuchni, prosząc starą o pozwolenie wyjścia dla załatwienia jakiegoś interesu. Pozwoliła, choć niechętnie.
Przechodząc koło chatki sąsiadek, Jakób dostrzegł synka Giovanny. Mały Matthineddu dosiadł był kijka jak konia, a w biednej swej koszulince, ze stopkami i ramionkami obnażonemi, w świece słońca śliczny był jak aniołek z obrazu. Jakób przystanął i wyciągając do malca ramiona, zawołał pieszczotliwie:
— Dokąd tak szybko, mój mały? Precz do domu, bo cię schwyci Maria Pettena[12] o ognistym grzebieniu, oczaruje cię i odda ludożercy. Precz domu!
— Nie, n-i-e! — wrzeszczał malec, harcując na kijku.
— Nie chcesz! — groził mu Jakób, głos zniżając i przymkniętem lewem okiem wskazując bramę sąsiedniego domu, — nie słuchasz, ptaszku! Patrz, gorsza tam od Maryi Pettena siedzi wiedźma, zia Malthina, co zamiast chleba, zjada małe dzieci! A co? widzisz!
Argument ten przekonał malca, pozwolił odprowadzić się do domu, z pomiędzy kolan nie wypuszczając domniemanego konia.
Giovanna była przy kominie: biała, różowa, pulchna, wyglądała jak gdyby żadne ją nie było nigdy dotknęło nieszczęście. Na czoło opadały jej pasma gęstych i lśniących włosów. Spostrzegłszy Jakóba z dzieckiem, podniosła głowę i uśmiechnęła się.
— Masz! odprowadzam ci go — mówił wesoło sługa sąsiadów — biegał po słońcu, wprost na ciotkę Malthinę, co zamiast chleba, zjada małe dzieci.
— E! — oburzyła się młoda kobieta — Bój się Boga! Kto podobne rzeczy opowiada dzieciom?
— Gotów jestem opowiadać to i dorosłym, bo ciotka Malthina strawny ma żołądek i dorosłego połknie Ot! samabyś się lepiej miała na baczności, gdyż Giovanna zje cię, niby dojrzałą pigwę... Co tam, pigwa — żółta, a ty wyglądasz niby...
— Figa indyjska! — podpowiedziała, śmiejąc, się młoda kobieta.
— Gdzież ciotka Bachisia? — pytał.
— Dawnoście mieli wieści o Konstantym?
Giovanna zamyśliła się i zniżając głos tajemniczo, oświadczyła, że otrzymała list z więzienia.
— A! — zauważył Jakób obojętnie. — A nie wiecie czasem, gdziebym mógł zastać Izydora Pane? Chciałbym z nim pomówić!?
— Pewnie w domu — odparła Giovanna, wracając zamyślona do komina.
Jakób odszedł też zamyślony przez wieś całą, gdyż Izydor mieszkał po drugiej jej stronie.
Izydor nie same łowił pijawki, lecz, jak się zdarzyło, pstrągi i węgorze, naprawiał właśnie sieć, siedząc w cieniu okapu swej chaty. Oddalona od innych i wysunięta w pole, zdawała się w nędzy swej jakimś przedpotopowym zlepkiem ułamków łupkowego kamienia, cegły, drzewa, z których szpar i chropowatości wyrastała cała bujna flora.
Słońce piekło w upalne popołudnie; żaden liść nie drgał na pokrytych kurzawą, na straży wioski rozstawionych drzewach. Na ziemi żółtej, suchej, rozpalonej, kładły się tu i ówdzie podłużne cienie i krajobraz nurzał się w czerwieni zachodu, a na skraju horyzontu sine góry podobne były do sfinksów olbrzymich, rysujących się na zaróżowionem niebie. Ciszę zaledwie przerywał oddalony świegot samotnego kosa. W pobliżu były zaniedbane sady figowe o liściach zczerniałych, twardych, opasane żywym płotem dzikiej akacyi, pokrzyw wybujałych, białawych jakichś traw i liści. Z progu stojącej po za tem chaty rybaka oko biegło na dalekie, mgliste i głębokie jak morze, horyzonty. W powietrzu unosiły się silne zapachy suchej słomy i złotogłowiu. Drzazgi, sieczka, suche liście pokrywały dziedziniec, głusząc kroki zbliżającego się Jakóba.
— Co porabiamy? — zawołał nad samem uchem rybaka.
Ten wzniósł oczy, nie ruszając się z miejsca, i w milczeniu spojrzał na sługę Dejas’ow.
Jakób przykucnął na ziemi przy rybaku, na skrzyżowanych nogach, przypatrując się robocie Izydora, reparującego sieć grubą i zardzewiałą iglicą.
— Na honor — zaśmiał się Jakób — dziurami temi ryby wygodnie wchodzić i wychodzić mogą.
— Niech wchodzą i wychodzą sobie — odparł pomału rybak i naśladując przysłowie Jakóba, dodał:
— Co ci do tego, ptaszku mój. Czego się włóczysz po wsi, czyś już nie na służbie?
— Czemu nie? Mamże być niewolnikiem bogatych krewnych? Zresztą mam do pomówienia z wami, wuju, w kwestyi ważnej, lecz przedewszystkiem powiedzcie, jak tam z waszą nogą? Boli, co? A święty Konstanty czy się wam znów czasem nad rzeką nie objawił?
Rybak brwi zmarszczył, bo nie lubił żartów z rzeczy, które uważał za święte.
— Gdyby mnie zawołał — odrzekł sucho — poszedłbym śmiało, gdyż z czystem sumieniem.
— No! nie gniewajcie się. Powiem, z czem przyszedłem. Sprawa ważna i pilna. Nie chcę, byś mnie miał za poganina, ty, przyjacielu świętych w niebie. Za grzechy moje będę miał dość czasu żałować przed śmiercią. Słuchajcie. Onegdajszej nocy widziałem gwiazdę spadającą. Warkocz iskier leciał za nią, a Bronta i przypadł do ziemi jęcząc: „ostatnia to nasza chyba chwila, Chryste! zmiłuj się nad nami!” Na honor, o małom go nie kopnął nogą.
— A ty... niby nic?
— Ani trochę, ptaszku mój. Widziałem spadającą gwiazdę i tyle tego.
— Tak... ale potem, nie zdjąłże cię strach?...
— A no... tak, do stu dyabłów! Ale... przyszedłem pomówić o moim gospodarzu. Jeśli ten przy zdrowych zmysłach, nie ma waryatów pod słońcem. Wyobraźcie sobie, chce, abyście namówili Griovannę Era, by się rozwiodła i wyszła za niego.
Izydor wypuścił z rąk robotę, zamgliły mu się jasne oczy, złożył ręce, wsparł na nich brodę i kiwał głową.
— Tyś to — rzekł pomału, ale głośno i wyraźnie — waryat, jeśliś z tem przyszedł do mnie. Rozumiem. Nie chcesz postradać miejsca! Ah, nikczemniku!
— No! no! — wołał tamten, udając rozgniewanego — łatwowierny jesteś, pijawki twoje wyprowadzić cię w pole potrafią.
— A dajże raz już pokój żartom i facecyom i powiedz, powiedz-no swemu gospodarzowi, by zaniechał bezbożnych zamiarów. Wszyscy już o tem wiedzą i wszyscy się gorszą.
— Aj, aj! ptaszku mój! nie tak prędko. Mówicie o końcu, a, myśmy jeszcze nie schwycili początku. Wierzcie mi, nie tak to łatwo. Jak w dzień tak w nocy opilec ten o tem tylko gada. Uprosił mnie, że się z tem do was udam, przyrzekłem, co bynajmniej nie dowodzi, bym go miał popierać. Sama Giovanna przykrócić może ten skandal, a wy właśnie wuju, możecie jej powiedzieć, by stuliła pysk psu temu wściekłemu. Mam tego już po uszy.
Izydor nie spuszczał mówiącego z oka, chociaż zadumany głęboko zdawał się słów nie słuchać wcale. Ujął pomału iglicę i wracając do przerwanej pracy zamruczał:
— Biedny, biedny Konstanty! Baranek mój niewinny, w co go obrócono.
— Tak, właśnie, niewinny — podchwycił Jakób — to też z dnia na dzień wrócić może i właśnie dlatego trzeba przeszkadzać zamysłom Bronta, a tu ciotka Bachisia ze szpon nie chce wypuścić zdobyczy.
— Biedny, biedny Konstanty! w co cię obrócono — mruczał rybak, nie słuchając słów Jakóba.
Ten powstał z miejsca, przeciągnął się i podnosząc głos, co się rozległ w ciszy wiejskiego popołudnia, zawołał:
— Nie na wiatr przecie gadam. Czemu więc nie słuchasz, stary ośle! Trzeba iść tam natychmiast, słyszysz! Kobieta młoda, krew z mlekiem, zmięknąć gotowa, choć serce ma dobre, to też nakłoni ucha ku waszym perswazyom. Wytłomaczywszy jej o co chodzi, jakie są jej obowiązki, uniknie się może wielkiego nieszczęścia. Czegóż stoicie, jak koł drewniany? Poruszcie-no się, a jeśli naprawdę jesteście świętym, to chyba pora cud uczynić.
— Ah! ah! ah! — zawołał stary, powstając na nogi. Jego wysoka, łachmanami obwieszona postać zdawała się królewską, rysując się na tle zaróżowionego nieba, dzikiej zieleni, samotnych horyzontów. Wyglądał jak pustelnik.
— Idę, idę — westchnął, a Jakóbowi zdało się, że mu ciężar spada z serca.
Od tej chwili obaj rozpoczęli dzieło miłosierdzia względem osądzonego, mając do zwalczenia trzy potęgi nie ladą, nie licząc w to bierności żony więźnia. Potęgami temi były: namiętność, rozpalona we krwi młodego Bronta, zimne wyrachowanie jego matki i chciwość starej Era. Zia Martina łaskawem okiem patrzała na zamiary syna. Giovanna ubogą była wprawdzie, lecz skromnych wymagań, zdrowa, silna, pracowita, dobrym byłaby nabytkiem. Bogatsza, z lepszem położeniem synowa, nie zastosowałaby się do wielu rzeczy, zresztą koszta wesela... Ubogą rozwódkę pojąć było można bez skrzypek, zachodu, wprowadzając do domu bezpłatną niewolnicę. Przebiegła była zia Martina!
Czas płynął zwykłym swym biegiem, po nad wioską lepioną z odłamów łupkowego kamienia, po nad górami cichemi i smętnemi, po nad ich jak piaski pustyni żółtemi szczytami. Nadeszła jesień, tym razem mroczna i dość ciepła. Morze szumiało głośniej, obostrzając horyzonty i ciężkie chmury zwieszały się nizko, zasuwając mgłą powietrze, lub rozdzierając się na szare szmaty, odkrywały kawałki nieba jasne, przezroczyste i chłodne, jak kałuże wody.
Pewnego wieczoru, gdy po jasnem niebie przepływały szmaty chmur sinych, a z wiatrem dolatywały dymy pni palonych przez rolników w celu użyźnienia ziemi, Bronta dla rozgrzania wychylił niezliczoną liczbę kieliszków i skręciwszy się w kłębek w głębi chaty, rozegrzany i zadowolony, jak kot stary, rozmyślał z wzrokiem utkwionym w dalekie horyzonty. Dokoła chaty należące do Dejas’ow pola i łąki mieniły się srebrzystą falą w wieczornym zmroku. Pomiędzy brunatnemi ścianami widać było grudki ziemi napęczniałej deszczem jesiennym, a rzadkie trawy i liliowe kwiecie roniły woń wilgoci. Stada dzikiego ptactwa, duże, czarne gromady kruków i gawronów, zrywając się z zarośli, wzlatywały pod szare obłoki i znów opadały w gąszcz zarośli.
W poblizkiej zagrodzie dwóch wieśniaków, służących Dejas’ow, paliło karcze i rozbijało ziemię pod zasiew owsa i pszenicy. Ogniska, blade jeszcze w lekkim zaledwie zmroku, przezroczyste i podobne do szkła żółtawego, trzeszczały rozdmuchiwane wiatrem; dymy lekkie jeszcze kładły się nizko, roznoszac woń niby kadzideł. Płoty zagrody suche i kolczaste dzierżgały sine wzory na tle szarego wieczoru; trzody wróciły z pastwisk i tylko gdzie niegdzie, w zapadającym zmroku błąkały się cienie spętanych, nozdrzami ziemię obwąchujących koni. Słychać było głos Jakóba za chatą, pobrzękiwanie dzwonków w oborze, dalekie szczekanie psa; dalsze jeszcze krakanie kruka, czy wrony.
W chacie, siedząc, jak beduin, na skórach i futrach baranich, Bronta zapadał w ogarniającą go nieprzemożoną senność. Wódka paliła go w piersiach, napełniając serce ciepłą i dziwną słodyczą. Lubił bo ją, gorzałkę lubą, mniej dla smaku ostrego i woni surowej, jak dla tej słodyczy, która zalewała mu serce. Żadnych już wówczas nie czuł smutków i niepokojów, ustępowały wszelkie wątpliwości, słodycz zastępowała ponure i żółciowe usposobienie: zdawało mu się, że równie błogo zasypiać muszą spuszczone z łańcucha psy: po wściekłości — ukojenie, sen głęboki.
Lubił i wino, lecz gorzałkę przekładał nad wino. Już ojciec Bronta upijał się chętnie, aż raz nietrzeźwy powalił się w ogień i spalił żywcem. Co tam! Poco podobne wywoływać wspomnienia? Bronta uważniejszy i nie wpadnie w ogień, zresztą w sercu młodego Dejas’a nałóg pijaństwa walczył z miłością dla Giovanny. Ach! wódka i Giovanna, rzeczy najsłodsze, najpiękniejsze, najbardziej upajające pod słońcem! A jednak Bronta, upiwszy się, nabierał szczególnej nieśmiałości, drżąc na samą myśl przemówienia do młodej kobiety. W dnie, w które wiedział, że pracuje u jego matki, paliło go pragnienie rzucenia pastwiska, wrócenia do wsi, do domu, spojrzenia chociażby tylko na Giovannę, lecz nie śmiał i pozostawał w chacie, w polu, śród pastwisk swych, i gruntów ornych. W miarę, jak dnie mijały, pożerała go coraz większa tęsknota; bał się, że zwlekając tak z dnia na dzień, może bezpowrotnie utracić Giovannę. A nuż go znów odrzuci? Lepiej byłoby okazać skwapliwość, niechby wiedziała, że myślał o tem od pierwszej chwili uwięzienia Konstantego. Zapewne nie był on taki niż inni, odmiennego widocznie w tej mierze, jak i innych wielu, był zdania, ale tak już, a nie inaczej być musiało. W istocie nie złe miał serce, jak wszyscy zresztą pijacy, niezły w gruncie był chłopak i po za gorzałką, odkąd pamięta, odkąd wyszedł z dzieciństwa, jedyną jego namiętnością była Giovanna. Zaledwie piętnaście lat miała wówczas i była tak ładną i świeżą. Za każdym razem, gdy ją spotykał, czerwieniał po uszy, za co się wcale nie gniewała, nie spostrzegając zresztą tego wcale. Rumienił się po uszy, lecz milczał uparcie i gdy się wreszcie zdecydował na wyznanie, wysyłając matkę swą do jej matki) serce dziewczyny nie było już wolne. W owym czasie Giovanna, dumna i płochliwa, jak koza dzika, nie rozumiała wartości pieniędzy; wyszłaby może za Bronta, dla jego białych, w uśmiechu połyskujących zębów, lecz pokochała innego i nie zamieniłaby ubogiego Konstantego na wice króla, jeśliby go posiadała jeszcze Sardynia.
Mrok zwiększał się, niebo pogłębiało, nabierając coraz większej lustrzanej przezroczystości. Sina chmura bladła, wydłużała się, mieniła, podobna teraz do olbrzymiego, brodzącego, w obłokach nurzającego się wieloryba. We wzmagającej się ciszy wieczornej głosy ludzkie i zwierzęce nabierały doniosłości. Brońcie zdawało się, że go aż tu doleciał głos ciotki Bachisi:
Santa Juanne Battista meu, — wołał głos twardy i piszczący zarazem — Tyś to, Jakóbie Dejas?
A głos Jakóbą brzmiał zdziwieniem.
— Do usług waszych, zia Bachisia. Jakie cię tu, ptaszku mój, zagnały wiatry?
— Ah! Ah! Wreszcie! Gdzie jest Bronta Dejas?
Bronta wyskoczył z chaty. Nogi się pod nim uginały, w głowie mu szumiało, zaledwie mógł dostrzedz postać kobiecą w chustce na głowie i z trzewikami w ręku.
Zia Bachisia! — bełkotał zmieszany — jestem tu, proszę, dobry wieczór.
Rzuciła się ku niemu, za nią wszedł Jakób.
— Ah, Bronta, chłopcze kochany! jeślim nie umarła dziś wieczorem, nie umrę chyba nigdy. Od trzech godzin jestem na nogach, w drodze, umieram ze zmęczenia... Potrzebuję pomówić z tobą synku! cierpliwości.
Nie do cierpliwości mu było. Wzruszony był do łez niemal. Ujął ją za dłoń, wprowadził do chaty a Jakób zrozumiał, że bytność jego przy rozmowie poufnej, na jaką, się zanosiło, była niepożądaną, pozostał więc za drzwiami, nastawiając tylko ciekawie ucha, niespokojny, jak pies wyrzucony na dwór.
Niczego jednak pochwycić nie mógł. Rozmowa zresztą trwała krótko i ciotka Bachisia nie chciała nawet usiąść, dowodziła, że upada ze zmęczenia, długo odnaleźć nie mogła zagrody i plantacyi oliwek Dejas’ow. Zresztą córka wyczekuje niecierpliwie jej powrotu, sądząc, że się wybrała w pole zbierać zioła, bo żywią się teraz przeważnie zieleniną, bieda je ciśnie niemiłosiernie, to też przyszła prosić Bronta o pożyczkę, tylko o pożyczkę, dzięki Bogu! Jeśli nie będą mogły zwrócić, opłacą się pracą, ona i Giovanna. Od kilku miesięcy zalegają im podatki za grunt i chatę. Adwokat grozi wystawieniem na sprzedaż.
— Oto do czegośmy doszły — kończyła żałośnie, składając żółte i pomarszczone dłonie — do czegośmy doszły!
Bronta czuł, jak mu serce w piersiach zamiera. Gdyby śmiał, uściskałby starą, wołając:
— Ależ dom mój może zostać domem waszym! — Nie śmiał.
Nie miał pieniędzy przy sobie, więc postanowił wrócić natychmiast do wioski, tembardziej, że chciał towarzyszyć starej. Wybiegł, rozkazując Jakóbowi siodłać prędzej konia.
— Co się tam stało? — pytał ciekawie sługa, — czy matka twoja zmarła? Niech ją Bóg przyjmie do swej chwały!
— Nie to — odrzekł, przypuszczeniem bynajmniej niewzruszony — nic się nie stało, co ci do tego.
Jakób siodłał konia, paląc się z ciekawości, co to wszystko znaczy? po co aż tu przylazła stara wiedźma? czemu Bronta wraca tak nagle do domu? Domyślił się, pewnie prosiła o pieniądze, których Bronta przy sobie nie ma. W tem rzecz. Zbliżył się do panicza i szepnął mu na ucho:
— Słuchaj Bronta, jeśli stara prosi o pieniądze, a nie masz przy sobie, to ci dam....
— Tak — potwierdził cicho, lecz cały rozradowany Bronta — właśnie prosi o pieniądze... pożyczka... Ale muszę zaraz wrócić do domu, okazya jedyna, dziś jeszcze wieczorem zobaczę Giovannę, pójdę do nich, powiem... Tak! powiem wreszcie, sam powiem, nie będę potrzebował was, osłów...
— Człowieku! — obraził się Jakób — czyś oszalał?
— A tak, oszalałem, ale co ci do tego, jeśli mi się tak spodoba! Przyciągaj popręgi. Dobrze. A ty Kosiu! — zwrócił się do konia — nie nadymaj brzucha. Nie chce ci się iść w drogę, na noc. Czekaj bestyo! niech zia Bachisia wgramoli ci się na grzbiet i mnie w pół obłapi.
— A to co nowego! — zawołał sługa.
— Nowe nie nowe, nie twoja rzecz. Zięciem jej przecież będę.
— W głowie ci się pomieszało, ptaszku mój, i lecisz w przepaść na złamanie karku... Co! myślałbyś o tem naprawdę? Chciałbyś ożenić się z żebraczką, mężatką, ty, co zerwać możesz najpiękniejszą różę, lilię? Zresztą Konstanty niewinnie został osądzony, wróci, ja ci to mówię, wróci.
— Dajże mi spokój! Nie mieszaj się w to, co do ciebie nie należy. Zarzuć torbę na siodło. Gotów jestem, ciotko.
Jakób wszedł szybko do chaty, z której wybiegała stara Era.
— Jak ci nie wstyd — napadł na nią, drżąc cały z oburzenia. — Hańba. Zmysły postradałaś, ale sam się rozmówię z Giovanną...
— Tyś to zmysły — postradał — odparła stara — i dodając obelżywe słowo biegła do siedzącego już na koniu Bronta.
Odjechali. Jakób patrzył, jak się oddalali w polu pustem, drogą, ścieżką, pomiędzy krzaki, zarośla, dymy karczowiska, opary horyzontu. Porwany wściekłością, zdjął czapkę z głowy, długo targał sobie włosy; obił psa niewinnego, co uciekł skowycząc i wyciem przeciągiem i żałosnem przerywał ciszę poetyczną wieczoru, a echo niosło to dalej, coraz dalej.
Noc zapadła. Jakób przykucnął na skórach i kożuchach, na których z wieczora w kącie chaty leżał Bronta. Poczuł zapach gorzałki. Pozostał w miejscu, wziął zostawioną przez panicza butelkę, pił. Skręcił się znów w kłębek i legł na kożuchach; coś go paliło w piersiach; zalewało serce, biło do głowy, wypiekało powieki. Gniew wrzał w sercu, lecz przedewszystkiem zdejmował go nieopisany smutek. Przez uchylone drzwi izby widział, jak wzrastające cienie walczyły na karczowisku z ostatniemi blaskami wieczoru, a gasnące niebo i poniżej ognie i dymy zlewały się w jeden odcień siny, niewymownie smętny. Od czasu do czasu odzywało się jeszcze żałosne skomlenie psa obitego. Oh! jak boli, jak boli. Po co, za co bo go obił, skrzywdził? Doświadczał ostrych wyrzutów sumienia, ostrych, upartych a niejasnych, jak te, co czasem zmorą padają na myśl pijanego człowieka. Jednocześnie skomlenie psa gniewało go, drażniło i zdejmowała go chęć powstać i obić go powtórnie, okrutniej.
Zapomniał był o Brońcie i o ciotce Bachisii, Przypomnieli mu się nagle. Wstrząsnął się cały. Co też noc ta przyniesie? Czy się Giovanna da nakłonić? Ptaszku ty mój, ptaszyno. A pies ten wyje jeszcze niby zagrobowe echo... przypomina to skomlenie Bazylego Ledda, zabitego starego krogulca. Ha! Umarli głosu nie mają... Wycie to psa... tylko psa wycie...
I śmiał się sam do siebie. Jednocześnie nieprzemożona zdejmowała go senność, opadały ociężałe powieki, w dali zacierało się tło sine, gruby cień padał na roztwarte drzwi izby. Zdawało mu się, że go przywalał ciężar jakiś miękki, ciepły, niezbyty... ruszyć się nie mógł, bo błogą mu była niemoc. Zapadał w sen głęboki. Marzenia stawały się coraz dziwaczniejsze. Śniło mu się, że umarł od ukąszenia jadowitej żmii i odżył w ciele małego, płowego psiaka, myszkującego w kuchni ciotki Bachisi w poszukiwaniu ogryzionej kości. Konstanty siedział oparty o komin, cały w czerwień odziany, a łańcuchy miał na nogach. Spostrzegł psa, cisnął weń łańcuchem, rozbijając czaszkę żelaznem ogniwem. Próżno Jakób chciał przemówić, dać się poznać... Zbudził się potem zlany, krzycząc:
— Ptaszku mój! ptaszyno!
Noc była głucha, chata pusta i pusto na dworze, tylko w górze, w lazurach, połyskiwały niezliczone gwiazdy, a na karczowisku tlały czerwone ognie.
Jakób leżał długo, przewracając się z boku na bok i nie mogąc zasnąć. Zmora wysuszyła mu gardło, a usta gorzką jak żółć napełniła śliną. Powstał, odnalazł butelkę z wódką i znów pił chciwie. Zdawało mu się też, że czuje głód, przypomniał sobie, że nic nie jadł z wieczoru, zatrzymał się na progu izby, a od płonących karczy łuna padła mu na twarz.
— Jeść, nie jeść — rozmyślał leniwie. Wzniósł oczy w górę, wzrokiem zatoczył po gwiazdach. Północ już była na niebie... Jakże się tam udało utrapieńcowi-paniczowi? Na myśl tę nowa go porwała wściekłość, zwłaszcza na tę wiedźmę, zia Bacchisię, którą tu dyabli przynieśli pożyczać pieniądze, właśnie pod humor tego młokosa; boć łacno się domyśleć, że był to fortel starej harpii, której szło o przyciągnięcie do domu Bronta. A! Jędza, przeklęta baba!... Że też to niema wstydu i sumienia. Drwi sobie z Boga, co?
I w coraz głębszą zapadał zadumę. Zbudził się z niej wreszcie, przypomniawszy sobie, że głodny jest i zjeść coś musi.
Ależ nie, to zdaje mu się, a wcale głodny nie jest, spać mu się tylko chce okrutnie. Ale ni stojąc, ni siedząc, ni leżąc, nie mógł się uspokoić, tak, że zaczął się śmiać i na głos sam z sobą rozmawiać dla dodania sobie odwagi, Na myśli stało mu jednak ciągle jedno i to samo... Straszne, okropne! Brać w małżeństwo zamężną już kobietę? A jeśli Konstanty wróci? Nic niema w świecie niepodobnego! Wróci, nie wróci, jest przecie i dziecko.... Co powie syn Konstantego, gdy dorośnie i dowie się, że matka, za życia jego ojca, za drugiego wyszła? Kto to podobne mógł pisać prawa? Ah! Głupi, głupi prawodawcy.
Roześmiał się na głos, lecz w piersi nie do śmiechu mu było.
Powstał, odszukał butelkę z wódką.
— Jeśli Bronta spyta — myślał — kto wypił — powiem mu, że to dzieło czarownic.
Znów się roześmiał na głos, wypił i legł na kożuchach, w kącie izby. Zasnął i tym razem śniło mu się, że jest ze swą siostrą i opowiada jej sen poprzedni o żmii, psiaku, Konstantym i łańcuchu.
Gdy się obudził, słońce powstawało na horyzoncie ponad opalowym oparem. Poranek był chłodny, a krzaki, zarośla, ścierniska, trawy łączne, wszystko mieniło się kroplistą rosą pod skośnym i jeszcze bladym promieniem wschodzącego słońca. Z krzaków, zarośli, oczeretów wzbijały się roje ptactwa, z świergotem próbując lotu w mgłach porannych. Chwilami świergot wzmagał się i dzwonił jak deszcz srebrny, a z powodzi melodyjnego dźwięku wyłaniało się gardłowe krakanie kruków i kawek, aż wszystko znów opadało w ciszę polną.
Jakób wyszedł, przeciągając się i ziewając. Zdawało się, że mu szczęki z zawias wyskoczą, wszystkie zmarszczki twarzy bez zarostu zbiegały się około szeroko rozwartej gęby, a oczy małe, skośne, żółtawe, w słonecznym promieniu zwężały się załzawione.
Ebbene! — mówił, chwytając się za żołądek — czuję kurcze. Aha! co też zjadłem wczoraj wieczorem?
Poszedł, roztworzył obory. Barany stały z rogami do drzwi, wyjść gotowe, i gromada żółtawych owiec, wyszedłszy za nim, zaczęła skubać trawę. Wkrótce trzoda rozpierzchła się po pastwisku, obora opustoszała, lecz Jakób pozostał na progu zamyślony.
— Ależ nic wczoraj wieczorem nie jadłem, piłem tylko wódkę gospodarza, a potem mi się śniło... Aha! Pamiętam! Śnił mi się Konstanty i siostra moja, Anna Rosa i psiak płowy... pal go! bestyę, ropuchę... Otrząsnął się. Spiłem się jak bydlę. Bydlęciem bo zostać łatwo, myślał, wracając do izby i głośno zaklął:
— Duszę swą gubisz, Jakóbie Dejas! głowo łysa, zapamiętaj to sobie. Nie, nie, dość tego! niech mnie Pan Bóg ukarze, jeśli pić będę.
Wkrótce potem wrócił ze wsi Bronta. Jakób przypatrywał mu się, zagryzając wargi.
— Aha, ptaszku mój — mruczał — wyglądasz jak pies osmagany. Dobrze ci tak, ptaszku mój! — i głośno spytał:
— Co ci się stało, ptaszku mój?
— Nic — odrzekł tamten gniewnie — idź sobie.
Ale Jakób nie odchodził, kręcił się koło Bronty, nalegał, chciał wiedzieć, aż się młodzieniec wygadał. Więc tak, istotnie! Griovanną zbeształa go, strzepnęła, jak uprzykrzony owad. Nie wiedział, że ma syna, co ją kiedyś spytać może, dlaczego ma dwóch mężów?
— Na sumienie moje, pewny tego byłem — wołał rozradowany sługa.
— Czegoś był pewny?
— A no, tego, że ma syna.
— O tem to i ja wiedziałem... odpędziła mnie, w tem rzecz. Wyszedłszy, słyszałem jak się matka z córką darły.
Bronta zaczął szukać butelki z wódką, dziwiąc się, że do dna wypróżniona. Jakób czuł się wesół, chciał śmiać się.
Ecco! — mówił, starając się zachować powagę — nocy tej wiedźmy straszne tu wyprawiały hece. One to wypróżniły butelki. Ah! cha! cha! Ale zostało jeszcze na dnie, aha, zostało, patrz.
Bronta pił chciwie, nie odpowiadając słudze. Potem rzucił butelkę Jakóbowi. Ten porwał ją w locie i pił na radość, tak jak Bronta zalewał był robaka.




VIII.

W trzy lata blizko po swem uwięzieniu, wczesną, jesienią, Konstanty obudził się smutniejszy niż zwykle. Gorąco było nie do wytrzymania; powietrza brakło w więziennej celi. Zaduch był straszliwy. Jeden z więźniów chrapał i sapał, jak gotujący się garnek.
Konstanty spał z ostatnim listem żony pod głową, a list był smutny i treściwy: opowiadał o ubóstwie, w jakie popadły kobiety. Dziecko też chore było bardzo. Nie przychodziło na myśl Konstantemu, że pisać to do niego było okrucieństwem. Pragnął wiedzieć prawdę, chociażby najgorszą i zdawało mu się jego obowiązkiem dzielić cierpienia Giovanny, choć im zapobiedz ani nawet pocieszać jej nie mógł. Poczucie niemocy tej zdwajało własne jego cierpienie.
W więzieniu nabrał wprawy w szewctwie. Pracował dobrze i szybko, lecz zarabiał mało, a to co zarabiał, przechodziło w znacznej mierze w ręce Króla Pikowego za jego usługi. Resztę odsyłał żonie.
— Słowo honoru — mawiał ex-feldfebel — głupiec z ciebie skończony. Wołałbyś przejeść zarobione pieniądze. Ich to tam rzecz w domu myśleć o zapomodze dla ciebie.
— Ubogie są.
— Ależ gdzie tam! Mają słońce, czegóż można chcieć więcej! Obowiązkiem twoim odżywiać się lepiej. Spójrz, podobnyś do kościotrupa a ja, ja, kochanku, tyję; ale niezdrowa to otyłość, wydęcie, tyle tego, ale tyję.
Wistocie wyglądał jak rozepchana torba, ale, cerę miał żółtą, policzki obwisłe. Konstanty zaś wychudł straszliwie, oczy mu zapadły głęboko, ręce stały się przezroczystemi niemal.
— Słońce! — myślał z goryczą — gdybym to miał trochę słońca! ale niewiele, pomoże ono, gdy głód dokucza, nędza ściska, choroba się w domu rozgości i cierpienie zewsząd włazi.
Myśląc tak, zacinał się w bólu, innym znów razem płakał niby dziecko.
Zresztą, bądź co bądź, nadziei nie tracił. Lata mijały, dnie biegły jeden za drugim monotonne, równe, do kropel wody podobne, podobne do ziarn piasku. Wszyscy niemal więźniowie, ci zwłaszcza, których terminy były krótsze, liczyli na ułaskawienie, obliczając dzień po dniu godziny przebytej kary, nie myląc się w rachunku o chwilę jednę. Byli tacy, co obliczyli wszystkie godziny, minuty. Konstanty uważał to za dzieciństwo i uśmiechał się, myśląc, że można przecie umrzeć albo i zostać uwolnionym przed wyznaczonym terminem. Nie byłoż wszystko w ręku Boga? Lecz chociaż miał nadzieję otrzymania ułaskawienia, chwila upragniona wydawała mu się tak daleką, czas szedł tak powoli... Nie czuł tego nigdy może tak dotkliwie, jak tego poranka, przebudziwszy się z listem żony w ręku.
Wstał i ubrał się, wzdychając. Towarzysz jego z prawej strony przebudził się też, popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znów przymknął oczy.
— Co ci to — spytał, słysząc, że Konstanty wzdycha — czyś chory? Aha! prawda, zapomniałem, dziecko twoje chore. Czemu nie powiesz dyrektorowi?
— Po co mam mówić dyrektorowi? Posadzi mnie na chleb i wodę, gdy się dowie, że się porozumiewam z żoną.
— Do ciupy — zawołał żartobliwie jakiś głos ironiczny. Dalej zaśmiał się ktoś drugi.
Konstanty odczuł żywo obojętność otaczających go towarzyszów niedoli. Ten brak współczucia dał mu wrażenie samotności, niby w pustyni o skażonem powietrzu.
Pracował ranek cały, wyczekując z utęsknieniem godziny przechadzki, w której mógłby pomówić z Królem Pikowym. Człek ten opasły i żółty, którego szanować nie mógł, stał mu się niezbędnym, był mu jedyną pociechą; ten go przynajmniej słuchał, rozumiał, uspakajał. Z egoistycznym też żalem przewidywał zbliżenie się chwili, w której Król Pikowy, odsiedziawszy karę, wypuszczony zostanie z więzienia.
W dniu tym do warsztatu szewców wprowadzony został nowy więzień, mieszkaniec Włoch północnych, długi i chudy, o rysach twardych i cerze ziemistej, o małych, wyblakłych oczkach. Z wyglądu trudno było wiek jego określić i wszyscy się roześmieli, gdy oświadczył, że liczy dopiero lat dwadzieścia dwa. Skarżył się na gorąco, na swąd więzienny, na wszystko.
Nie był mydlarzem, był synem kupca obuwia en gros, rodzajem panicza. Odrazu, nieproszony, niepytany, zaczął opowiadać bolesną swą przygodę: zabił rywala, wyzwano go. Przebił nożem nędznika. Kobieta, powód zajścia, chora była na piersi, umierająca teraz, umierająca — tyle tylko. Jeszcze jedno, miał syna z tą kobietą, drobne, kilkoletnie dziecię... Gdy matka umrze, chłopiec zostanie sierotą, opuszczonym...
Konstanty drgnął. Przygoda nowego towarzysza niedoli nie budziła w nim szczególnego współczucia, lecz przypomniała mu się Giovanna i chory Malthineddu.
Nowoprzybyły wziął się raźno do pracy i zamilkł, krając parę podeszew, lecz warga dolna opadła mu jak opada gotowym do płaczu dzieciom. Widząc to, Konstanty pomyślał, że człowiek ten cierpieć musi srodze. Ba, obojętny był teraz na cierpienia cudze, jak i na własne; popadł tylko w głębszy smutek, ciężką apatyę.
Wyszedłszy na spacer, zbliżył się do Króla Pikowego, pociągnął go w kąt cienisty, pod rozpalony mur, lecz mu nic nie mówił o tem, co się w duszy jego działo Po co? Natomiast rozpowiadał o nowym towarzyszu niedoli.
— Jeśli chcesz, to i jemu pomogę porozumiewać się z tą tam jego... ale musimy być na baczności, mury mają uszy.
— Co poczniemy — mówił Konstanty zamyślony — co poczniemy, gdy nam ciebie zabraknie?...
— Chciałbyś może, żebym pozostał w tej norze na wieki, łotrze ty jakiś — zaśmiał się tamten.
— Uchowaj Boże. Owszem! życzę ci, byś jak najprędzej, chociażby jutro, wypuszczony był na wolność.
Król Pikowy westchnął.
— Ah! — zaczął — wrogowie moi coraz nowe zastawiają na mnie sidła i nie liczę już na ułaskawienie... no... bądź co bądź, zbliża się z dniem każdym koniec kary, a wówczas — ciągnął, wydymając usta — otrzymam posłuchanie u króla i opowiem mu wszystko, wszystko.
I opowiadał długo, jak to król nakaże rewizyę procesu, jak niewinność jego stwierdzona zostanie, jak wróci na poprzednie stanowisko... Kto wie, obdarzą, go orderem, który zawiesi sobie na piersiach razem z wielu innemi, otrzymanemi przed tem... a wówczas... Hojny był w obietnice, Konstanty zwłaszcza pewnym być mógł prędkiego ułaskawienia. Tak często powtarzał to, że w konch sam uwierzył we wszystko, co mówił.
— Jutro może... — kończył — na szczęście wasze....
— Szczęście, czy nieszczęście — odparł zamyślony Konstanty.
— W każdym razie — dorzucił Król Pikowy — nie będę ci już wówczas pomocnym.
Pożałował słów swych, widząc smutek Konstantego.
— Sądzi, że mam na myśli ułaskawienie — pomyślał, a zwracając się do Konstantego, mówił:
— Ale czy istotnie niewinny jesteś? Teraz bo widzisz, przyjacielu, wszystko mi wyznać winieneś. Przypomnij sobie, mówiłeś mi, gdyśmy tu po raz pierwszy rozmawiali, mówiłeś mi, że winnym będąc, nie śmiałbyś spojrzeć na swego syna.
— Najpewniej — potwierdził, podnosząc głowę Konstanty — czy myślisz, że... że nie zobaczę go już?... Niech się stanie wola Boża... Alem niewinny.
Król Pikowy zwrócił się twarzą do muru, splunął.
— Cierpliwości — doradzał — cierpliwości, prawda wcześniej, czy później, nawet więzienne przebija mury...
W głosie jego brzmiała nuta szczerości i współczucia. Miał siebie za człeka wyższego, szanował w sobie to zwłaszcza, że umiał szanować uczciwość w innych, to też poznawszy Konstantego, jego dobroć, cierpliwość, prostoduszność, której nie skalały trujące więzienne wpływy, wysokiego o nim nabrał wyobrażenia. Zresztą, ex-sierżant czytywał przechodzące przez jego ręce listy. Niedawno otrzymał pod adresem Konstantego list bezimienny, pisany nieczytelnie, wykrzywionemi niezgrabnemi literami. W niezgrabnych literach pełno było jadu. Pisano, że Giovanna, żona więźnia, pozwala na zaloty bogatego sąsiada, że zia Bachisia ma właśnie zamiar, udania się do Nuoro, do adwokata, w celu przeprowadzenia rozwodu córki.
Ex-sierżant rozgniewał się i zwierzył towarzyszowi niedoli, zwanemu „elegantem”, temu właśnie, do współki z którym pisał dzieło, mające wywołać przewrót w nauce współczesnej.
— Głupcy, sardyńskie osły — mruczał, nie mogąc się uspokoić. — I poco to mu piszą? Cóż on temu może zaradzić? Głową muru nie przebije.
Nie oddał listu Konstantemu, schował, a spotkawszy więźnia, patrzył nań ze szczerem współczuciem, ciesząc się w duszy, że jest zdolnym do tak wzniosłych uczuć.
Synek Konstantego umarł w kilka dni potem, o czem oznajmiono więźniowi oficyalnie. Płakał cicho, pokryjomu, boleść swą skrywając przed współwięźniami. Arnolfo Bellini, ten, co zabił rywala i miał umierającą z suchot kochankę, dowiedziawszy się o stracie poniesionej przez spółwięźnia, zaczął łkać i płakać rzewnie, przyczem jego starcza twarz skurczyła się tak komicznie, że to pobudziło do śmiechu innych więźniów. Inni znów popychali w milczeniu śmiejących się łokciem. Konstanty popatrzył w zdumieniu na płaczącego Arnolfą, wstrząsnął głową i jął się pracy. W sali więziennej zapanowało głuche milczenie; nawet Arnolfo uspokoił się równie nagle, jak był rozszlochał. Na pochylone głowy spadało światło ostre. W gorącem powietrzu rozlegały się duszące wonie skór krajanych, rąk i nóg spoconych. W sali pracowało trzynastu więźniów, pod okiem dozorcy, wzrostu wysokiego; o rudych bakembardach, milczącego zawsze. Odzieżą, ogoleniem twarzy i głowy więźniowie na pierwszy rzut oka podobni byli pomiędzy sobą, jak bracia rodzeni, co najmniej jak krewni, a jednak Konstanty w dniu tym bardziej niż kiedy bądź czuł się obcym, dalekim od towarzyszów niedoli. Pochylony, zgarbiony, z nogą założoną na kolano, szył zapamiętale. Od czasu do czasu przerywał robotę, przypatrywał się jej przez chwilę i szył znowu, obu rękoma wyciągając dratwę z pewną rzekłbyś zajadłością. Ah! czuł potrzebę pracy... wszak dziecko umarło! Czy je tak bardzo kochał? Sam nie wiedział. Może i nie tak bardzo... Raz je tylko widział, w Nuoro, w więzieniu, poprzez żelazną kratę... widział na łonie płaczącej Giovanny. Dziecko miało twarzyczkę mniejszą od pięści, czerwoną, pomarszczoną jak brzoskwinia przejrzała i oczy błyszczące, siwe jak dwa ziarna winogron, przysłonięte rzęsami. Płakało, pamiętał, i wyprężało się cały czas, gdy rozmawiał z żoną. Kto wie, bało się może uzbrojonej straży lub tej żelaznej kraty, o którą się czepiało różowemi piąstkami.
Innego wspomnienia o dziecięciu swem nie zachował. Lata mijały, lat kilka przeszło, a on je sobie przedstawiał zawsze płaczącem, czerwonem, pomarszczonem, jak morela przejrzała, o siwych, do ziarn winogron podobnych, rzęsą delikatną przysłonionych oczętach... Tak je sobie przedstawiał, lecz jednocześnie myślał o przyszłości, gdy dorosły Malthinedu, potrafi zaprządz, konia do wozu, wskoczyć mu na grzbiet, siać, żąć, kosić, pomocą będzie i pociechą matki. Ah! wówczas Konstanty miał nadzieję prędkiego powrotu do domu...
A gdy nadzieja zamierała pomału w jego duszy, myślał jeszcze o dziecku i kochał je, przez miłość dla Giovanny raczej niż z egoistycznego zwykle przywiązania, zrodzonego z blizkości i przyzwyczajenia.
A teraz... dziecko umarło... znikły marzenia lube. Niech się stanie wola Pańska. Konstanty cierpiał srodze, myśląc o cierpieniu Giovanny.
Król Pikowy, spotkawszy się z nim dnia tego w kącie ocienionym, pod rozpalonym murem, okalającym dziedziniec więzienny, dostrzegł, że mu więcej żal żony niż zmarłego dziecka. Zaczął go pocieszać po swojemu.
— Daj pokój, przyjacielu, nie bądź waryatem, myśl o sobie, a i o tem, że jeśli Bóg powołał do siebie niewinną duszyczkę, tem lepiej dla dziecka.
— Dlaczego tem lepiej? — spytał Konstanty, stojąc z pochyloną głową, zgarbiony, z opuszczonemi dłońmi. — Czy dlatego, że było ubogie?
Dnia tego Król Pikowy był w filozoficznym nastroju, to też dowodził długo i szeroko, że ubóstwo nie jest bynajmniej nieszczęściem, owszem, bodźcem bywa.
— Inne są, gorsze rzeczy — mówił — myśl o sobie, żona twoja pocieszy się, da sobie radę. Nie troszcz się o nią.
— Ah! — westchnął Konstanty, wyciągając przed siebie ręce. — Słońce aż tu zagląda. Piecze. Co jej tam dziś, biedaczce, po słońcu.
— Uf! — wydął trzykrotnie żółte, obwisłe policzki Król Pikowy, poczem zaczął się pilnie przypatrywać wydłużonemu swemu paznogciowi na małym palcu prawej ręki, wreszcie przemówił głośno i obojętnie:
— A cobyś, przyjacielu, powiedział na to, jeśliby żona twoja wyszła za innego?
Konstanty nie zrozumiał zrazu, ręce mu się jednak zatrzęsły.
— Po co mi dziś mówisz podobne rzeczy? — spytał smutnym, przyciszonym głosem.
— Uf! Uf! — sapał ex-sierżant, a po krótkiem milczeniu zaczął:
Ecco! Nie zrozumiałeś mnie przyjacielu! Nie to chciałem powiedzieć. Żona twoja uczciwa zapewne kobieta, no, ale tak... a nużby wyszła za drugiego? Nie rozumiesz jeszcze, co? Ależeś bo naiwny! Słowo honoru, z podobną naiwnością winienbyś chodzić wolno po świecie, a nie gnić w więzieniu... Czyżbyś istotnie nic nie wiedział o prawie rozwodowem? Otóż wiedz, że kobieta, której męża skazano na więcej niż dziesięć łat więziennej kary, może domagać się rozwodu, a tem samem wyjść za drugiego.
Konstanty wzniósł głowę, zapadłe jego oczy roziskrzyły się i chwilę patrzały w przestrzeń, olśnione niby. Po chwili opadły na nie powieki.
— Giovanna tego nie uczyni — rzekł i zamilkł.
— Giovanna tego nie zrobi — powtarzał sobie w duchu, lecz czuł zarazem, że mu usłyszane słowa ostrzem chłodnego żelaza przeszyły serce. Jedna połowa serca twierdziła głośno, absolutnie: „nie zrobi, nie”, a drugą coś bolało... Myślał przytem o zmarłem dziecięciu.
Ecco! — mówił Król Pikowy — chcę wierzyć, że nie zrobi tego... Ale, powiedz mi, przyjacielu, czy nie lepiej byłoby przedsięwziąć co bądź, teraz właśnie po śmierci dziecka, gdy ta kobieta straciła oparcie na macierzyństwie... Widzisz bo, teraz byłaby szaloną, jeśliby się nie dała porwać pokusom... a no, pokusy zawsze znaleść się mogą...
— Bronta Dejas! — mknęło błyskiem ostrza stali w sercu więźnia, lecz powtórzył spokojnie:
— Nie zrobi tego.
— Głupi jesteś — zniecierpliwił się Król Pikowy — powinieneś zrozumieć, że ma prawo to zrobić.
— Wszak wrócę.
— Pewnąż tego być może?
— Pisuję do niej, pisuję ciągle!
Król Pikowy z trudnością powstrzymał uśmiech, zamyślił się, a potem rzekł niedbale:
— E! głupstwo! — Zapewne! — potwierdził Konstanty, lecz od chwili tej z myśli mu nie schodził Bronta Dejas i jego dom biały z bramą ukośną, pastwiska, pola, trzody... I myślał o ubóstwie Giovanny, osamotnieniu... Teraz już miecz boleści przerzynał obie połowy jego serca.
Wieczorem pisał do żony, pocieszał ją, mówił o miłosierdziu Bożem i o Opatrzności: „Bóg — pisał — chciał nas widocznie doświadczyć, odbierając nam dziecię, poczęte w grzechu. Niech się dzieje wola Jego Święta! Przeczucie mówi mi, że chwila uwolnienia się zbliża...
Zamyślił się. Miałże coś nadmienić o przypuszczeniach ex-sierżanta? Lepiej, że nie. Sam przewrotny, ex-sierżant łatwo podejrzewał drugich, a Giovanna pewnie nic nie wie o ohydnem tem prawie i niech się ani domyśla, że on się o tem tu, w więzieniu, dowiedział.
Skończywszy list, uspokoił się, w głębi duszy Pozostał mu jednak robak toczący, zresztą Król Pikowy uważał za obowiązek i dowód istotnego Współczucia dopomagać wewnętrznej pracy toczącego go robaka.
Niech się oswaja ze swym losem — myślał, Przypatrując się Konstantemu — gdy się dowie nagle, zabić go to może. Serce pęknie biedakowi.
Zdawało mu się jednak czasem, że lepiej byłoby dla biedaka, jeśliby mu serce pękło odrazu, lecz natychmiast przypomniał sobie, że mu obiecał wyjednać ułaskawienie. Więc trzeba było zapowiedz rozwodowi, o którym Giovanna myśli już zapewne. Wzdrygał się i niecierpliwił, gdy mu Konstanty z miłością mówił o żonie.
— Widzisz bo przyjacielu! — mówił w pewne Popołudnie październikowe — nie znasz kobiet. Puste to, jak bańki mydlane. Byłem raz zaręczony. Co? Nie wierzysz? Dziwnem ci się to zdaje? Mnie samemu zdaje się to dziwnem, lecz raz byłem jednak zaręczony. A potem? Co potem? nic zgoła zdradziła mnie, zanim wyszła za mnie i tyle tego, tyle! Gniewasz mnie doprawdy swą naiwnością. Możeż być żona twoja wyjątkiem? Uboga, młoda, w żyłach krew ma, nie wodę. Wszak prawda, krew nie wodę ma w żyłach? Gęsią byłaby, jeśliby odrzuciła tego tam... Dejasa.
— Kogo? Dejas’a! Kto ci to powiedział? — zawołał zdławionym głosem Konstanty.
— Chyba... żem słyszał od ciebie samego.
Konstanty pewien był, że o tem nie mówił nigdy nikomu, lecz nie był pewien, czy sam o tem nie myślał i to bardzo często od jakiegoś czasu. W głowie mu się mieszało. O Jezu miłosierny! O! dobry święty Konstanty! zkąd człowiek ten mógł wiedzieć o tem.
— Tak... — mówił cicho — prawda! boję się tego... sąsiad starał się o nią niegdyś.... Ah! pijaczysko to, głupiec, błoto! Nie! nie! Giovanna nie zgodzi się nigdy, ohydy tej nie popełni. Na Boga! mówmy o czem innem.
I o czem innem mówili, a ciągle w narzeczu sardyńskiem, by nie być zrozumianymi przez innych wieśniaków. Mówili o studencie suchotniku, co szybkim krokiem oddalał się co wieczór; o Arnolfie Bellinim, co nad umierającym studentem potoki łez wylewał; o Delegacie przechadzającym się około studni, o sroczce, co chudła i liniała ze starości.
Plotki, gawędki, obmowy, nienawiści wzajemne i wzajemne sympatye, wspólne wady i nikczemności pokrewne, zbliżały więźniów w szeregi zwarte przeciw dozorcom i władzy, lecz Konstatnty pozostawał obcy i obojętny na wszystko i dla wszystkich. On, student suchotnik i tak zwany Delegat, trzymali się zdala od innych, zachowując tylko pewną zażyłość z ex-sierżantem, wtajemniczonym we wszystkie więzienne arkany, wyższym od wszystkich i wszystkim mniej więcej niezbędnym.
Wszyscy też zazdrościli Konstantemu względów, okazywanych mu przez więziennego potentata i nie jeden udawał się doń z prośbą o protekcyę do Króla Pikowego. Konstanty wzruszał tylko ramionami. Niektórzy ofiarowywali mu drobne datki i Konstanty ulegał pokusie, zwyciężony, złamany swą niedolą, z nieodstępującą go na chwilę rozpaczną myślą o domu i żonie.
Król Pikowy ciągłemi insynuacyami, kolącemi jak ostrza sztyletu, stawał mu się z dniem każdym wstrętniejszym, aż się wreszcie posprzeczał z nim dnia pewnego i przez czas jakiś nie zamieniali nawet ukłonu.
Lecz Konstanty doznawał wówczas dziwnego uczucia: coś go dławiło. Zdawało mu się, że został oderznięty od świata całego, żywcem pogrzebany; to też pierwszy poczynił kroki pojednawcze, przeprosił nawet Króla Pikowego.
Jesień mijała. Powietrze ochłodło, przymroczone zlekka nieboskłony zdawały się wyższe, dalsze... Były dnie, w których powiewy wiatru donosiły aż za więzienne mury woń dojrzałych owoców.
Konstantemu lżej było na sercu, ogarniał go tylko niewypowiedziany smętek. Stracił też siły, pozbawiając się nawet posiłku, by uzbierać więcej pieniędzy dla Giovanny i gdy inni więźniowie zapracowywali sobie ten mniej, ów więcej, Konstanty, pracując najlepiej, nic nie miał, gdyż cały zarobek odsyłał do domu.
— Nie rozumiem cię, — mawiał ex-sierżant — masz rumieńce i młodniejesz, chociaż stajesz się z dniem każdym szczuplejszy i przezroczystszy.
Często też Konstanty czuł, jak mu krew bije do głowy i pali policzki. Często zapadał w prostrakcyę, tęskniąc za żoną i domem tak, jak nie tęsknił był nawet w pierwszym roku więzienia. Śniły mu się wielkie góry, ubarwione jesienią, żółte pod niebem jasnem, błękitnem, słońcem zalane, zkąd zalatywały go wonie owoców, siana, miodu, owiec beczenie, pszczół brzęczenia. Śniły mu się wilki i zające, szmer strumieni, dzikiego ptactwa świegoty, kopyt końskich tętenty, płoty rumiane od jerzyny, wszystko, co wypełniało jego sieroce dzieciństwo, na ubogą młodość rzucało hojnie kwiecie wiejskich wrażeń i uciech. Przypominając sobie stryja, starego sknerę, drapieżne zwierzę, który go nawet po śmierci dręczył tak okrutnie, doznawał uczucia nienawiści, lecz przypominając sobie, że już nie żyje, kajał się i modlił za jego duszę.
Pozatem do nikogo nie żywił nienawiści, ani żalu do nikogo, ani nawet do nieznanego sobie zabójcy stryja, ani do Bronta Dejasa... Nie miał mu zresztą nic jeszcze do zarzucenia, chociaż mu Król Pikowy mówił o tem ciągle... Nie, nie miał poprostu dość siły, by się zdobyć na nienawiść. Czuł tylko w sobie smętek bezbrzeżny, znużenie podobne do tego, jakie ogarnia usypiających, a w głębi serca wielką miłość, smętną i głęboką, jak zamglone jesienne niebo, i myślał tylko ciągle, ustawicznie o niej, o Giovannie, o niej samej. Czuł, że ją z dniem każdym kocha bardziej, głębiej. Była mu ojczyzną daleką, wioską rodzinną, domem, rodziną, wolnością, życiem, wszystkiem. Była mu wiarą i nadzieją, siłą i spokojem, radością życia i bólu osłodą — wszystkiem mu była... duszą duszy jego.
I gdy okrutny Król Pikowy groził mu tą rzeczą straszną, bez nazwy, ohydną... to tak, jak gdyby śmiercią mu groził. Radby pozostać choć czterdzieści lat więźniem, byle nie stracić Griovanny, a jednocześnie, jeśli tak gorąco pragnął wolności, to tylko, by jej nie utracić.
Zimy tej dokuczało mu zimno. Blady był na twarzy, paznogcie miewał sine, a w czasie przechadzki wygrzewał się na słońcu, skulony jak starzec. Spowiadał się często, zwierzając młodemu kapelanowi z doznawanych udręczeń.
— Kto ci, mój synu, poddaje podobne myśli i przypuszczenia? — pytał kapelan o błyszczących czarnych oczach.
— Ziomek mój, exsierżant, Burrai, ten, którego Królem Pikowym zowią.
— A niechże go... — zaklął zcicha zamyślając się spowiednik. Znał dobrze Króla Pikowego.
Starał się uspokoić więźnia, pytał, czy o czemś podobnem żona jego nadmienia w swych listach? Niestety, listy Griovanny były coraz rzadsze, coraz krótsze. Zdawało się, że od śmierci dziecka niema nic do powiedzenia mężowi. W ostatnim liście pisała, że panuje u nich ostra zima, śnieg padał dwa razy i ostatnim razem znaleziono w górach zwłoki zmarzłego człowieka. Oprócz tego pisała, że w okolicy wielka bieda.
Śniło mu się często, że wraca do Nuoro, odzyskawszy wolność, że pieszo idzie z miasta do swej wsi, że mu zimno, członki drętwieją i odmawiają posłuszeństwa, że stygnie, zamiera... budził się cały zlodowaciały, z niewypowiedzianym ciężarem na sercu.
Spowiednik uspokajał go, mówiąc:
— Słaby jesteś, bracie, tracisz siły i ztąd też upadasz na duchu. Uspokój się. Żona twoja jest, jak mówisz, dobrą chrześcijanką, nie skrzywdzi cię i nie odważy na krok przeciwny zasadom Kościoła. Otrząśnij się ze złych myśli. Wzmocnij się też na siłach, jedz więcej, potrzebowałbyś wypić czasem coś wzmacniającego. Czy zarabiasz?
— Trochę, lecz wszystko, co zarabiam, odsyłam do domu, żonie, ona taka uboga. O! jem podostatkiem, nie mógłbym więcej, nie, nie czuję się wcale słabym, a pić bym wcale nie mógł, sprawia mi to nudności.
— Więc uspokój się, zdaj na wolę Bożą, Pomówię z tym Barrai, powiem mu, by cię nie niepokoił czczem gadaniem.
Istotnie, spowiednik zburczał ex-sierżanta za rzucanie niepokoju w duszę towarzysza niedoli.
— Biedaczysko, słaby, anemiczny, nie dręcz go, bo się rozchoruje.
Król Pikowy popatrzył na księdza swemi małemi, przymrużonemi, chytremi oczkami, wysapał się i wstrząsnął głową.
— Robię to dla jego dobra.
— Piękne mi dobro — oburzył się kapelan. — Ty bo...
— Mówię, przyjacielu mój... o! pardon, pomyliłem się. Mówię tedy, że zimę tę przetrwa jako tako, uf! zimno, ale tymczasem ta stara wiedźma, teściowa Konstantego, nie zasypia gruszek w popiele i ręczę, codziennie wkłada w uszy córce, by nie wypuszczała z rąk losu. Bah! Po zimie wiosna! Zobaczymy co przyniesie wiosna... To tylko mówię, nic więcej.
Kapelan skrzywił się, odwrócił niechętnie, a exsierzant nie spuszczając go z pod przymkniętej powieki, powstrzymując wijący się na ustach uśmieszek, zaczął mówić wyraźniej: podkreślał chciwość teściowej, młodość Giovanny, ze wszystkiemi prawami młodości, zdradzieckie wpływy wiosny, niebezpieczne podmuchy... Rozgniewał się kapelan.
— A niech cię.., — plasnął w dłonie i skry mu się posypały z oczu — cynik jesteś nieznośny! Ot czem zaprzątasz nietylko sobie, lecz i innym głowy! Dość i bez tego biedak ten ma męki, a że kobieta ma starającego się, nie dowodzi to jeszcze...
— Pomału, przyjacielu mój — uśmiechał się Król Pikowy i wyjmując z zanadrza list dodał.
— Poco się gniewać? Oto!
Zamyślił się kapelan, list przeczytawszy, a potem spytał ex-sierżanta:
— A pieniądze to bierzesz od Ledda?
— Drobiazgi. Miałożby i to być nieuczciwe? Wszak ryzykuję ciupę za oddawane mu usługi.
— I uważasz za obowiązek postępować jak postępujesz?
— Na czem zasadza się obowiązek? Jeśli na czynieniu dobrze bliźniemu, spełniam go niewątpliwie.
Kapelan wzrok miał wlepiony w list anonimowy.
— Więc spełniam obowiązek chrześcijański — ciągnął Król Pikowy — i nie koniec na tem. Gdy odzyskam swobodę i osobistości wpływowe, na które liczę, dopomogą mi odzyskać stracone stanowisko, zamierzam poświęcić czas mój i zdolności na zorganizowanie tajnej korespondencyi więziennej w całych Włoszech, coś w rodzaju agentury...
— Nie omieszkasz tu wrócić.
— Ha! spełnię obowiązek, agentura zresztą sekretną będzie.
— Przyjdzie powtórne ułaskawienie, zapewne — prawił mu kapelan, oddając list przeczytany. — Po co łudzisz siebie i nieszczęsnych tych ludzi? — spytał srogo.
— Powtórne ułaskawienie — powtarzał nie zbity z tropu Król Pikowy. — Dobra jest złuda, co pociechę niesie... Cóż nam pozostało, oprócz nadziei?
— W każdym razie — mówił znacznie łagodniej kapelan — zrób to już dla mnie i przestań dręczyć tego biedaka. Budź w nim raczej nadzieję niż zwątpienie, bo tem, wierz mi, dowiedziesz go do rozpaczy i choroby.
Exsierżant obiecał, chociaż niechętnie. Metoda ta nie zgadzała się z jego wyobrażeniami.
— Zabije go cios niespodzianie — myślał. — Oho! niechno nadejdzie wiosna, a przekonamy się, kto ma racyę: ksiądz, czy ja; kto lepiej zna świat, życie, ludzi. — Myśląc tak kładł rękę na sercu.
Gdy się spotkał z Konstantym i ten go spytał z uśmiechem, czy się widział z księdzem i co mu kapelan mówił, Król Pikowy stał oparty o mur zczerniały i wilgotny, z rękoma zaożonemi za plecy. Zaklął w narzeczu swem, zamruczał, jak gdyby do samego siebie:
— A niech go kula rozerwie, wilka...
— Co ci? co mówisz?
Ebbene, nic nie mówię. Widziałem go, księżynę; zbeształ mnie jak smarkacza. Smarkacz jestem, ale sadło moje zjełczałe. Słyszałeś może, czytałem to gdzieś, że w Kosyi ludzie właśnie jedzą jełkie sadło i to im smakuje.
— Powiedz mi, co mówił?
— Co mi mówił! — mówił mi... co prawda jużem zapomniał. Aha! mówił mi, że wszystko to jest złudą mej wyobraźni. Może... istotnie. Fantazyę mam bogatą... Tak tedy przyjacielu mój! daruj jeślim cię trwożył i niepokoił: żona twoja nie zdradzi cię, nie wyjdzie za drugiego. Taka to prawda, jak ta, że tu dziś jeszcze jesteśmy.
Konstanty nie spuszczał z niego oka. Nie, nie, nie drwił zeń Król Pikowy. Prawdę mówił.
— Więc mu wyznałeś wszystko, — zawołał.
— Mur ten — mówił exsierżant, pokazując czerwone swe, powalane ręce — patrzno! mur niby z czekolady. Wilgotny a ciepły. Ho! ho! można się tu ogrzać i nasycić. Czyś jadł kiedy czekoladę?
— Czemu nie? Giovanna ją lubi, tylko, że drogie to, za drogie. Cóż dalej?
— Dalej?... a dajże mi święty spokój! Wściec się z tobą można... Dalej? żona twoja czekać cię będzie całe lat dwadzieścia i drugie tyle, licz na to...
— Ależ wypuszczą mnie ztąd prędzej... nadejdzie ułaskawienie, sam mi je tylekroć obiecywałeś, otrzymasz od króla.
— Król! aha! król! co, nie wierzysz może? Pójdę do niego wprost, jak wchodzą dygnitarze. — Czy nie byłem urzędnikiem? Król lubi wojskowych. Młody, lecz czytałem gdzieś, że tyje... No chyba nie tak jak ja — roześmiał się Król Pikowy.
Próżno go Konstanty dopytywał, wykręcał jak mógł, lecz w rzeczy samej przestał go niepokoić.
W tym samym czasie położono pięć lirów na książeczkę Konstantego.
— On to, on, niewątpliwie, kapelan — upewniał więzień — taki dobry! Ależ ja nie chcę tego, nie potrzebuję, nie przyjmę.
— Głupiś jak baran — zadecydował Król Pikowy — bierz, bo go obrazisz. „Nie potrzebuję, nie chcę.” Piękna mi rzecz! tak się nie odpowiada na dobrodziejstwo.
— Wstyd mi... zresztą, co z tem zrobię? Po co mi to?
— Przejesz, przepijesz; a toś, widzę, gotów i to odesłać do domu? Jeśli popełnisz podobne szaleństwo, w twarz ci plunę. Słuchaj! wszak ztamtąd już nie piszą...
— Co mają pisać — odpowiedział Konstanty, usiłując zachować spokój. — Zima się kończy, praca zaczyna, nie ma czasu na pisanie.
— A! prawda, zima się kończy, zaczyna się wiosna — zamruczał niechętnie exsierżant.
— A tak.
— Tak!
— Kiedy się u was zaczyna ciepło? U nas ciepło już w marcu.
— O! u nas dopiero w czerwcu. Tak pięknie wówczas, tak ślicznie! Trawy ot takie wysokie na pastwisku, owce się strzygą, pszczoły miód zbierają,...
— Idylla! Ale... nie rozumiesz zapewne, co to słowo znaczy? Idylla jest równoznaczną, z głupstwem. Ha! czekajmy czerwca! Dawnoś się spowiadał?
— Przed dwoma tygodniami.
— O! to już dawno! Naiwnyś, doprawdy, przyjacielu. Ja bo widzisz nie spowiadam się nigdy, gdyż sumienie mam czyste jak kryształ. Ecco — dodał po chwili, spostrzegłszy studenta o woskowo-żółtej twarzy, o krótkich włosach tak jasnych, że wyglądały jak upudrowane, — temu to chyba pora wyspowiadać się. Szybko zbliża się do progu... wieczności.
Istotnie, wkrótce potem przeprowadzono studenta do szpitala. Umarł w końcu marca. Bellim, kochanek suchotnicy, dowiadywał się ustawicznie o stan jego zdrowia, a gdy student umarł, płakał rzewnie dzień cały, nie po zmarłym, lecz myśląc o kochance. Śmierć studenta zasmuciła nawet exsierżanta. Zaczął filozofować na temat życia i śmierci, miewał długie dyskusye z Delegatem, odpowiadającym mu głosem przyciszonym, z przymrużonemi oczami. Z Konstantym mówił teraz najchętniej o oddalonej rodzinnej stronie. Tęsknił widocznie.
— Raz — mówił — przechodziłem w pobliżu twej wioski. Pamiętam: były tam drzewa korkowe, krzaki złotojeściu i krzaki męcznicy, oblane, rzekłbyś, krwi kroplami. A pachniało — jak najlepszym tytoniem! Prawda, jest tam krzyż wprawiony w kamień i widać w oddali morze?
— Poznaję! — zawołał Konstanty — przechodziłeś przez gaj Cherbomine, wiesz, gaj człowieka jelenia, a było to tak. Raz strzelec pewien spostrzegł przy tym właśnie kamieniu jelenia ze złotemi rogami. Strzelił, trafił, a tu jeleń ludzkim przemawia głosem: „skończony czas próby pokuty” — mówi. Musiała być w skórze jeleniej pokutująca żywa ludzka dusza, to też na miejscu tem krzyż postawiono.
— A cóż się stało z rogami, ze złotymi rogami?
— Mówię, że strzelec zbliżywszy się, zobaczył jak się rogi mieniły, szczerniały...
— Ha! Ha! Jacyście łatwowierni, wy wieśniacy — i patrząc na niebo exsierzant dodał:
— Wiosna w powietrzu! działa mi na nerwy. Raz też pamiętam, polowałem...
— O!
— Polowałem nad stawami w pobliżu Cagliari.. — O, stawy te! Zdawały się rozrzuconemi po ziemi taflami luster. Dokoła rosły liliowe irysy. Flamingi ciągnęły sznurem pod niebem tak roziskrzonem, żem aż zmrużył oczy. Paf! paf! i ot flaming pada w wodę. Inne lecą, niby nic. Rzuciłem się wpław po ptaka. Żwawy byłem, mówię ci, jak rybka. Miałem lat ośmnaście...
— Na co się zdać mogą flamingi?
— To do niczego — dają się wypchać. Ot, takie długie mają nogi i skrzydła, jak aksamitne. Czy znasz tamte strony? A! prawda, byłeś w kopalniach i musiałeś zaglądać do Cagliari. Wrócę tam, odzyskawszy wolność, tam chcę żyć i umierać.
— Wydajesz mi się smutnym od dni kilku?...
— Cóż chcesz, przyjacielu! Wiosna na bożym świecie, a Wielkanoc smutna w więzieniu. W tym roku odbędę spowiedź wielkanocną.
— Ja odbyłem już.
Umilkli, pogrążeni we wspomnieniach.
Minął kwiecień, maj i minął czerwiec. Smutne mury więzienne rozpaliły się nanowo, robactwo się rozmnożyło, rozpoczęły się tortury więźniów; zaduch zabójczy panował w powietrzu, a w izbie szewckiej, gdzie straż trzymał milczący, czerwony na twarzy dozorca, skóry i podeszwy ciała i pot pracujących ludzi wydzielały ostre wyziewy.
Konstanty, coraz bardziej osłabiony i niedokrwisty, cierpiał okrutnie od robactwa. Uprzednich lat sen miał twardy i to go broniło, nie czuł zjadliwych ukąszeń, teraz budził się co chwilę, nagle, zirytowany, bezsenność go trapiła, a zmory zatruwały krótkie chwile snu. Przewracał się z boku na bok na twardem posłaniu, cierpiał niewymowne męki, słońce wschodziło nieraz zanim zdołał skleić powieki, a gdy obezwładniał go wreszcie sen ciężki, trzeba było wstawać.
Giovanna przestała pisywać; raz tylko, ostatnich dni maja, pisała słów kilka, prosząc, by zaprzestał przysyłać pieniądze, gdyż zarabia sama dostatecznie na skromne życie. Potem nie pisała więcej.
Konstanty jednak spokojny był, przestał wątpić o wierności żony i list jej ostatni uważał za nowy i wymowny dowód przywiązania.
Król Pikowy, z niepokojem pewnym, wyczekiwał codziennie chwili spotkania się z nim na przechadzce. Spotkawszy, przeszywał go swemi małemi, złośliwemi oczkami, zatopionemi w okrągłych, obwisłych, żółtych policzkach. I codziennie pytał go: „co słychać nowego?”. Pytanie to dziwiło Konstantego lecz Król Pikowy zdawał się dziwić czemuś jeszcze bardziej. Mówił o rzeczach obojętnych:
— Uf! gorąco.
— Gorąco.
— Minęła wiosna.
— Minęła.
— Minął już u was ciężki przednówek.
— Minął zapewne. — Żona moja pisała, bym jej pieniędzy nie posyłał.
— A! słusznie! słusznie! przyjacielu mój! Ex-sierżant gubił się w domysłach i o mało nie gniewał, że się przepowiednie jego nie sprawdzały. Wreszcie, pewnego popołudnia, Konstantynie zjawił się na przechadzce. Król Pikowy dowiedział się, że ziomka jego przeprowadzono do szpitala. Serce mu się ścisnęło, a w tej chwili właśnie stara sroka, skacząc na murze, z główką wsuniętą w nastroszone pierze, zakrakała:
— Kos-tan-ti! Kos-tan-ti.
Król Pikowy zniecierpliwił się i zawołał na głos:
— Piorun uderzył w Konstantego!
Otoczyli go więźniowie i co mu się stało, pytali ciekawie.
Król Pikowy odpowiedział:
— Nic mu się nie stało, dajcie mi pokój!
— Do dziewiątej — opowiadał po chwili Bellini — Konstanty pracował jak zwykle, obok nas. O dziewiątej zjawił się dozorca, wywołał go i odtąd nie wrócił. Wstał był z miejsca śpiesznie, pobladł strasznie, oczy mu w słup stanęły; wyszedł z dozorcą i nie wrócił więcej.
Dzień ten został Konstantemu pamiętnym na zawsze. Banek był duszny, pochmurny; chmury przelatywały nad szewcką izbą, rzucając na ściany szare cienie, z których wyłaniały się blade twarze więźniów, stosy cuchnących skór. Wszyscy byli smutni, pochmurni, przygnębieni.
Jeden z więźniów, lękający się duchów i umarłych, opowiadał, że w jego rodzinnych stronach widywano w noce ciemne, przebiegające ponad łożyskami rzek i strumieni postacie rozwiewne, białawe. Pytał Bellini’ego, czy w jego rodzinnych stronach bywały podobne zjawiska, czy widział kiedy coś podobnego.
— Ja? Nie widziałem i nie wierzę w te głupstwa.
— A! głupstwem to nazywasz — odpowiadał tamten monotonnym głosem, nie odrywając oczu od butów, które szył.
Inny, nie przestając pracować, zauważył półgłosem:
— Barania głowa.
Wierzący w duchy odwrócił się rozgniewany, lecz tamten zaprotestował żywo:
— Cóż to, nie wolno mi już mówić do samego siebie. Mam prawo mówić, co mi się spodoba: głowa barania, cielęca, psia, nawet kurza i gęsia głowa. Nie zaczepiam cię, ot mówię do... tej podeszwy.
I w tę to właśnie chwilę wszedł dozorca, wołając Konstantego. Ten, po bezsennej nocy, blady, pobladł bardziej, roztwierając szeroko zmęczone oczy.
— Kto mnie woła — pytał, odchodząc z dozorcą.
Wprowadzono go do izby zadymionej, pełnej kurzu, szaf, napełnionych papierami, o pobitych szybach, zakratowanych oknach, a przez rdzawe kraty pochmurne niebo wyglądało zadymione i zapylone. W pokoju, za wysokiem, zakurzonem biurkiem siedział urzędnik i pisał. Przed nim piętrzyły się stosy papieru. Papiery i kurz wypełniały izbę. Spostrzegłszy więźnia, urzędnik wzniósł głowę. Twarz miał różową, okrągłą, brodę pomiędzy wązkiemi paskami jasnych bakembardów. Zatrzymał na Konstantym duże, wypukłe, okrągłe, jasno błękitne oczy. Wzrok przemknął po więźniu bezmyślnie, urzędnik pisał dalej. Konstanty znał go z widzenia. Stał przed biurkiem z bijącem sercem, w głowie mu wirowało, mknęły w wyobraźni widzenia rozwiewne, wywołane świeżem opowiadaniem lękliwego towarzysza w szewckiej izbie; w uchu dźwięczał przyciszony głos tego, co był zamruczał: „barania głowo”. Konstanty w chwili stanowczej i której stanowczość instynktowo bijącem sercem odczuwał, zaprzątniętą miał myśl obojętnem dlań pytaniem: czy lękliwy towarzysz słusznie, czy nie słusznie obraził się na tamtego?
W ciszy kancelaryi szeleścił szybki skrzyp pióra piszącego urzędnika. Znów się na więźnia podniosły jasne, wyłupiaste jego oczy, i znów opadły na biórko. Konstanty czuł, jak go dreszcz przebiega od stóp do głowy, czekał, a tamten pisał dalej. Serce więźnia kołatało mu w piersiach, jak ptak pochwycony w sidła, a po głowie mknęły myśli, raczej ułamki myśli, z szybkością chmur pędzonych i rozrywanych przez burzę, a tamten pisał. Nagle, śród szmat najdziwniejszych przypuszczeń mignęło w myśli Konstantemu:
— Kto wie, stwierdzono może mą niewinność.
Myśl ta olśniła go błyskawicą, a tamten pisał, aż wreszcie, nie odrywając pióra ni oczu od papieru, spytał głośno i sucho:
— Imię, nazwisko?
— Konstanty Ledda.
— Zkąd?
— Z Orlei, w Sardynii, prowincyi Sasfari.
Benissimo, doskonale.
I znów zaległo milczenie i tamten pisał dalej. Pióro skrzypnęło głośniej, podniosła się nad stosem papierów różowa twarz blondyna, wyłupiaste, jasne oczy znieruchomiały na więźniu. Konstanty opuścił powieki.
Va bene. Masz żonę?
— Mam panie.
— Dzieci?
— Miałem... synka... umarł.
— Żonie swej życzysz zapewne dobrze?
— O tak! — Konstanty wzniósł oczy. Na białej, pulchnej ręce urzędnika połyskiwał pierścień ametystowy, a pomiędzy palcami czerniało okrągłe, nieruchome pióro. Oczy więźnia zatrzymały się na piórze, a serce ścisnęło mu uczucie trwogi, jak przed klęską. Urzędnik mówił ciszej jakoś:
— Sam wiesz dobrze — mówił — jak bardzo żona twoja została skrzywdzoną. Młoda, piękna, niewinna, skazana została na osamotnienie, łzy, bańkę, ubóstwo. Trudno wyobrazić sobie smutniejsze życie, a pomyśl, na nieszczęście, to, że żona twoja niczem na to nie zasłużyła. Mogła to znosić mężnie, dopóki dziecko żyło. Było jej pociechą i podporą. Cóż jej pozostało, odkąd umarło? Jeśli Bóg pozwoli ci nawet wrócić kiedy do domu, stary będziesz, złamany, bezsilny, do niczego. Biedaczka miała przed sobą przyszłość nędzy i hańby. — Przerażająca starość. Pomyślała, że los jej iście gorszy od twego...
Konstanty, blady jak śmierć, bez tchu, przytomności, chciał zaprotestować, krzyczeć, że wróci, wrócić musi kiedyś, lecz mu głos uwiązł w gardle, a tamten, nie spuszczając zeń okrągłych swych, jasnych, a zamglonych oczu, ciągnął:
... Gorszy od twego. Powinieneś zastanowić się nad tem i powinno to pobudzić cię do skruchy za popełnioną zbrodnię. Otóż...
Tu urzędnik zaczerpnął powietrza.
... otóż, prawo opatrzne i przewidujące przewidziało podobny zbieg okoliczności i by zapobiedz krzyczącej niesprawiedliwości... niewinny nie może, nie powinien cierpieć za winnego! Otóż... wiedzieć o tem musisz, istnieje rozwód, co wraca swobodę żonom skazańców. Otóż, jeśli twoja żona... uspokój się, proszę, usiądź, słaby być musisz?... jeśli twoja żona chce korzystać z pozostawionego sobie prawa, obowiązkiem twoim, obowiązkiem chrześcijanina, uczciwego człowieka, dobrego męża..
Konstanty oparł się obu dłońmi o biurko, i drżał cały, lecz siląc się na spokój spytał.
— Jest już podanie?
— Usiądź, usiądź — uspakajał urzędnik. — Jest tam kto? — plasnął w ręce, sądząc, że więzień upadnie na ziemię, ale Konstanty ciągnął ze spokojem? dziwnie odbijającym od podrzucających nim dreszczów:
— Wiem, jaki jest mój obowiązek, lecz zezwolić na to nie mogę. Niewinny jestem, odzyskam wolność i żona moja żałowałaby wówczas...
Po różowej twarzy blondyna, pomiędzy jasnemi baczkami, przebiegł mimowolny, lecz okrutny uśmiech, powieki jednak nie zadrgały mu nad wyłupiastemi źrenicami. Zamyślił się.
— Widzisz, kochanku, zezwolenie więźnia żądane jest dla formy tylko... dla dania mu sposobności do spełnienia chrześcijańskiego obowiązku, wykazania skruchy... Jeśli odmawia... a no!... Co ci! jest tam kto? — plasnął znów w dłonie, Konstanty runął bez życia na ziemię.




CZĘŚĆ II.
I.

W domu Poru, w pokoju gościnnym, Giovanna składała materyę, kupioną dnia tego w Nuoro. Przytyła i straciła wygląd młodociany, lecz świeżą była i piękną jeszcze.
Przypatrywała się płótnom, materyom, dotykała ich, próbując dobroci, zdawała się zadowolona z wyboru, zwijała je, obwijała starannie w gazety i składała do worów podróżnych.
Były to zakupy na wyprawę, otrzymała bowiem rozwód i wkrótce miała wyjść za młodego Dejas’a.
Przybyła z matką do Nuoro po sprawunki z pieniędzmi pożyczonemi u zia Anny Rosa Dejas, siostry Jakóba, przychylnej dla Giovanny, którą niegdyś pomagała wykarmić ciotce Bachisii.
Było to wpośród zimy, lecz kobiety narażały się śmiało na trudy podróży dla zakupu płótna, chust, sukna i innych materyj.
Ślub, cywilny zresztą tylko, miał się odbyć cicho, gorzej niż ślub wdowi; lecz mniejsza z tem, ciotka Bachisia żądała, ażeby córka jej weszła do domu bogatych sąsiadów z odpowiednią wyprawą, jak gdyby była narzeczoną z najlepszego domu.
W okolicy panowało zdumienie, wyrzekano na skandal, lecz mówiono jednocześnie, że druga jakaś para małżonków stara się, za zobopólną zgodą, o rozwód. Wielu niechętnem okiem spoglądało na Giovannę i jej matkę. Niektórzy nie wierzyli w miłość młodego Bronta. Jakób Dejas, Izydor Pane, inni jeszcze zaprzestali bywać u kobiet, po wyrządzeniu im scen gwałtownych, wyrzutów zasłużonych. Jakób zwłaszcza wrzeszczał, upominał, przeklinał, aż go zia Bachisia wypchnęła za drzwi.
Nawet ciotka Porreda, w Nuoro, chociaż syn to jej przeprowadzał rozwód Giovanny, przyjęła kobiety chłodno, natomiast „Doktór, ” jak zwykła była nazywać swego syna, był dla gości niezwykle uprzejmym.
Giovanna składała kupione materye w zamyśleniu. Zakupy ją tak pochłaniały. To oto płótno zdawało się jej nie dość równe, a chustka tybetowa czarna, w róże, miała trendzie za krótkie... i plamki w rogu... rzeczy to nie małej wagi!
Wieczór zapadał, jak przed laty, lecz wszystko się odtąd zmieniło, wszystko... Dokoła zaległa wielka cisza... Nawet pokój gościnny w domu Porru zmieniony został. Teraz miał duże okno, przez które wtargał mrok zimowy, a nowe, zapach świeżego pokostu roniące jeszcze sprzęty, tu i owdzie, w mroku, błyszczały jaśniejszym zrębem. Drzwi wychodziły na ganek kryty, zkąd schody kamienne wiodły na wewnętrzny dziedziniec. Cały dom uległ przeróbce, odnowiono wszystko; snąć syn, prawnik, pokaźne miewał dochody. Kancelaryę trzymał w najbardziej ożywionej części miasta; stawał w sprawach i cywilnych i kryminalnych; niezbyt skrupulatny w wyborze klientów, obrońca każdego, co się pod jego udawał opiekę, a dobrze płacił.
Wreszcie Giovanna skończyła układać płótno, chusty, sukno, materye. Sakwy pełne były. Podjęła je, wstrzęsła, ażeby się towar lepiej ułożył na dnie, poczem wyszła na ganek zamyślona, z brwią ściągniętą. Schodziła ze schodów pomału, założywszy obie ręce w krótkie otwory, przy pasku kraśnej swej spódnicy, skrajanej na wzór zwykłych spódnic wieśniaczek Sardynii.
Wieczór styczniowy jasny był, lecz chłodny, i na tle szafirowego nieba gwiazdy drgały, jak gdyby im zimno było. Po drugiej stronie dziedzińca, w izbie stołowej, Giovanna dostrzegła przez szyby okna lichą twarz i rozbłysłe oczy Gracyi, przeglądającej żurnale mód. Dziewczyna urosła, wypiękniała, a odziana była wedle ostatniej mody, w szerokie muślinowe rękawy, spadające z ramion nakształt skrzydeł anielskich, co nieraz przeszkadzało modnie odzianym damom przejść przez wązkie drzwi domów.
Gracya powitała Giovannę uśmiechem, nie powstając z miejsca. I kuchnia odnowiona była jak dom cały. Ściany były świeżo pobielone, ceglana posadzka lśniąca, z pułapu zwieszała się lampa naftowa.
Zia Bachisia rozglądała się ciekawie dokoła swemi zielonkawemi, błyszczącemi, siną obwódką podbitemi oczami drapieżnego ptaka. Nie zmieniła się stara jędza. Przy kominie, obok służącej, dziewczynka nie zbyt czysto odziana, rozczochrana, śmiała się głośno, wyszczerzając popsute zęby. Zia Porreda, zajęta gotowaniem, łajała śmiejącą się z dziewczynką służącą. Gdzie-bo widziano, aby pani domu gotowała, a służąca siedziała, nic nie robiąc i śmiejąc się, Bóg wie z czego! Gdzie widziano?
Biedna zia Porreda! nie miała chwili wytchnienia, chociaż była matką słynnego adwokata.
Giovanna usiadła dalej od ognia, garbiąc się nieco i nie wyjmując rąk z za paska.
Ecco! — wołała zia Bachisia. — Kuchnia wygląda teraz jak salon. Powinnaś, Giovanno, tak samo urządzić w domu, u siebie.
— Zapewne — odrzekła roztargniona Giovanna.
— Tak, tak, a nie inaczej, duszko. Kuma Malthina sknera, wiadomo to wszystkim! Twoją rzeczą przekonać starą, że pieniądze Bóg dał na to, aby je wydawać! Podobna kuchnia to raj prawdziwy, rozkosz życia! Słyszysz, duszko?
— Czemu powtarzacie ustawicznie „duszko! i duszko?” — zaśmiała się służąca.
— Pieniądze są jej i wydaje je, jak się jej podoba — westchnęła Giovanna.
Służąca zaśmiała się głośniej, lecz pani domu, nie chcąc widocznie mieszać się do tej rozmowy, upomniała ją srogo, zlecając trzeć ser suchy do makaronu. Służąca usłuchała.
— Co ci, duszko? — pytała wzdychającą córkę zia Bachisia.
— Ah! wspomniała przeszłość — myślała zia Porreda.
— Mogłażby zapomnieć?... Bądź co bądź chrześcijańska to dusza, nie zwierzę jakieś.
Giovanna odrzekła ze złością:
— Ha! dałam się oszukać! płótno nic niewarte, sukno już ma plamy, ot takie.
— Duszeczko! — zawołała służąca, przedrzeźniając starą Bachisię, lecz spotkawszy się z piorunującym wzrokiem swej pani, spuściła głowę, trąc energicznie suchy ser o tarkę. Ciotka Porreda spędzała na służącej gniew i oburzenie, jakiem kipiała względem gości. Na służącą też spadły gradem nazwy: „bezwstydnej, nędznicy, niewdzięcznej, głupiej, pogańskiej duszy,” przeznaczone dla kogo innego. Wtem służąca zadrapała sobie palec o tarkę i wzniosła skrwawiony, lecz w tej samej chwili, do jadalni wbiegł młody prawnik, owinięty w długi i szeroki płaszcz czarny. Jego twarz zaróżowiona pomiędzy baczkami włosów blond, tchnęła zadowoleniem i dziecinną niemal wesołością. Zaledwie wszedł, już spytał, co będzie jadł i siadając obok Bachisi zaczął z nią gwarzyć i żartować. Za nim wbiegła zarumieniona i rozczochrana Minnia, dziewczynka, która przedtem śmiała się ze służącej; braciszek, z którym się niegdyś przekomarzała, zmarł przed trzema laty. Teraz Minnia ubrała się w bluzkę czerwoną z czarnem, lecz ręce i pończochy miała brudne. Wracała z ogrodu i natychmiast poszła coś szeptać ze służącą:
— „Duszko, ” „duszeczko” — śmiała się, głos tłumiąc, służąca.
Wkrótce też zjawił się sam gospodarz domu, Efes Maria, o szaro-marmurowej, doszczętnie ogolonej twarzy, z roztwartemi zawsze, obwisłemi, grubemi, sinemi wargami.
Wszedłszy, chciał zaraz wieczerzać. W jadalni stały dwa kredensy, z lakierowanego, jasnego drzewa, umeblowanie było niemal pańskie, na posadzce były chodniki dywanowe. Ciotka Porreda, wielkiemi swemi stopami niezręcznie po nich chodziła, ale wuj Efes Masia wodził dokoła siebie zadowolonem okiem. Grazia wysoka, zgrabna wzdragała się, gdy starzy wchodzili do przybytku, w którym oddawała się z zamiłowaniem studyowaniu dzienników mód: „Paryżanka,” „Prawdziwa Elegantka” i tym podobnych. Ah! te suknie strojne, uczesania głowy, misterne siatki przetykane złotem, bluzki ze srebrnemi galonami, te sztuczne brylanty, boa z piór i kwiatów, te materye po trzydzieści lirów metr, te rękawiczki wyszywane, wachlarze inkrustowane, jakże to musi być piękne, piękne! Czytając o tem wpadała w zachwyt, a przeczytawszy ze wzgardą i wstrętem spoglądała na najbliższe swe otoczenie, na dobrą, kochającą ją babcię, na ogoloną twarz dziadka, na wszystko i wszystkich.
Jak wówczas, niegdyś, tak i teraz zia Porreda wkroczyła majestatycznie do jadalni, niosąc półmisek makaronu, z którego buchała para. Wszyscy zasiedli do stołu.
Ciotka Bachisia siedziała w cieniu skrzydeł rękawów Gracyi, podziwiając je.
— Nie, u nas nie widać nic podobnego! Nie dziw! Kto toby się u nas tak mógł ubierać! Tu, co innego, tu wszystkie damy podobne do aniołów.
— Raczej do nietoperzy... — zauważył dziadek. — Eh, moda! Pamiętam za młodych lat moich, kobiety okrągłe były, jak nabite obręczami beczki... naprzykład żona intendenta, albo...
— A potem — zaśmiała się babcia — modne były, pamiętam, ot takie siodła poniżej stanu. Wierzcie mi, czy nie wierzcie, jak wam się podoba, lecz raz facet jakiś usiadł najwygodniej...
— Pewną jestem — mówiła ciotka Bachisia — że za drugim razem, gdy tu przyjadę, rękawy u sukien będą wąziutkie, teraz to się rozszerzają, rozszerzają...
Gracya spożywała milcząc wieczerzę.
Adwokat jadł za trzech, nożem i widelcem. Spojrzał na siostrzenicę z dziecięcym swym, pełnym zadowolenia uśmiechem:
— Rozszerzają, wydymają... chwila a fruną...
Gracya wzruszyła tylko ramionami, raczej skrzydłami rękawów, milcząc i nie podnosząc oczu. Wuj, chociaż był niegdyś jej ideałem, zdawał się jej teraz nudnym i pospolitym, nieznośnym, śmiesznym, pomimo, że w mieście rozeszły się wieści o małżeństwie zamierzonem pomiędzy adwokatem a jego siostrzenicą i że prawnik, badany w tej sprawie, nie twierdził wprawdzie, ale też i nie przeczył.
Przez czas jakiś mówiono za stołem o rzeczach obojętnych. Ciotka Porreda wstawała, wychodziła do kuchni, wracała. Rozmowa nie wiązała się, aż wszyscy wreszcie zamilkli. Jak wówczas, jak niegdyś, tak teraz zdawało się, że było coś, co cięży wszystkim, o czem wszyscy unikają mówić. I tym razem stara Bachisia niezręcznem odezwaniem się wywołała rozmowę, której unikano. Spytała, czy prawdą było, co w mieście mówiono o zamierzonym związku pomiędzy prawnikiem a jego siostrzenicą?
Członkowie rodziny spojrzeli po sobie, a Gracya, spuściwszy twarz nad talerzem, śmiała się zcicha.
Paweł, patrząc na nią, odezwał się z kwaśną ironią:
— Oho, dla panny naszej nadprefekt nie byłby jeszcze dość dobrą partyą.
Dziewczyna podniosła szybko głowę, otworzyła usta, oczy jej ciskały błyskawice, a czoło pokryło się rumieńcem.
— Eh, stary! — zachichotała młodsza. — Znam go, chodzi na spacer na dworzec kolei żelaznej. Ma rudą brodę i nosi cylinder.
— Doprawdy! aż cylinder!
— A tak, cylinder. Wdowiec.
— Kto wdowiec, cylinder?
— Milczałabyś — zwróciła się z ostrem słowem starsza siostra do młodszej.
— Czemu mam milczeć! — oburzyła się młodsza. — Mówię, co wiem. Farmazon! i to wiem: synów nie dał chrzcić i z pierwszą żoną ślubu nie brał kościelnego, to i ciebie do kościoła na ślub nie powiedzie.
— Panienka dobrze poinformowana — odezwał się dziadek.
Wówczas milcząca dotąd babka popuściła wodze oburzeniu:
— Farmazon i ateusz, z tych, co czczą dyabła! Byłżeby to mąż dla mojej wnuczki? Zgorszenie! Wszyscyśmy tu winni. Grracya całemi dniami czytuje żurnale i romansy zdrożne i nie chce chodzić do spowiedzi. Ah! książki bezbożne, przeklęte! Spać nie mogę, myśląc o tem. I Paweł nasz, Pawełek, doktorek, adwokat, co nauki pobierał na kontynencie, stracił, jak widzę, wiarę. To złe, to dobre mówi, ale w Boga nie wierzy. Dobrze to im młodym, ale my, starzy, co ani złych, ani dobrych nie czytamy książek, na kontynent nie jeździmy, czemu i my nie wierzymy w Boga i święte Jego przykazania, w przykazania słodkiego Pana naszego Jezusa Chrystusa, co umarł za nas na krzyżu? Czemu, pytam, czemu? Ty naprzykład, Giovanna Era czemu zgadzasz się na ślub cywilny z jakimś tam gachem, mając już męża?
Słowa staruszki padły jak kamienie na obecnych.
Gracya, z uśmiechem spoglądająca na okruchy chleba, przestała się uśmiechać i podniosła czoło. Paweł, co słuchał zrazu z uśmiechem, bawiąc się widelcem i nożem, słów matki, odwrócił się przy ostatnich. Dziadek spoglądał tragicznie na Giovannę.
Ta zczerwieniała cała, lecz odparła cynicznie:
— Mylicie się, ciotko, nie mam już męża, spytajcie syna, on prawnik, to powie.
— Nie mam syna, znać go nie chcę, dyabelski to pomiot! — zawołała stara. — Ah! smarkata ta winę chce zrzucić na jej doktorka, Pawełka, dlatego, że prowadził sprawę rozwodową. Patrzcie ją, rozpustnica!
Wszyscy się śmieli z gniewu starej, nie wyłączając podlotka Minni i służącej, która wniosła ser i owoce.
Pomimo, że była rozgniewana, pani domu podała uprzejmie ser ciotce Bachisii.
— Duszko moja — mówiła słodkim bardzo głosem, biorąc ser — dobra jesteś, poczciwa, święta kobieta. Ależ pomyśl! łatwo to być świętą, mając taki dom, kościół niby, dostatek, czego dusza zapragnie, męża, co choć stary, lecz jary — nie gniewajcie się, wuju — i koronę z gwiazd... dzieci. Ah! duszko moja! nie wiesz, co niedostatek, bieda, starość żebracza... zrozumiej, żebracza starość.
— Brawo! — zawołał prawnik — podajcie mi czystego noża — zwrócił się do służącej.
— Wszystko to nic nie znaczy — twierdziła matka — wszystko w ręku i z ręki Boga. Wyrzekasz na Opatrzność, gdyż straciłaś wiarę. Zkąd ci wiadomo, czy cię czekają dostatki, czy ubóstwo. Niechno wróci Konstanty Ledda...
— Niech go dyabli porwą — zaklęła Bachisia.
— Bóg wie, czy wróci — zaśmiał się prawnik, biorąc podany sobie przez służącą nóż i krając kawał sera.
Wiedziano, że Konstanty chory. Mówiono, że ma suchoty.
Giovanna, udając wzruszoną, skryła twarz w dłoniach. Po chwili odezwała się:
— Zresztą, ślub cywilny...
— Aha! — zawołał prawnik — trzeba poprzestać na cywilnym, bo księża nie udzielą kościelnego. Nie rozumieją rzeczy, rozumieć nie chcą, jak i wy, matko. Czem-że bo jest związek małżeński? Kontraktem zawartym pomiędzy dwoma osobnikami płci odmiennej w celach społecznych. Kościół nic w tem nie ma do roboty.
— Milcz! — zawołała matka. — Małżeństwo jest sakramentem.
— Milcz! — zaśmiał się prawnik. — Przyjdzie dzień, że i śluby cywilne zastarzałym będą przesądem. Mężczyzna i kobieta łączyć się będą dowolnie i rozłączać, gdy się nie zgodzą z sobą... mężczyzna...
— Milczże, dyabelski adwokacie! — zawołała stara — gdyż nie mogła znosić, gdy syn jej wygłaszał podobne teorye. — Bydlę jesteś, nie człowiek z duszą chrześcijańską! Koniec świata! Kara Boża. Bóg stracił cierpliwość i odwrócił się od niedowiarków, bluźnierców. Spuści kary, ogień, potop, sąd ostateczny... Słyszeliście, jakie to już bywają trzęsienia ziemi...
— Trzęsienia ziemi bywały zawsze — zauważył uprzejmie staruszek, sam nie wiedząc, w pojednawczem swem usposobieniu, czy ma stanąć po stronie żony, czy syna? Bał się trochę pierwszej, lecz imponowała mu nie mało uczoność drugiego.
Adwokat milczał, żałując słów wyrzeczonych, gdyż nie chciał irytować matki.
Giovanna opuściła dłonie, mówiąc pokornie:
— I z tamtym... nieszczęsnym, ślubu kościelnego nie brałam... odkładało się to, aż go uwięziono. Może i nie jestem prawą jego żoną... nikt nie wie, a Bóg dobry widzi okoliczności...
— Ukarał i słusznie — odparła surowo matrona.
— Czy to za was, czy za zgładzenie ze świata Wasyla Ledda? — spytała złośliwie, rozgniewana stara Bachizya.
— W takim razie — odparła twardo pani domu — karałby samego Konstantego.
— A więc — mówiła połyskując żółtemi oczkami stara jędza — tak się też i stało. Cierpienia niewinnej mej córki skończone i Bóg łaskawy zsyła jej męża młodego, przystojnego, przy którym zapomni o przebytej biedzie...
— Oho! bogacz! — zauważył stary, a niktby nie odgadł czy drwi z obecnych, czy mówi poważnie.
Giovanna zmieszała się, lecz ciągnęła łagodnie i pokornie, zwrócona ku pani domu:
— Nie wiecie wszystkiego, ciotko! Lecz Bóg widzi głąb serca i daruje mi, jeśli popełnię grzech śmiertelny, bo nie z mojej to winy. Pragnęłabym wziąć ślub kościelny... ale nie mogę..
— A tak, bo jesteś żoną innego..
— Ależ tamten... tak, jak gdyby umarł. Nie może wyżywić mnie, ani opiekować się mną. Jeśli sędziowie i ci, co piszą prawo, uczeni przecie, ustanowili śluby cywilne... Może nie rozumiem dobrze i ksiądz Eliasz Postolu, tam u nas, taki dobry, zacny — znacie go przecie? — co naucza niby święty, i ten, choć się nigdy gniewem nie unosi, mówi na to „nie, nie, nie, sama śmierć zerwać może małżeński związek.” Nie rozumiem... Muszę żyć przecie, a jak tu żyć w takiem ubóstwie? Gdy zabraknie pracy, nie mamy nic zgoła. Cóż robić, osądźcie sami, ciotko! Gdyby nie było rozwodu, mogłoby być gorzej... Grzech śmiertelny...
— Śmiertelny grzech — twierdziła Bachisia — i nędza na starość.
Służąca wniosła kosz owoców, winogrona sine, pełne, i gruszki żółte jak liście jesieni.
Pani domu podsunęła uprzejmie kosz z owocami starszej kobiecie, spoglądając na nią z mimowolnem spółczuciem. Gniew jej, oburzenie, ustępowały w obec bezzasadnej nędzy dwóch tych kobiet. W duszy mówiła sobie:
— O dobry święty Franciszku! daruj im, bo nie wiedzą co czynią, ciemne to — ubogie wieśniaczki.
Głośno zaś dodała:
— Obieśmy stare, Bachisio Era, a ty, Giovanno postarzejesz, a co przychodzi po starości?
— Śmierć...
— A widzisz, śmierć. A po śmierci co jeszcze?
— Wiekuistość! — zaśmiał się, spożywając łakomie winogrona prawnik.
— A widzisz, wiekuistość.. — Minnia zwróciła się do młodszej wnuczki: — Czemu odchodzisz? pozostań!
Minnia wzruszyła, ramionami i wyszła do kuchni, a babka jej ciągnęła:
— Co powiesz na to, Giovanno Ero i ty Bachisio, co powiesz, jest-li wieczność?
— Zapewne...
— Tak! Ale o wieczności zapominacie właśnie.
— Co tam o tem myśleć — odezwał się prawnik, powstając od stołu i ocierając obrusem usta. — Dawno mi pora. — Zabawił dłużej dla tych dwóch kobiet, które mu zresztą jeszcze nie zapłaciły za prawną pomoc.
— Czekają mnie w kancelaryi interesanci — ciągnął — pełno mam ich. Do widzenia! wszak zobaczymy się jeszcze? — zwrócił się do gości — kiedy odjeżdżacie?
— Jutro, wczesnym rankiem...
— E! pozostańcie dłużej — mówił, nakładając płaszcz swój długi i szeroki. Zia Bachisia wytrzeszczała nań małe swe, żółte oczy, myśląc w duchu, że doktorek w płaszczu tym podobny jest do tych zabawnych, a zarazem straszliwych figurek woskowych, jakiemi owczarze i czarna magia posługiwać się zwykła.
Wyszedł, za nim wyszła przez całą wieczerzę milcząca panna Gracya. Wuj Efes Masya przekręcił krzesło, siadł okrakiem i zaczął czytać gazetę.
Z kuchni dolatywały chichoty Minni ze służącą, a za stołem siedzące trzy kobiety spożywały w milczeniu każda gruszkę. Coś ciężyło nad niemi. Ciotka Porreda wzdychała żałośnie, czując instynktowo, że tak dni jej nie okrzesanych, wieśniaczych gości, jak własnego jej potomstwa, zatrute zostały stały jednym i tym samym jadem.




II.

Nazajutrz rano, tak samo jak wówczas, niegdyś, Giovanna zbudziła się pierwsza, gdy matka jej, jak zwykle stare, nie mogące długo zasnąć z wieczora, spała jeszcze snem lekkim, chociaż sapała bardzo.
Poranek zimowy jasny, lecz chłodny bielał po za mętnemi szybami okna. Giovanna, która z wieczora zasnęła zasmucona, zawstydzona tem, co słyszała od ciotki Porreda, spojrzawszy w okno poweselała nadzieją dnia pogodnego, dobrego do podróży. Z wieczora zasypiała zachmurzona wspomnieniem Konstantego i zmarłego swego synka, obrazem wiekuistości, o której mówiła oburzona matrona i tym podobnych, niewesołych rzeczy.
— Nie, złego serca nie mam — myślała — a Bóg patrzy w serce i sądzi wedle intencyi, a nie wedle okoliczności zewnętrznych. O wszystkiem myślałam, o wszystkiem. Żal mi biednego Konstantego, wszak oczy, myśląc o nim, wypłakałam. Łez mi już nie staje. Wiem, że nie wróci, nie wróci nigdy, lub wróci, gdy postarzejem oboje... i płakać sił już niemam. Mojaż wina, że nawet myśląc o nim, płakać już nie mogę? Zresztą nie jestem-że bożem stworzeniem, z krwi i kości, tak jak i inna każda, młoda, uboga, wystawiona na grzech i pokusę? Jedyny mój ratunek przyjąć co Bóg mi zdarza. Oj! oj! ciotko Porreda. Wiem ja co wiekuistość znaczy i dlatego właśnie chcę uniknąć grzechu i upadku. Nie! nie! nie jestem zła, sprośna bezwstydnica, serce mam dobre, czułe...
Myśląc tak o dobroci i czułości swego serca, nie wnikała nazbyt w głąb sumienia, gdzie prawda bądź co bądź zawsze zwycięża i z której to głębi niby opar powstawał ów zdejmujący ją ciężki smutek. Oszukiwała sama siebie, pocieszając się i uspokajając zgodnie z praktycznemi wyrachowaniami. Teraz zbudziła ją przezroczystość pogodnego poranku, bijącego zbudzonem skrzydłem o duże okno gościnnego pokoju w domu Porredów.
Wkrótce zbudziła się i stara matka, wołając z zadowoleniem:
— Pogoda! tem lepiej.
Wstały obie, ubrały się, zeszły na dół. W kuchni zastały już ciotkę Porredu, uprzejmą i uprzedzającą, rozlewającą kawę. Pomogła im opatrzeć i osiodłać konia Zdawało się, że zapomniała zupełnie o wczorajszej rozmowie, lecz zaledwie wyszły na dziedziniec, przeżegnała się; jak gdyby odganiając złego ducha.
— Wreszcie! — westchnęła — z Bogiem! Niech najwyższy da im upamiętanie.
W przezroczystego poranku ciszy rozlegało się pianie kogutów, blizko, potem dalej i dalej jeszcze... Miasteczko spało pod baldachimem głębokiego szafiru.
Tym razem kobiety podróżowały same, bez towarzyszów musiały zjechać z góry, przebyć dolinę i znów wzbijać się pod górę. Szczyty skał sterczały przed niemi tu metalowe, tam śniegiem ubielone, jeżąc się na horyzoncie.
Zimno było i choć nie wietrzno, powietrze zdawało się ostre. Cisza zupełna zalegała dolinę pustą i dziką, a ciszę tą potęgował monotonny szmer strumieni. Trawa nizka jeszcze była, zielona, gęsta, ubrylantowana szronem, który przyprószył też wązkie ścieżki i połyskiwał na gałązkach krzaków. Świeżo tu było, czuć rozmokłą ziemię. Z rzadka wznosiły się pnie drzew bezlistnych, podobne do pustelników, czyniących pokutę w samotności i odmawiających poranne pacierze. Orne grunta czerniały tu i owdzie długiemi pasmami, a niezliczone zagrody kamienne, mchem porosłe, wznosiły się i opadały splątaną siecią, okrążając zielone pastwiska. Jadąc powolnym truchtem, kobiety z zziębniętemi rękami i nogami przejechały dolinę, rzekę w bród szeroki lecz płytki, wjechały w góry. Słońce wznosiło się coraz wyżej; lecz choć jasne, nie grzało. Tylko pozłota słoneczna mięszała się z szafirem nieba, a wiatr wstrząsając krzakami przynosił wilgotne powiewy. Kobiety jechały milcząc w cieniu skał granitowych. Spotkały po drodze znajomego wieśniaka z Bitti, szedł pieszo, zamieniono ukłony.
Wzbijały się pod górę, a słońce wzbijało się też coraz wyżej. Grzało. Kobiety myślały o kresie podróży, sprawunkach ułożonych w sakwie, o tem, czem się zajmą, wróciwszy do domu. Stara myślała o ciotce Marcinie i tem, jak jej zaimponuje wyprawa przyszłej synowej. Giovanna myślała o Broncie i o przedziwnych rzeczach, które prawił podochocony; jednak, gdy dostrzegła kościół ś. Franciszka, biały w słońcu, śród zieleni zarośli, zbudowany w połowie wysokości góry, przypomniała sobie Konstantego i zaczęła modlić się na jego intencyę. Do wioski swej dojechały po południu. W Ortei śród pastwisk wilgotnych, w cieniu gór, pokrytych śniegami, zimniej było niż w Nuoro i słońce zaledwie budziło do życia skąpe trawy. Na powichrzonych, rdzawych dachach aksamitniały płachty mchu; ściany lepianek wilgotne miały zacieki, drzewa bezlistne, i dymy wzbijające się blademi słupami w górę, zwiększały wrażenie samotności. Wioska, jak zwykle, milczała, zdając się opustoszałą, tylko po murach migotały szmaragdowe iskierki; kameleony, to ciche, zwinne i pierzchliwe, wysuwały z kamiennych szczelin ruchliwe swe łebki i mieniące się ciałka, a ślimaki czołgały się cicho po kamieniach.
U bramy swej ciotka Marcina przędła wełnę, jak zwykle, a widząc nadjeżdżające, zaciekawiła się bardzo zawartością sakwy, lecz nie pokazała tego po sobie, witając sąsiadki skinieniem głowy. Dopiero wieczorem, gdy Bronta wrócił do domu, dokąd teraz wracał częściej, poszła z nim razem do chaty sąsiadek, spragniona oglądania ich zakupów.
Niewielki ogień jałowcowy palił się na kominie u ciotki Bachisii, rozświetlając ubogie ściany izdebki. Giovanna chciała zapalić lampę, lecz goście oparli się temu: matka przez wrodzone skąpstwo, Bronta, bo mu w pół cieniu milej było przypatrywać się narzeczonej.
Ciekawą rzeczą było widzieć Giovannę wobec przyszłej teściowej i jej syna. Mówiła cicho i łagodnie, jak posłuszne i uprzejme dziecię, wzrok się jej mącił, przysłonięty długiemi rzęsami. Zdawała się piętnastoletnią dzieweczką, niewinną i nieśmiałą, a co najciekawsze to to, że pozory te przybierała nie z wyrachowania i zalotności, bez instynktownie jakoś. Bronta był w niej zakochany i nieraz po pijanemu aż uciekał od niej, padał na kolana, modlił się, przypominając sobie pacierze mówione w dzieciństwie, płakał, zaklinał, że więcej pić nie będzie.
I wieczoru tego trzeźwy był, zupełnie trzeźwy. Mówił mało i cicho, lecz wzrokiem pożerał narzeczoną. Uśmiechał się ustawicznie i ustawicznie w mroku przyćmionej izby połyskiwały białe jego zęby.
Stara Bachisia opowiadała przygody podróży i pobytu w mieście. Długo i szeroko mówiła o płaszczu prawnika, rękawach u sukni Gracyi, podobnych do rozpuszczonych skrzydeł, o przepychach kuchni w domu Porru, o spotkanym na ulicy znajomym — o wszystkiem zgoła, oprócz o rozmowie którą przy wieczerzy prowadzono, i o sprawunkach, zaostrzając tem ciekawość sąsiadki.
— A ty, Giovanno, nie masz — że nic do powiedzenia — spytał Bronta, dorzucając kilka gałęzi jałowcu do ognia. — Zamyślona jesteś, co ci?
— Czuję się zmęczoną — i nagle zaczęła mówić o Jakóbie Dejas.
— Waryat to skończony — narzekała. — Prześladuje mnie ciągle. Doprawdy, zasługuje, byście go wydalili! Potrzebna bo mu służba! Bogaty!
— Nie wiem, co mu się stało — dorzuciła matka — był przedtem wesoły, krotochwilny, a teraz, gdy ma dom, trzody i mógłby się ożenić, wścieka się nie wiadomo czego. Wiecie zapewne, że go ztąd wyrzuciłam.
— I nie wrócił już?
— Nie wrócił.
— Ani też Izydor Pane? — dodała łagodnie Giovanna.
— Zdawało mi się — zauważyła sąsiadka — żem go widziała, przechodzącego tędy wczoraj...
Giovanna podniosła żywo głowę, lecz Bronta roześmiał się na głos.
— Jak gdyby potrzebowano tu jego pijawek! — zawołał.
— Hm! — odchrząknęła jego matka, a po chwili milczenia dodała — czyż nie przywiozłyście mi gościńca z Nuoro? Dość długo każecie nań wyczekiwać.
Kobiety, które w istocie rzeczy zaopatrzyły się w fartuch na podarek, zdawały się zmieszane.
— Ab! zapomniałyśmy! wyszło nam z pamięci!
Ciotka Bachisia śmiała się, choć nieszczerze, lecz widząc, że córka pozostaje zamyśloną, zaproponowała:
— Giovanna pokaże zakupy nasze.
Giovanna powstała z miejsca, zapaliła świecę i wyszła do przyległego alkierza. Bronta pogonił za nią rozpalonym wzrokiem, jego matka zrozumiała, że podarek został przywieziony. Przeszło minut parę, młoda nie wracała.
— Co ona tam robi? — pytał Bronta.
— Nie wiem.
Przeszło jeszcze minut parę.
— Pójdę, zobaczę — zawołał, powstając z miejsca niecierpliwy młodzian.
— Ależ nie, nie... — protestowała Bachisia, lecz tak miękko, że stara Marcina zaczęła dodawać synowi odwagi.
— Cyt! cyt!
Skradał się do alkierza na palcach. Giovanna, stojąc nad otwartym kuferkiem, czytała list, który wracając z Nuoro, znalazła wsunięty za próg chaty. List był od Konstantego, rozdzierający, niewprawną pisany ręką. Błagał młodą kobietę, by nie gubiła siebie i jego. Przypomniał jej dni szczęścia, wiosnę ich miłości, przyrzekał wrócić, przysięgał, nie wiem już raz który — na swą niewinność. „Jeśli nie nademną, miej litość nad samą sobą — kończył — nad duszą nieśmiertelną. Pomyśl o grzechu śmiertelnym, o wieczności...”
A! tak samo mówiła ciotka Porreda, tak samo. List ten podedrzwi wsunął najpewniej Izydor Pane, gdyż widziano, jak przechodził tędy. Giovanna oddawna już nie miała wieści od Konstantego. Łzy nabiegły jej do oczu i kto wie co je wywołało: wzgląd na wiekuistość, czy wspomnienie przeszłości? W tej właśnie chwili drzwi zaskrzypiały, posłyszała kroki za sobą. Szybkim ruchem opuściła wieko skrzyni. Ręce jej drżały...
Bronta był przy niej, objął ją, przyciskał do piersi.
— Co robisz tu, co robisz tak długo? — pytał drżącym od wzruszenia głosem.
— Ah!... szukam, widzisz, szukam fartucha, któryśmy przywiozły z miasta dla twej matki. Nie wiem, gdzie go położyłam... Zostaw mnie, zostawże — szeptała, usiłując się uwolnić z silnych ramion mężczyzny; lecz w mroku komnaty połyskiwały tuż przy jej twarzy jego białe zęby, a purpurowe, wilgotne usta szukały ust jej...
— Ah! zapominamy o wieczności — westchnęła.
Wróciwszy jednak do kuchni, śmiała się młodym, wesołym śmiechem, rozkładając materye i płótna przed przyszłą swą świekrą, a Branto patrzył na nią tak, jak gdyby wypił był całą beczkę wina.




Zima, minęła. Przyjaciele Konstantego nie ustawali w zabiegach, by zerwać zamierzone małżeństwo. Daremnie. W tym względzie i Dejas’owie i obie kobiety były niewzruszone. Nic nie pomagały perswazye, prośby, pogróżki.
Sam syndyk, pasterz, podobny z twarzy do wielkiego Napoleona, blady i surowy, przeciwny był temu małżeństwu, zwał je „dyabelskim wymysłem”, i gdy narzeczeni udali się do niego sekretnie, prosząc o ogłoszenie zapowiedzi, przyjął ich chłodno i wyniośle, spluwając co dwa słowa na ziemię. Po co wywoływać zgorszenie, zły dawać przykład? czy słyszano kiedy o czemś podobnem? Wieś cała była wzburzona. Zrazu nie dowierzano, potem słuchano obojętnie o miłostkach Bronta z sąsiadką, z czasem zaczęto się oburzać, w gruncie rzeczy nie mając nic przeciw miłostkom, ale wiele przeciw małżeństwu, co się zdawało poprostu niemożliwem. Śmiano się, wnoszono, że Bronta kpi sobie z Giovanny i jej jędzy matki, ale teraz, teraz przestano się śmiać i żartować, darowanoby chętnie skandal wszelaki, grzech śmiertelny; — wiedziano, że Giovanna młoda i piękna, wiedziano jak jest ubogą.. ale wstępować w związek małżeński, mając żyjącego, bądź co bądź, męża, tego ani zrozumieć, ani wybaczyć nie mogli. Rzecz to straszna, niesłychana, zdrożna! Bóg mógł za to zesłać klęski i kary na wieś całą, na okolicę i ludzie mówili ni mniej, ni więcej, jak o ukamienowaniu zdrożników, co najmniej o obiciu narzeczonych tak, aby to sobie dobrze zapamiętali. Słysząc o tem Bronta wpadł we wściekłość, a stara Bachisia wołała: „zostawcie to mnie, rozprawię się z łajdakami,” przyczem ciotka Marcina podnosiła głowę jak klacz rasowa, czująca w powietrzu zapach prochu. I ta gotową była walczyć i zwyciężać, choć czuła, jak się z dnia na dzień starzeje i coraz pilniej jej było zdobyć synowę, to jest służkę, niewolnicę, którąby do domowej pracy zaprządz mogła bezwzględnie i bezlitośnie, a zwłaszcza już bezpłatnie. Giovanna odpowiadała wybornie wszystkim tym warunkom. Jeśli ta, a nie inna synowa jej dogadzała, co komu było do tego?
Wieczorem tego dnia, w którym ogłoszono zapowiedzi, Izydor Pane pracował siedząc na progu ubogiej swej chatki. Z wnętrza buchał ogień. Izydor mógł sobie na to pozwolić, gdyż sam sobie zwykł był przynosić drzewa z gór, lasów, z nad rzeki. Zimą zwykł był też kręcić powrozy z włosia końskiego, gdyż zręczny był do każdej roboty, czy to nad wodą, czy w lesie, czy w kuchni. Umiał nawet naprawiać obuwie, a jednak nie mógł obronić się biedzie i nieraz brakło mu łyżki ciepłej strawy.
Nagle, na tle zapadającego wieczoru zjawiła się postać Jakóba Dejas’a. Wszedł do izby i usiadł w milczeniu przy ogniu.
Kuchnia rybaka czarna była, lecz połyskiwała w głębi błyszczącemi statkami na tle ciemnych kątów. Dalej rozwieszone były sieci, a nad niemi majaczyły szare pajęczyny. Na okapie komina stał słój szklany, pełen pijawek i wody. Na ścianie wisiała ruda kobiałka, koszów parę, zresztą ogień rozświecał postacie dwóch wieśniaków i lśkniący włoś w grubych palcach powroźnika.
— Co słychać? — spytał Jakób.
— Co tam ma być! — machnął ręką rybak.
— Dali na zapowiedzi — ciągnął półgłosem i jakby do samego siebie mówił pierwszy: — skończone, przepadło! Pijak ten zajrzał dziś do pasieki, mogłem zejść po wsi. Niech się tam wścieka, co mi tam! Przyszedłem, Izydorze. Trzeba coś przedsięwziąć, działać... Rzuć-no te swoje przeklęte powrozy. Słuchaj, radź! trzeba coś przedsięwziąć, działać... Rozumiesz mnie, słyszysz, Izydorze!
— Słyszę i słucham, ale cóż możemy poradzić? Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy: przedstawialiśmy, błagali, grozili. Wmieszali się w sprawę: syndyk, pisarz gminny, sam proboszcz...
— E! mazgaj! proboszcz, ksiądz Eliasz Postolu! Prawił kazanie ocukrzone, jak zawsze, a powinien był grozić, przeklinać, imać ksiąg świętych, wykląć, odsądzić od wody, chleba, światła dziennego, w piekło im ziemię zamienić. Usłuchaliby go wówczas bezbożni! Ale co tam liczyć na takiego mazgaja! Ciepła, ocukrzona woda i tyle! Nie wspominaj go przedemną, bo mnie porywają wszystkie pasye...
Izydor z rąk wypuścił robotę.
— Niepotrzebnie się wściekasz. Ksiądz nie miał prawa grozić i wyklinać, lecz przekleństwo Boże bez tego spada na dach bezbożnych.
— Rzucę ich, nie będę żarł ich zatrutego chleba, odejdę — odgrażał się Jakób — przedtem jednak sprawię sobie satysfakcyę i dobrze obłożę kijem nowożeńców.
— Zwaryowałeś, ptaszku! — przedrzeźniał go Izydor.
— Niech i tak będzie, zwaryowałem, to i co, co komu do tego? Nie, nie zrobiłeś wszystkiego, coś był winien zrobić, by nie dopuścić do podobnego świętokradztwa. Pfuj! hańba, ohyda! Straciłem humor...
— Postarzałem, czuję to, o lat dziesięć — westchnął Izydor.
...humor straciłem — ciągnął Jakób — tak i stoi mi w oczach Konstanty! Co też powie, żeśmy do tego dopuścili... Nie wiesz, czy prawda, że chory?
— Wyzdrowiał, lecz desperuje — odrzekł Izydor, uchylając kapelusza, a wracając do przerwanej roboty, mruczał:
— Wyklinać, klątwę rzucać...
— Tak jestem zły, że się aż własną zachłysnąć mogę śliną — ciągnął Jakób, głos podnosząc — wściekły jestem jak pies. Nie, nie! nie dam za wygraną. Kara Boża na nich, jeśli jest Boska sprawiedliwość. Daj mi Boże doczekać aż ich zmiażdży grom z nieba. Ale co tam kręcicie w palcach?
— Widzisz, powróz.
— Powróz, z włosia!
Umilkli obaj. Jakób patrzył na powróz a w oczach palił mu się gniew.
— Komu zamierzasz to sprzedać? — spytał.
— Zaniosę do miasta i sprzedam gospodarzom do wiązania bawołów. Czemu się tak przypatrujesz? Obciąłbyś się może powiesić? Co?
— Nie, gołąbku, ptaszku mój, sam się przed tem powiesisz, jeśli Bóg dozwoli... Więc — kończył, głos podnosząc — dali na zapowiedzi.
Chwilę milczeli obaj, poczem ozwał się pomału Izydor:
— Kto wie... Mam nadzieje, że... małżeństwo do skutku nie przyjdzie... Ufam w Bogu, mam nadzieję, że dobry święty Konstanty cud uczyni...
— Cud! zaraz cud! — zaśmiał się Jakób.
— Czemu nie? — odparł rybak. — A gdyby.. gdyby, zanim małżeństwo, zawarte zostanie, wyznał swą zbrodnię, lub zmarł prawdziwy zbrodzień, zabójca Wasyla Ledda i ruszony wyrzutem sumienia wyznał grzech swój na spowiedzi. Na nic wówczas rozwód.
— Prawda, na nic wówczas — mruczał z ponurą ironią Jakób. — Ale po co ma tamten jak raz teraz umierać, spowiadać się jak na zawołanie? Eh! głupi jesteś, Izydorze! Naiwny, jak trzyletnie dziecko.
— Wszystko, nawet sumienie zbrodniarzy, w ręku Boga. Prawda się odkryć może, musi.
— Tak, jak raz i to teraz, zaraz na zawołanie... Kto to odkryć może? Jak?
— Kto? Ty, ja, inny..
— E! głupiś jak smarkate dziecko, jak niewylęgłe z jaja pisklę. Odkryć! — Łatwo to mówić. Zresztą... jesteśmyż tak bardzo pewni, że nie Konstanty to...
— Czy pewni jesteśmy! — zapalił się rybak — ależ nie możemy być niepewni. Prędzej ja sam, ty prędzej...
Jakób powstał z miejsca.
— Więc cóż mamy począć? — spytał. — Jeśli masz radę, mów.
— ....ty prędzej, niż on — powtórzył rybak, nie podnosząc głowy. — O radę pytasz? Na wszystko jest rada, w Boże to oddać trzeba ręce.
— Ach! cierpliwości mi nie staje — oburzył się Jakób. Pytam cię o radę a ty mi odpowiadasz ni w pięć ni w dziewięć. Zaduszę tę jędzę, Bachisię Era, najlepsza to pono będzie rzecz.
Wyszedł, jak przyszedł, bez pożegnania, gniewny, ponury. Izydor nie podniósł głowy, lecz po kilku chwilach, gdy postać Jakóba wsiąkła w mrok wieczorny, powstał i oparł się o drzwi pozostawione otworem.
Noc marcowa ciepła była i choć miesięczna, ale zaćmiona. W powietrzu czuć było kiełkujące rośliny. Dokoła chatki rybaka trawa i krzaki dzikie majaczyły w zmrokach przezroczystych, do snu się słoniąć. Na samym horyzoncie, ponad mglistym oparem, widniał rąbek jaśniejszego nieba, podobny do niebieskiej wstążki rzeki, wijącej się dokoła nocnej chmury i zachodniego pożaru.
Stał chwilę długą, w jaśniejszy rąbek nieba wpatrzony... Potem zamknął drzwi i u ognia wziął się do przerwanej pracy.




III.

Była wigilia Wniebowzięcia, środa, dzień upalny i pochmurny.
Ciotka Marcina przędła w bramie swej zagrody, a Giovanna, widocznie już poważna, przebierała ziarno, bo rzeczą synowej przebrać ziarno do żarn przeznaczone. Siedziała na ziemi, pomiędzy dwoma koszami, „żona dwóch mężów”, jak ją wzgardliwie we wsi nazywano. Zmieniła się od zamążpójścia, schudła, nos miała obrzękły i zaczerwieniony, oczy podbite i dolną wargę opuszczoną. Kury i koguty, bijąc się i zanieczyszczając dziedziniec pierzem, wyciągały dzioby, usiłując pochwycić ziarno. Odpędzała je młoda kobieta. Odlatywały, by po chwili ponowić przerwany atak.
Giovanna zdawała się smutna i niezadowolona z losu, pogrążona we własnych troskach i niedomaganiach. Świat cały ją nie obchodził, o samej sobie myślała. Bosą była i dość brudno odzianą, bo teściowa skąpiła nawet na mydło.
Kobiety pracowały w milczeniu, lecz oczy bystre starej zwracały się ustawicznie na młodszą i gdy ta nie odganiała dość prędko kur natrętnych, teściowa wołała na nią gniewnie. Raz nawet jedna z kur, od innych śmielsza, wskoczyła na brzeg kosza, zanurzając dziób w ziarnie.
— A kysz!... — zawołała stara tak gwałtownie, że aż się Giovanna porwała z miejsca. Kura uleciała ze zdobyczą, trzępocząc skrzydłami, a wystraszona kobieta skarżyła się płaczliwie, usiłując podnieść z ziemi kosz z ziarnem.
— Ah! jak ciężko!
— Co to ciężko — zamruczała stara, lecz wstając z miejsca dodała łaskawie:
— Nie schylaj się, córko, pomogę ci zebrać rozsypane ziarno.
Zbierała je, a tymczasem kogut psotliwy targał nowe wrzeciono i plątał wełnę.
— A kysz! a kysz! — wołała stara, zapędzając do kurnika kury, koguty, kurczęta.
Giovanna przebierała dalej ziarno, milcząca, skulona we dwoje.
Przez bramę widać było plac pusty, chatkę ciotki Bachisi; dalej pod szarem, zachmurzonem niebem kawał pustynnego krajobrazu, pożółkłe pola i ciężkie, ołowiane horyzonty.
Po niebie szybko mknęły chmury, kłębiły się, duszno jednak było w powietrzu. Przed bramą przebiegł wysoki, bosy chłopak, pędząc przed sobą czarne wołki. Z kolei przeszła kobiecina jakaś, też bosa. Ta popatrzyła ciekawie na Giovannę. Przebiegł pies biały, opasły, węsząc ziemię, lecz nic nie przerywało ciszy duszącego, jak przed burzą powietrza.
Giovanna przebierała ziarno coraz wolniej, leniwiej; czuła się zmęczoną, głodną, lecz nie strawy; spragnioną, lecz nie wody, czuła potrzebę jakiejś zmiany, czegoś nieokreślonego, nie dającego się osiągnąć.
Skończywszy robotę, powstała, wyprostowała się i znów chciała podnieść kosz ze zbożem.
— Nie podnoś! — zawołała teściowa — zaszkodzić ci może. — Giovanna powinna była zanieść zboże do żarn, który kręcił parę razy tygodniowo osioł domowy, lecz teściowa sama się tego podjęła.
Pozostawszy samą, młoda kobieta weszła do kuchni i rozglądała się dokoła, szukając, czemby głód i pragnienie zaspokoić, lecz nie było nigdzie owoców, ani wina. Zaledwie znalazła w głębi imbryka trochę kawy i nalała do filiżanki, biorąc do ust kawałek cukru.
— Gorąca kawa nie ugasiła pragnienia. Giovanna chciałaby napić się czegoś chłodnego i słodkiego, czegoś, czego nie kosztowała, nigdy skosztować nie miała. Porywała ją złość głucha, oczy jej zabłysły, wstrząsnęła drzwiami spiżarni, chociaż wiedziała, że zamknięte na klucz, zaklęła pobladłemi usty, poczem wyszła na dwór i bosa, jak była, skierowała kroki ku matczynej chacie.
— Wejdź! — zawołała Bachisia; spostrzegłszy córkę przez okno.
— Nie mogę, w domu niema nikogo.
Wówczas stara wyszła na próg chaty i rozglądając się po zachmurzonem niebie, zauważyła.
— Pewnie dziś w nocy będzie burza.
— A niechby wszystkie jasne pioruny! — zaklęła Giovanna, lecz uspakajając się, natychmiast dodała:
— Byle nic nie uszkodziło temu, które noszę w łonie.
— Kwaśna dziś jesteś, jak widzę, duszko — odrzekła niechętnie matka. — Gdzież poszła stara jędza? Widziałam, że szła z worem ziarna.
— Poniosła do żarn. Bała się dać mnie, bym nie ukradła — odrzekła z goryczą młoda.
— Cierpliwości — upominała ją matka — nie potrwa to długo.
— Oh! nie dożyję chyba lepszej doli! Wytrzymać już nie mogę! Słowa na ustach ma słodkie, lecz dłoń ciężką. „Pracuj! pracuj! od rana do nocy pracuj.” Wprzęgła mnie w jarzmo, na chleb czarny i wodę, na nogi bose, na brudną koszulę...
Ciotka Bachisia słuchała wyrzekań córki, nie znajdując słów pociechy, zresztą były to rzeczy powszednie, przywykła do nich. Ha! i stara zawiodła się na tem małżeństwie, którego tak pragnęła. Zamiast odpoczywać pod bokiem bogatego zięcia, widziała się zmuszona pracować w dwójnasób. Ulitowała się niedoli córki.
— Cierpliwości, mówię ci, duszko! — mówiła — nie zawsze tak będzie, kolej twoja przyjdzie i panią będziesz w domu.
— Co mi tam! na starość, gdy siły stracę i życie steram, jeśli wpierw nie zdechnę z nędzy i umęczenia. Na starość nic nie trzeba...
— Mylisz się duszko — przerwała jej matka, której żółte ślepia zamigotały pożądliwością. — Nie jednego jeszcze użyjesz na starość: wypoczynek, soczyste mięso na obiad, chleb biały, pstrągi, łososie, wino białe, rosolii[13], czekolada...
— Skończylibyście, matko! — zniecierpliwiła się Giovanna i opowiedziała, jak dopiero co nie miała czem ugasić pragnienia.
— Cierpliwości! — powtarzała stara — widzisz, jest to symptom twego obecnego stanu. Najsmakowitsze kęski, królewskie kruże zadowolić-by cię nie zdołały.
Giovanna nie spuszczała z oczu bramy mężowskiego domu, smutna była i zniechęcona.
— W nocy deszcz padać będzie — zauważyła znów stara.
— Dajcie pokój pogodzie — odparła kwaśno córka.
— Bronta wróci na noc do domu?
— A wróci! Nie wytrzymam, powiem mu wszystko...
— Co mu powiesz?
— A wszystko! że nie wytrzymam dłużej, że mnie obrócono w służebnicę, juczne zwierzę i że...
— Otóż nic nie powiesz — zawołała energicznie stara. — Zostaw go w spokoju. A czy on sam nie zapracowuje się, nie żyje jak parobek? I tybyś go jeszcze dręczyć miała? Mógłby cię, widzisz, wypędzić... czemu nie? wziąć ślub kościelny z drugą...
Giovanna wstrzęsła się cała, rozpłakała.
— Nie! nie! zły on nie jest, tylko pijanica, trąci wódką jak z kotła, że aż mnie mdłości porywają i wścieka się bez racyi, Bóg wie czego... Wstrętny! O! wstrętny.... lepiej było...
Ebbene! co było lepiej? — wrzasnęła ciotka Bachisia!
— Nic... — odparła córka.
Myślała o tamtym, o pierwszym, łagodnym, czystym, starannym, czułym. Duszę jej obejmował smutek cięższy od śmierci samej, a myśl, że ma wkrótce zostać matką, zdwajała jeszcze jej boleść.
Wieczór zapadał ciężki i szary, jak ołowiane wieko. Żaden powiew wiatru nie poruszał drzew stojących jak zaklęte pod chmurnem niebem. Giovanna usiadła pod krzakiem migdałów, matka obok niej i po chwili milczenia młoda kobieta mówiła cicho, jak do samej siebie:
— Lepiej było wówczas... gdy go osądzili. Śnił mi się dziś w nocy, śniłam, że wrócił... i rzecz dziwna, nie bałam się, choć mnie Jakób Dejas straszył, powtarzając, że mnie pewnie zabije, gdy wróci.. Dawniej nie wierzyłam, że wróci... teraz wierzę... O! nie patrzcie tak na mnie, matko! nie gniewajcie się. Nic to nie pomoże... Co prawda, co wam z tego niby losu? nie śmiecie zajść tam, głową wskazała sąsiedni dom biały, bo się na was boczy świekra. Nic dla was zrobić nie mogę, niczego udzielić... Wszystko pod kluczem, a mnie obrócono w wyrobnicę...
— Ależ niczego nie wymagam, duszko — uspakajała ją matka — nie potrzebuję niczego. Nie myśl o mnie wcale. Martwi mnie tylko dług zaciągnięty na twą wyprawę u Anny Róży Dejas. Nie wiem kiedy wypłacę. Dobra kobieta czeka łaskawie...
Giovanna powstała, załamała ręce, głos podniosła:
— Właśnie, to właśnie zamierzam powiedzieć dziś wieczorem nieboskiemu temu stworzeniu. Opłać przynajmniej, powiem mu, łachmany, co mam na karku! Płać, płać, lub niech cię porwą...
— Ciszej! — upominała ją matka — nie podnoś głosu, nie gniewaj się i pamiętaj że... opuścić cię może.
— A niech choć raz wreszcie opuści, wygna! Tem lepiej. Jeśli pracować, to już na siebie, na was, ale nie na tę tam jędzę. O! wraca — dodała głos nagle zniżając na widok zarysowującej się na wieczornem tle, ciemnej kobiecej postaci — wraca i zobaczycie, zaraz napadnie na mnie, czemu domu nie pilnuję. Boi się złodziei, bo ma pieniądze, tyle, że sama zliczyć nie potrafi, chyba, że z dziesięć tysięcy lirów... tak, z tysiąc skudów...
— E! duszko! dwa tysiące.
— Niech i tak będzie! dwa tysiące, uciułane grosz do grosza, leżą tam, w schowaniu i pomyśleć, że nie mam kropli chłodzącego napoju, by ugasić palące mnie pragnienie.
— Cierpliwości! wszystko to z czasem będzie twoje... niech no oczy zamknie i aniołowie pańscy uniosą ją do raju...
— Co mi po tem — machnęła ręką młoda kobieta — pisarz w gminie upewnia mnie wprawdzie, że jestem prawą żoną Bronta Dejas’a, lecz mi się ciągle zdaje, jak gdybym żyła z nim w grzechu i bezprawiu. Przypomnijcie sobie ślubowiny owe. Cicho, ukradkiem, w kancelaryi, bez żywej duszy, cukierka, kieliszka wina. Jakób Dejas śmiał się i mruczał: „wyjdzie ci to na dobre” — ot i wyszło.
— Słuchaj! — mówiła, głos zniżając matka — zawsześ głupia. Głupią byłaś, głupią jesteś. Czego rozpaczasz! co myślisz? Niby to lepiej jakiej bądź synowej, co posagu nie wniosła? Każda znosi to, co ty znosisz, ale cierpliwości! godzina odwetu przyjdzie... Ot! pewna jestem, że się już wiele zmieni z przyjściem na świat dziecka.
— Nic się nie zmieni... Zresztą, po co mi dziecię! To mnie jeszcze więcej trzymać tu będzie na uwięzi... Mówcie, matko, co chcecie, ale nie ten, lecz tamten, Konstanty, prawdziwym mym mężem...
— Bredzisz, duszko! Milcz, bo ci zatkam gębę...
— ...a jakże wrócę doń — kończyła z rozpaczą — jak wrócę, mając z tym dzieci.
— Zatknę ci gębę — odgrażała się matka, powstając rozzłoszczona i porywając córkę za ramię. Tym razem jednak groźba była zbyteczna. Giovanna zamilkła, widząc zbliżającą się świekrę.
Ciotka Marcina zbliżała się z nieodstępnem wrzecionem w ręku.
— Odpoczywacie na świeżem powietrzu? — spytała obojętnie.
— Pięknie mi świeże — odparła Bachisia — udusić się można! Pewnie w nocy deszcz lunie.
— Najpewniej. Będą też może i grzmoty, tak się boję piorunów. Dyabeł to znosi wory orzechów. Trzeba mieć nadzieję, że Bronta wróci z gór przed burzą. Giovanno! co też dziś damy na wieczerzę?
— Co chcecie
— Zostajesz? Jeszcze ci to zaszkodzi, zaszkodzi pewnie.
— Co ma zaszkodzić?
— Powietrze wieczorne niezdrowe zawsze. Lepiej weszłabyś do pokoju. I około wieczerzy zakrzątnąć się warto. Damy jaja z pomidorowym sosem. Przyprawię dla ciebie i dla twego męża, bo co sama, to apetytu nie mam.
Zwróciła się do ciotki Bachisii.
— Tracę zupełnie apetyt od jakiegoś czasu... pora bo już...
— Sknerstwo odejmuje ci apetyt — myślała w duchu Bachisia — a Giovanna, milcząc, zapadła w zadumę.
— Jutro ma być kazanie o jedenastej. Niedogodna, co prawda, godzina. Pójdziesz, Giovanno, do kościoła? Przedtem bywało o dziesiątej.
— Nie pójdę — odrzekła niechętnie młoda kobieta, która się teraz wstydziła chodzić do kościoła.
— A! dobrze! istotnie lepiej ci pozostać w domu, dnie tak upalne. Deszcz już pada, jeśli się nie mylę — dodała, wyciągając dłoń rozwartą.
Istotnie, ciężkie, lecz rzadkie jeszcze krople deszczu dudniły po migdałowym krzaku, spadały na piasek, a jednocześnie niebo jak gdyby pojaśniało, chmury przybrały odcień żółtawy, po którym kłębiły się ciemniejsze, podobne do olbrzymich, wodą nasiąkłych gąbek.
Kobiety odeszły i jednocześnie lunął deszcz ulewny, gwałtowny, choć bez wichru i gromów. Trwał z dziesięć minut, lecz spłukał, zmył okolicę całą.
— O Boże! o święty Konstanty! przenajświętsze Wniebowzięcie! — jęczała zia Marcina. — Toż mój Bronta zmoknie do nitki.
Spoglądała ustawicznie na obłoki, nie wypuszczając jednak wrzeciona z rąk. Giovanna tymczasem zakrzątnęła się około wieczerzy. Słuchając, okazywała się zaniepokojoną, nie o męża, lecz o jakieś niewiadome, grożące jej niebezpieczeństwo. Żółtawe światło, towarzyszące ulewie, rozdarło się; na zachodzie niebo się wyjaśniło, deszcz ustał, chmury rozbiegły się na wszystkie strony, jak spłoszone stada ciężkich, olbrzymich ptaków; w odświeżonem powietrzu zostało się światło sine, rozległy się wonie przemokłej ziemi i siana, a koguty zapiały, sądząc zapewne, że dzień się budzi. Ciotka Marcina przędła, jak przedtem pod sklepieniem bramy, a postać jej odrzynała się ciemną linią na tle modrego wieczoru. Giovanna, pochylona nad ogniskiem, posłyszała szmer kroków. Wyprostowała się drżąca cała. Mąż jej wracał. Bała się. Kogo? czego? wszystkiego i niczego.
W chatce Bachisii zamigotało światełko. Na progu zamajaczyła postać starej ze szczotką, którą zmiatała wdzierającą się przez próg nizki do izby wodę. Horyzont, zlewając się z pastwiskami, dawał wrażenie nieskończoności morza, a z po za krzaku migdałowego wysuwał się Bronta na koniu. Koń czarny i czarny na nim jeździec, posuwali się powolnym krokiem po przemokłej drodze, przemokli sami, parą owiani.
Obie kobiety wybiegły na spotkanie Bronta, ubolewając, choć nie było nad czem. Jeździec zdawał się wcale nie zwracać na nie uwagi.
— A do stu... — mruczał, wyjmując nogę ze strzemienia — toż mnie zlało!
Ecco — dodał, rzucając uzdę kobietom rozsiedlajcie konia.
Kobiety uprowadziły wierzchowca, a zaledwie weszły napowrót do kuchni, Bronta dopomniał się o wódkę „dla osuszenia się”, jak mówił.
— Zmień odzież — radziła Giovanna.
— Nie, nie warto! wypiję, to i oschnę — upewniał i gniewał się na opieszałość Giovanny, w końcu jednak uległ jej namowom, zmienił odzież, wyrzekł się wódki, a nawet, czekając wieczerzy, rozczochrane włosy przyczesał sobie grzebieniem i szczotką.
— Ależ zlało mnie — powtarzał — a na drodze stoi woda po kolana, niby morze. Przemoczyło mnie do szpiku kości. Jakże ci, Giovanno? Co, nieźle? Ukłon od Jakóba Dejasa. Pamięta o tobie, jak o źrenicy w oku.
— Powinieneś go krócej trzymać — rzekła matka. — Umiesz tylko rozpuszczać parobków. Przytnij mu choć raz języka.
— Przytnę mu chętnie co innego — zaśmiał się. — Chciało mu się do wsi dziś na noc. Siedź i pilnuj pastwiska, głupcze. Do wsi trafisz i jutro.
— Jutro! po co jutro — oburzyła się stara. — Zgubią cię, zjedzą te darmozjady.
— Ostatecznie — tu podniósł Bronta głos — jutro święto, Wniebowzięcie, a Jakób jest przecie naszym krewnym. Spojrzyj, Giovanno — dorzucił wesoło, zwracając się do młodej kobiety, wyszczerzając zęby i nie wypuszczając z rąk grzebienia, czyż nie ładny ze mnie chłopiec?
Przystojny był istotnie z gładko przyczesanemi włosami, w czystej koszuli, z połyskującemi z pod warg purpurowych, śród śniadej, ogorzałej twarzy, białemi, pysznemi zębami. Giovanna uśmiechnęła się i zaczęła nucić w miejscowem narzeczu:

Pada deszczyk pada,

Winogród dojrzewa

I pękają, pącze...

Do wieczerzy zasiedli wszyscy w wybornych humorach. Matka, pod pretekstem, że nie ma apetytu, jadła cebulę z chlebem — co prawda, łakomą była na ten przysmak — lecz to nie zakłócało rodzinnej zgody. Po wieczerzy Bronta chciał wywieść Giovannę na przechadzkę, tak bez celu. Niebo było zupełnie pogodne i parę gwiazd spadając przerżnęło smugą złotą jego przezroczyste kryształy. W powietrzu odświeżonem pachniały siana i kwiaty łączne. Ścieżki były jeszcze mokre, lecz młoda kobieta nosiła spódniczki tak krótkie, a obuwie tak grube i ciężkie, że się jej kroki rozlegały z dźwiękiem metalu po kamiennych płytach. Bronta prowadził ją pod ramię i opowiadał przeróżne facecye.
— Wczoraj — prawił — Zauchine znalazł coś ciekawego.
— Co? co takiego?
— Ni mniej, ni więcej jak ot, takie, żywe dziecko. Idzie sobie, a tu coś skrzeczy pod krzakiem. Chłopiec! Ale co było dalej, słuchaj! Zamroczyło mu, chmura spada, czy co? spada, pokrywa dziecko, unosi. Był to orzeł, a może orlica, kto ich tam wie. Skradła gdzieś dziecko i przyniosła w krzaki, a teraz...
— E! nie wierzę ci.
— Gdybym tak posiadł miliony, jak prawda — klął się Bronta uważając, że kobieta zamiast rozbawienia, okazuje niepokój jakiś. Po chwili spytał, co jej jest. Śniło ci się pewnie coś strasznego?
Przypomniało to jej sny ciężkie. Milczała.
Doszli na koniec wsi, aż pod chatę Izydora Pane.
Na ziemię spadła słodycz letniej, przelotną burzą odświeżonej nocy. Na wschodzie wznosił się ku firmamentom miesiąc srebrny, a rozmokłe pola, spłókane drzewa i krzewy, chatki z łupkowego kamienia, krzaki, cała dolina aż precz po najdalszych horyzontów jaśniejsze pasmo, połyskiwała w srebrnem świetle księżyca, ukojona rzekłbyś w śnie łagodnym, pół łzie, pół uśmiechu.
Młoda para mijała chatkę rybaka, z której wybiegał śpiew smętny. Bronta przystanął.
— Idźmy, idźmy dalej — nalegała Giovanna, pociągając go za sobą.
— Poczekaj! zapukamy do drzwi, przelęknie się, nie domyślając, kto nadchodzi.
— Ależ nie, nie! — broniła się kobieta — idźmy, lub odejdę sama, zostawię cię...
— A! prawda! boczysz się i na tego, ale ja znów... zapukam.
— Odchodzę, zostawię cię.
— Cyt! słyszysz, śpiewa hymn do świętego Konstantego... Słyszysz? Zwaryował stary.
Giovanna wiedziała, kto hymn ten ułożył i przysłał poławiaczowi pijawek. Smutna była i gniewna, lecz Bronta ujmując ją pod ramię, zaczął jej znów prawić facecye. W wybornym był humorze i dziwił się, że mu nie wtóruje. Szła u boku jego przybita, milcząca.
Ci, co ich spotykali na drodze przez wieś wieczoru tego, słysząc śmiech i rozweselony głos Bronta, myśleli, że bądź co bądź Giovanna Era szczęśliwą być musi. Ona tymczasem w myśli miała Konstantego.




IV.

Nazajutrz około dziesiątej rozpoczęło się w kościele nabożeństwo. Rozpoczęło się późno, gdyż trzeba było czekać na przybycie z miasta młodego księdza, przyjaciela proboszcza Eliasza Postalu. Ten to właśnie przyjaciel miał wygłosić gratis kazanie. Przybycie do Orlei kaznodziei stanowiło nie powszedni wypadek i już o dziesiątej tłum wypełnił ciasną nawę kościółka. Wnętrze jego mieniło się tęczowemi barwy. Pasy turkusowe przerzynały szkarłatne draperye, a pozłota kapała z frendzli, ołtarzy, wnętrza nisz głębokich, w których rzędem stali najrozmaitsi święci, jasnowłosi, biali, różowi, jak gdyby wszyscy z Niemiec rodem byli. Sam święty Konstanty pod hełmem rycerza miał twarz śniadą prawowitego Włocha. We wsi utrzymywano, że starożytną tę statuę patrona wsi wyrzeźbił był w drzewie sam święty Nikodem.
Przez portyk otwarty na oślepiające szafiry, wlewał się do świątyni potok światła, migocząc tysiącem roziskrzonych atomów ponad głowami ludzkiemi. W głębi ołtarz nurzał się w mroku i tylko świece płonące rysowały M olbrzymie. Ksiądz Eliasz był u ołtarza, a mały jego przyjaciel, z dziecinną, niemal figlarną twarzyczką i kędzierzawemi, czarnemi włosami, ubrany w białą komżę, śpiewał, szeroko roztwierając usta. Ludzie dziwili się, jak tak mały księżyna sławnym być może kaznodzieją. Wielu przyszło po to tylko, by go słyszeć, a wszyscy niemal słuchali mszy obojętnie, z roztargnieniem. Dodajmy do tego upał jak w łaźni i dokuczające natłoczonym ludziom muchy i inne robactwo. Po odśpiewaniu Ewangelii ksiądz Eliasz zwrócił do ludu bladą i łagodną twarzą, wargi mu się poruszyły. I w tej samej właśnie chwili w drzwiach roztwartych na tle roziskrzonych szafirów stanął Jakób Dejas, z twarzą zadowolonego satyra. Spostrzegłszy, że ksiądz ma przemawiać, zatrzymał się we drzwiach, mnąc w ręku czarną, miękką czapkę, lecz nie posłyszał, co mówił i posuwając się naprzód, spytał jakiegoś staruszka:
— Co, co mówi?
— Nie słyszałem — odparł stary ze złością — ludzie tłoczą się jak na targu.
Chłopiec, stojący w pobliżu, o czarnych krótkich włosach i greckim nosie, odwrócił się, obrzucił nowoprzybyłego wzrokiem, a widząc, że czysty, uczesany, odświętnie odziany, uśmiechnął się ironicznie.
— Mówił, że tamten, obcy ksiądz, wypowie kazanie, — Słyszałeś, jak mówił?
— Cedzi słowa.
Jakób przeciskał się przez tłoczącą się ciżbę. W kościele zapanowała cisza. Mężczyźni cofali się, starając oprzeć się o ściany, kobiety siadały na ziemi, a wpośród głównej nawy, w powodzi słonecznych iskierek, ukazał się ołtarzyk przenośny, drewniany, pomalowany na błękitno z czterema aniołkami po czterech rogach, których błyszczące różowe i zielone skrzydła podobne były do skrzydeł motyli. Na napiętrzonych jedwabnych poduszkach wznosił się mały posążek Matki Boskiej, w czerwonym płaszczu, o złożonych dłoniach i przymkniętych powiekach: Wniebowzięcie!
Tymczasem na ambonie stanął mały księżyna o figlarnym, chłopięcym wyglądzie. Jakób obrzucił go ciekawem okiem i nadstawił prawego ucha.
— Mieszkańcy Orlei, bracia i siostry — zaczął głos młodociany, lecz donośny — chciałbym przemówić do serc waszych w to uroczyste święto Maryi...
Uchylił, miejscowym zwyczajem, czarnego biretu na głowie.
Jakób, zadowolony wstępem, rozglądał się po obecnych w kościele sąsiadach i znajomych.
Ecco — myślał sobie — Izydor Pane i patrzcie! w nowym surducie. Czy nie przyszło mu czasem do głowy uderzyć gdzie w zaloty? Fu! Ten tam młokos, co się uśmiechał złośliwie, patrząc na mój surdut, pewnie myślał, że i ja żywię matrymonialne zamiary. A gdyby! Co mu, głupcowi do tego? Niby to nie mogę pozwolić sobie na żeniaczkę? Oho! i jak jeszcze. Jest dom, trzoda[14] i siostra moja pewnie już, Bóg z nią! nie pozostawi potomków, a życzy sobie, bym wybrał... ale kogo wybrać, w tem sęk? Nie tak to łatwo mi się spodobać, zresztą boję się... a no, boję się tych tam praw nowych, prawników, rozwodów, porządków iście dyabelskich. Ecco! Czy nie mój to tam gospodarz? wygląda jak grzech śmiertelny. Aten co tu robi? Szkoda, żem go nie zbił kijem tak, by powstać nie mógł, ptaszek! A! jak Boga kocham! jest i sowa stara, matka! Ah! gdyby babę wygrzmocić... wyrzucić...
Aha! — myślał po chwili — gdyby wyrzucać wszystkich, co na to zasługują, nie pozostałoby żywej duszy w kościele! Mniejsza z tem. Nienawidzę ich, brzydzę się niemi, smagałbym do krwi. Przez cały ranek reperować musiałem w zagrodach szkody zrządzone wczorajszą ulewą, a gdym przyszedł do wsi, patrzę Giovanna w domu, sama, rozczochrana, nieubrana, brudna, zmęczona, chora, obiad gotuje jak ostatnia sługa. Dla tej to święta niema! Dobrze jej tak! Ma, na co zasłużyła, pracuj, ptaszku, pracuj od rana do nocy, jak wół roboczy, albo jak oślica. Zal mi jednak biedaczki. Ot i, dziś, nawymyślałem jej, a ta sza, ani słowa, a jednak bądź co bądź ona gospodyni, a ja sługa. Widzisz bo ptaszyno! nie mnie ci wymyślać! Ot, serce rwie mi się poprostu, gdy spojrzę na nią. Eh! posłuchajmy lepiej, co tam mówi na ambonie ten ksiądz.
— Bracia ukochani, ukochane siostry — rozlegał się na ambonie głos księdza o lombardzkim, do hiszpańskiego podobnym akcencie — wiara w Pannę Przenajświętszą — tu uchylił biretu — jest najwyższym szczeblem wiary. Ona to! przesłodka córa, oblubienica i matka Pana naszego — nowe podniesienie biretu nad czarną czupryną — Jezusa Chrystusa, wzbiła się w niebiosy jako obłok poranny, ażeby zasiąść pomiędzy aniołami i serafinami, sługami swemi...
— Przy ołtarzu siedzi ksiądz Eliasz, niby lalka woskowa, ze złożonemi pobożnie rękoma — myślał, wspinając się na palce i patrząc po przez głowy sąsiadów Jakób Dejas. Mleko z wodą. Prawi jeno kazanie o dobroci, cierpliwości jak gdyby nie miał w swej mocy ksiąg świętych, przez które ciskać może gromy i pioruny. Oho! mógł, winien był grozić głupiej tej kobiecie... Zasnął, czy co, tak nieruchomy siedzi u ołtarza nikt — rozległo się z kazalnicy — nie udaje się na próżno, kto się udaje z wiarą do łaski Przenajświętszej Panienki — zwykły ruch z biretem — lilja to polna, mistyczna Jerychońska róża...
Śród wiernych zauważyć się dawało pewne znużenie; kobiety, przycupnięte do ziemi jak kraśne polne maki, kręciły się i ziewały. Zrozumiał młody kaznodzieja, co to znaczy i przyśpieszając tempo kazania, udzielał pompatycznego błogosławieństwa pasterskiemu ludowi, słuchającemu słowa bożego z roztargnieniem i myślą o swoich i cudzych, lecz zawsze ziemskich sprawach.
U ołtarza ksiądz Eliasz ocknął się z zadumy, a może, o co Jakób posądzał, z drzemki i celebrował dalej mszę świętą. Śród obecnych sam może Izydor Pane, rybak ubogi, poławiacz pijawek, słuchał ze skupioną uwagą kazania, a gdy się msza skończyła, począł, zwyczajem swym, śpiewać pieśni święte. Głos jego czysty i dźwięczny wzbijał się pod sklepienia wraz z dymem kadzielnic i wonią świeżego na ołtarzu kwiecia.
Młody kaznodzieja słuchał pięknego śpiewu z zachwytem, a postać Izydora, z długą brodą, łagodnemi, marzącemi oczami, z różańcem kościanym w chudych, żółtych palcach, przypominała mu świętych Both’a, którego obrazy widział był w Rzymie.
Chciał poznać zajmującą tę postać, to też, przy wyjściu z kościoła, proboszcz zagadnął śpiewaka. Jakób szeroko roztwierał oczy. Widział przyjaciela pomiędzy obu kapłanami. Zazdrościł mu zaszczytu, a gdy go dogonił na placu, zaklął:
— Niech cię wszystkie!... Czego chcieć mogli od ciebie?
— Zapraszali na obiad — odrzekł nie bez cienia dumy rybak.
— A, na obiad zapraszali! do siebie! Bah! ptaszku, nie lada z ciebie ptaszek! Bah! Tymczasem chodź lepiej ze mną...
— Do Dejasów? A niech mnie Bóg broni! — oburzył się Izydor.
— Ależ nie do nich, przeklętych! Nie będę dziś żarł ich strawy. Idę na obiad do własnego domu. Chodźże ze mną.
Poprowadził go z sobą do swej siostry. Południe już przeszło. Słońce palące wyparzyło rozmokłe wczorajszym deszczem ulice, drzewa kołysały się na szafirowem tle firmamentu. Ludzie wracali z kościoła do domu. Ciężkie kroki wieśniaków rozlegały się po kamiennych płytach. Przybrane świątecznie dzieci wyglądały z poza przymurków, ogrodów i węgłów domów. Przez drzwi otwarte na oścież widać było piecowisko, kuchnie, białemi obrusami przykryte stoły, lśniącą miedź i gliniane naczynia. Ponad dachami wznosiły się słupy szarego dymu. Tu i owdzie, w ciemnym zaułku, lub w głębi dziedzińca, odzywały się harmonijki lub mandoliny, a dźwięki wychodziły zgłuszone, jak z pod ziemi. Wieś cała wygląd miała świąteczny i wygląd ten, wrota i drzwi na oścież otwarte, dymu słupy szare, dzieci w odświętnej swej odzieży, mieniące się barwami polnego kwiecia, chaty łubkowate, zaułki wąskie i dziedzińce głębokie — wszystko zalane było słoneczną letniego popołudnia powodzią; wyglądało jednak dziwnie smętne.
Jakób wiódł rybaka do siostry. Była ona wdową, bezdzietną; ubóstwiała brata i dotąd go „braciszkiem” nazywała. Zresztą, dobra ta z gruntu kobieta kochała wszystkich i wszystko. Jej skośne nieco, niepewnej barwy, lecz jasne źrenice, spoglądały na świat i ludzi z dziecięcą jakąś niewinnością. Nie to, by nieświadomą była złego, lecz nie chciała myśleć o tem, by ludzie złymi byli. Jednym z najdotkliwszych jej smutków był rozwód Giovanny i zawarcie nowych, zdrożnych związków, chociaż, jak wiemy, udzieliła ciotce Bachisii pożyczki na wyprawę. Brat jej żartował z niej często, a przekomarzał się z nią zawsze.
— Przyprowadzam przyjaciela naszego, Izydora, kawalera do wzięcia — wołał od progu — chce się zalecać, chociażby do ciebie.
— Bóg z tobą, Izydorze! — zaśmiała się kobieta. Miałżebyś się żenić?
— Pomału, pomaleńku! — śmiał się rybak.
— Niby nie! — wrzeszczał Jakób, gryząc białemi i mocnemi jeszcze zębami kawał twardego pieczywa, które pochwycił ze stołu, wchodząc. — Nie wierz mu, bałamut, ma z dziesięć na raz kochanek.
— Temu to nie wierzę.
— A niech mnie jasne... jeśli kłamię, nie kochanki są to, lecz pijawki, co mu krew wysysają.
Kobieta i rybak śmieli się, jak rozbawione dzieci, a Jakób krajał mięso ostrym nożem, klnąc, że pieczeń tak twarda, jak ze starego dyabła. Tamci rozbawieni śmieli się z dowcipów, które prawił. Jakób jednak w rzeczy samej był niespokojny jakiś, a i tamtych wkrótce opuścił dobry humor.
— Po obiedzie — mówił Jakób — poprowadzę was do mego pałacu. Jest na wykończeniu i jeśli chcecie go nająć, to się śpieszcie, bo konkurentów mamy dosyć, tylko, że nie wynajmę nikomu, ale sam w nim zamieszkam.
— Porzucisz chyba służbę?
— Naturalnie, rzucę i to prędko. Dość się napracowałem. Policzcie, od lat przeszło czterdziestu pracuję bez wytchnienia. Czterdzieści lat, kawał czasu! Nikt nie powie, żem na wczasy nie zasłużył!
— Myślisz się żenić?
— Ja? Albo mnie kto zechce! Młode mnie nie zechcą, ani ja starych. Br-r-r! No, pijże, Izydorze.
— Przestań, chcesz mnie spoić! A no! jak chcesz, przy święcie! Zdrowie państwa młodych!
— Jakich młodych?
— Griovanny Dejas i Bachii Era! — zawołał rozweselony, a może już podchmielony rybak.
Jakób odtrącał szklanice.
— Roztrzaskam ci głowę! — zawołał w pasyi.
— Ah! ah! ah! Rozbójniku!...
— Cicho! — zakomenderowała zia Anna Rosa. — Kto używa słów podobnych.
Jakób wychylił jednę po drugiej dwie szklannice wina i śmiejąc się z przymusem, spoglądał na siostrę i rybaka.
— Wyście stworzeni dla siebie, pobrać się wam i basta. Wiesz, Izydorze, że siostra moja, to ciepła wdówka. Pieniądze są, a babina wcale jeszcze czerstwa, jak krzak róż rozkwitłych. Rzekłbyś, że znalazła krynicę młodości, w której o brzasku dnia liczko myje, zmarszczki ściera.
— Bóg z tobą braciszku, co też wygadujesz!
— Pobierzcie się, mówię — wam, siostra moja ciepła wdówka, bo co moje, to jej, a ja się pierwszy przeniosę do wieczności. Myślę, że mi prędko po łbie się dostanie...
— Wino cię chyba z nóg zwali...
— Co mówisz, braciszku! przestań! Złe tu żarty, nieprzystojne. Zaklinam cię na dusze w czyścu cierpiące, przestań!
— Nieprzyjaciół nie masz — zauważył rybak — zresztą od miecza ginie ten, co nim wojuje...
— A zkąd wiecie, czem ja wojowałem — odparł parobek z usty pełnemi arbuza. — Ach, wy niewinne jagnięta, ptaszki wy moje nieopierzone! Mówiąc, to wyszczerzał gębę ociekłą jeszcze czerwonym sokiem arbuza.
Po obiedzie poszli oglądać to, co nazywał swym pałacem. Był to budynek jednopiętrowy o czterech obszernych izbach, kuchni i stajni, czy obórce, więc zwany we wsi „pałacem”.
— To jedno, a to drugie — śmiał się dobrodusznie Jakób. — Żeń się z moją siostrą, a jak widzisz, pomieścimy się wszyscy..
— Drwisz ze mnie, bom ubogi — odpowiedział rybak nieco urażony, ostrożnie kroki stawiając na drewnianej posadzce, po której Jakób stąpał śmiało, bawiąc się rozgłosem własnych kroków w dużych, pustych, świeżo pobielonych komnatach.
Na chwilę obaj przyjaciele oparli się o otwarte na słońce okno, a że dom stał na wzgórzu, z okna rozległy był widok na pola brunatne, spalone, na krzaki zielone, drzewa wysokie, na równiny żółtawe i senne góry, sterczące niby sfinksy pod roziskrzonem niebem. Ozwały się kościelne dzwony, rozbiegły, rozśpiewały w jasnem, szafirowem, słonecznem południu, którego blaski paliły granitowych gór stoki... Dźwięki dzwonów obiły się o nie przeciągiem, rozgłośnem echem.
— Czemu to nie chcesz swatać się z mą siostrą? — prawił Jakób, rozpierając się w oknie. — Dom ten zostanie twoim, a z tej izby zrobicie właśnie sypialnię i u tegoż samego okna, ptaszku mój kochany, będziesz mógł ćmić fajeczkę, ile ci się spodoba...
— Wiesz dobrze, że nie palę... E! zostawcie mnie w spokoju — odciął się zniecierpliwiony już rybak.
— Ah! jaszczurze ty stary! Myślisz może, że żartuję, ale ja ci to wcale nie na żarty mówię...
— Słuchaj! — przerwał mu Izydor — nakarmiłeś mnie dziś, a teraz na funty bierzesz starego. To się nie godzi; daj mi spokój.
Jakób popatrzył na niego i roześmiał się.
— A no! idźmy! Wypijemy jeszcze.
Wyszli i Jakób skierował kroki ku karczmie, ale Izydor iść tam nie chciał i poszedł do kościoła.
W karczmie Jakób spotkał się ze swym gospodarzem. Bronta grał w mora, zaciskając pięści, klnąc, to znów wywołując głośno numery.
Około piątej, to jest właśnie w chwili, gdy się miała rozpocząć procesya, wszyscy byli już pijani, Jakób więcej niż inni, to też uczepił się ramienia swego, ledwie na nogach mogącego się utrzymać gospodarza. Upierał się wieść wszystkich obecnych w karczmie na oględziny swego palazzo. Ztamtąd przyglądać się będą procesyi.
Po chwili obszerne, puste komnaty nowego domu rozbrzmiewały grubemi żartami, śmiechami, ochrypłemi głosami i zataczającemi się krokami. W otwartych oknach ukazały się twarze ogorzałe, rozgrzane, brodate.
Jakób i Bronta rozparli się w tem samem oknie, w którem przedtem Jakób żartował z Izydora. Chociaż słońce skłaniało się ku zachodowi, kamienne oparcie u okna rozpalone było, a pod oknem rozciągał się krajobraz porznięty w cienie długie, głębokie i słoneczne smugi.
— Ku! ku! — wołał rozbawiony Bronta.
Za jego przykładem poszli inni. Powstała wrzawa nie do opisania; na ulicy zaczęli się zbierać ciekawi i wkrótce pomiędzy publicznością uliczną a gośćmi Jakóba, zaczęła się szermierka grubych zrazu żartów, później wymyślać, kamyków, plwań sobie w oczy. Nagle wszystko przycichło. Dał się słyszeć zbliżający śpiew chóralny i w głębi ulicy zjawiły się szeregi pątników w białych komeżkach, a w lazurach powietrza zamigotały krzyże srebrne, zaszeleściały barwne chorągwie.
Ci, co stali na ulicy, ustąpili miejsca, cofając się ku ścianom domów; a ci co się rozpierali w oknach „pałacu” wyprostowali się, wszyscy odkryli głowy.
Jeden z ciekawych, w białej komży, w rzeczy samej biegar uliczny, otrzymujący za kościelną posługę trzy soldi i kawał Rawona, zastukał przechodząc w drzwi nowego domu; inni poszli za jego przykładem.
Zbliżały się chorągwie złoto zielonkawe, rozpięte na złoconych drągach, a między niemi ołtarzyk z Madonną Wniebowziętą l’stunta, o płaszczu purpurowym, przymkniętych powiekach i złożonych, jak do modlitwy, woskowych rączkach.
Do koła ołtarzyka cechowi w komżach białych, ze świecami w ręku, a pomiędzy nimi za aniołów poprzebierane dzieci: dwie śliczne blondyneczki i dwie figlarne brunetki, z których jedna chichotała unoszona przez ojca, gdyż się jej skrzydełko oberwało.
Jakób, Bronta i ich towarzysze ugięli kolana, czyniąc znaki krzyża świętego i z rozczuleniem patrząc na żywe aniołki.
I te patrzały w okna. Jedno z dziewczątek poznało tam swego wuja i rzuciło nań karmelkiem w różowym papierku, który się odbił o ścianę domu i padł na ziemię.
Ksiądz Eliasz i jego przyjaciel, księżyna z Nuoro, w pysznych ornatach, pobledli od zmęczenia i blasku otaczających ich barw świetnych, ze złożonemi rękoma, szli wolno, śpiewając po łacinie.
— Niech ich tam! — zaklął Jakób — pewien jestem, że to są jakieś głupstwa Izydora! Patrzcieno, z jak ważną miną kroczy, potentat niby!
— Stój! — powstrzymał go Bronta, ale Jakób wychylił się cały za okno, by zwrócić na się uwagę przechodzącego i w modlitwie pogrążonego rybaka. Ten intonował pieśni, które lud powtarzał za nim chórem.
Za księżmi i Izydorem tłoczył się tłum różnobarwny, wypełniając ulice pomiędzy krzyżem srebrnym i rozwianemi chorągwiami. W słońcu połyskiwały odkryte czarnowłose głowy, łysiny spocone, czoła wysokie i nizkie, kobiece, jedwabne chusty, zasiane wzorzystemi bukietami kwiecia, gorsety czarne, rękawy żółte, ręce czerwone, oczy błyszczące, wargi purpurowe i wilgotne... Dalej wlókł się kulas jakiś, kobieta obciążona dwojgiem naraz dzieci, staruszków para, wyrostek przygryzający łodygę żółtego jaskru... i szła i mijała procesya migotliwa... w powietrzu drgały, rozlewały się solenne dźwięki dzwonów... kot biały wskoczył na mur przeciwległego ogrodu, najeżył się, zamiauczał...
— Zapóźno! — zaśmiał się Bronta, a za nim wszyscy śmiać się na głos zaczęli. Jakób usiłował przepędzić kota i zamierzył się znalezionym gdzieś w kącie kijem, z którym się wkrótce obrócił na swych gości. Zaczęli się popychać, uciekać, kląć, śmiać, przedrzeźniać i wypadli na ulicę, jak szaleńcy, a tymczasem ledwie się na nogach mogący utrzymać Jakób zaryglował drzwi swego „pałacu”. Wszyscy razem wrócili do karczmy. Dopiero o zmroku Bronta z parobkiem wracali do domu podtrzymując się wzajemnie.
U bramy zia Marcina stała sama, z założonemi za fartuch rękoma, mówiła różańce. Spostrzegłszy wracających, cofnęła się nieco, milcząc, lecz zaciskając usta, na które się jej rwało:
— A toście się uraczyli!
— Gdzie Giovanna? — pytał niecierpliwie Bronta.
— U swej matki.
— A! u starej, przeklętej jędzy. U matki! wieczyście u matki!
— Nie wrzeszcz tak, mój synu.
— Wrzeszczę, bo chcę, i w domu własnym wolno mi robić, co mi się podoba.
Zwrócił się w kierunku chaty starej Bachisii i krzyczał jeszcze głośniej:
— Giovanna! Giovanna!
Ta ukazała się na progu chaty i zaczęła leniwym krokiem przechodzić przez placyk. W miarę jak się zbliżała, twarz jej przybierała wyraz coraz większego zniechęcenia i obrzydzenia. Doszedłszy do mężczyzn, spojrzała na nich wzgardliwie i niechętnie. Jakób zaśmiał się, a Bronta poczerwieniał ze złości.
— Co ci, porwały cię kolki! — zawołał.
— Gniewa się może, żeśmy się spóźnili — zauważył Jakób.
Bronta przygryzł sobie usta. Gniew go opadał tak, jak i opanowywał, bez racyi.
Ecco... obciąłem cię prędzej mieć przy sobie — mamrotał do żony — coś tam robiła u swej matki? Był kto?
— Któżby mógłby być u nas? — odparł z goryczą.
— Ha! kto wie! mógłby się znaleźć przypadkiem święty Konstanty — zaśmiał się złośliwie Jakób.
— Co? czyście niby nigdy nie widzieli świętego Konstantego? Waryat ten Izydor miewa z nim jakoby częste schadzki, nad rzeczką, kędy wyławia pijawki.
— Milczże — upominała go stara matka. — Niepotrzebnie bąki tu zbijasz, a tam w pasiece nie ma komu dopilnować gospodarskiego dobra. Wszyscyście tacy teraz! darmozjady, zuchwalce, złodzieje wisielce.
Jakób wyprostował się, pobladł, zesztywniał Giovanna przelękła się. Zdawało się, że parobek rzuci się na starą, zadusi. Młoda kobieta zasłoniła ją instynktownie, lecz Jakób nie otworzywszy ust, odwrócił się i usiadł. Giovanna pozostała jednak przerażona obok świekry.
— Piękna mi konduita — zawołała, ujmując męża za ramię — spiliście się jak nieboskie stworzenia.
— Chyba, że żółcią — odmruknął spluwając Jakób.
— Żółcią, właśnie żółcią — pochwycił wybuchając znów Bronta! — Dość mam tych matek, tych żon, tego wszystkiego. Dość i tyle. Pójdę ztąd, ucieknę, gdzie mnie oczy poniosą. Aha! wiem już. Pójdę i zamieszkam tam w jego „pałacu”... przecieżeśmy nie na darmo krewni... Jakóbie, zamieszkamy razem.
— Ah! ty nicponiu! — wrzasnął Jakób — liczysz na spadek po mnie! Pokażę ci, pokażę...
Ale zmiarkował się i roześmiał wesoło. Bronta wtórował mu w najlepsze, a śmiechy pijaków rozbiegały się po pustym placu i wiatrem porwane, w puste leciały pola.
I znów Giovannę zdjął lęk wielki, lęk przed zbliżającą się nocą, samotnością, okrążającą plac pusty, na wioski skraju, a zwłaszcza już lęk przed tymi dwoma, tak zezwierzęconymi gwałtownikami. Czuła jak gdyby klątwa w ten dzień świąteczny właśnie spaść miała na ich wszystkich grzeszne głowy, na parobka buntującego się przeciw swym chlebodawcom, na syna ubliżającego starej matce na tę matkę skąpą i bezlitośną, a zwłaszcza już na nią, Giovannę, tchnącą nienawiścią ku nim wszystkim.
Ciotka Marcina odwróciła się, weszła do kuchni i zapaliła światło. Giovanna wzięła się do zastawy wieczerzy. Jedli zrazu wszyscy razem, lecz milczeli. Po niejakim czasie Bronta zaczął rozpowiadać, jak się wesoło przypatrywali procesyi z okien świeżo pobudowanego pałacu Jakóba. Udało mu się rozśmieszyć matkę, usiłował rozchmurzyć żonę.
Lecz Giovanna czuła się przepojona goryczą. Dzień ten świąteczny wydał się jej śmiertelnie długi i nudny do przebycia. Nie święciła go, w kościele nie była, pracowała od rana do nocy, nawet sukni nie zmieniła i w chwili krótkiego wytchnienia, gdy poszła do matki, odwołały ją pijane wrzaski męża. Teraz, obojętna na jego zaczepki, odpowiadała mu szorstko, a złośliwe uśmieszki Jakóba irytowały ją jeszcze bardziej. Spostrzegł to Bronta i zawołał ze złością:
— Czego ty się śmiejesz, stary!
— Mógłbym powiedzieć, że z twojej mordy, ale powiem tylko, że się śmieję, bo mi się tak podoba — odparł Jakób.
— Więc i ja śmiać się będę.
— Dowcipne — burknęła Giovanna.
Bronta wybuchnął.
— Co ci znów? — spytała młoda kobieta.
— Co mi jest, chcesz wiedzieć, co mi jest? Ot spojrzyj, stłukę wszystko, co stoi na stole i ciebie razem. Ja do ciebie łaskawie, a ty mi sztorcem, jak gdybyś nie powinna była zmiatać mi proch z nóg, całować śladów stóp moich. Rozumiesz?
Giovanna zbladła. Głos jej drżał.
— Jeszcze czego! Nie dość się tu wysługuję.
— Wysługujesz się, bo wysługiwać się musisz. Patrzcie ją, wielka mi pani!
W skośnych oczkach Jakóba zapalały się iskierki.
Giovanna powstała, wyprostowała się i strasznie blada, wyrzuciła cały jad z duszy, wymyślając mężowi, świekrze, zwąc ich żandarmami, katami, grożąc, że dom rzuci, że się zabije, dłużej nie wytrzyma, przeklinając dzień i godzinę, w której przestąpiła te progi. W zapalczywości wygadała się i o długu zaciągniętym na wyprawę u siostry Jakóba.
Wówczas Jakób zaczął się uśmiechać z większą jeszcze ironią, wydziwiając się głupocie swej siostry. Zjawienie się we drzwiach starej Bachisii przerwało burzliwą scenę.
Posłyszała kroki córki i nadbiegła.
— Patrz! — zwróciła się do wchodzącej z niezakłóconym spokojem — zia Marcina, córka twoja oszalała, rady z nią sobie nie damy.
Bronta sapał, lecz ustępował miejsca matce żony w nadziei, że uspokoi Griovannę, lecz ta wściekłą była i wskazując drzwi zawołała na matkę:
— Pójdźcie! Niepotrzebniście tu, matko. Wyjdźcie!
— Hm! czyś ty tu panią? — spytała ironicznie córkę Bachisia.
Giovanna pochwyciła matkę za ramiona.
— Wyjdźcie! wyjdźcie.
Za starą Jakób zamknął drzwi, a wracając na swe miejsce chciał śmiać się, lecz, rzecz dziwna, zaczął konwulsyjnie szlochać.




V.

Czas szedł zwykłym trybem. Zmieniały się krajobrazy razem ze zmianą pór roku, tylko rzeczy i ludzie tak szybkim nie podlegali zmianom. Zimą Giovanna wydała na świat dziecię słabowite, blade, kwilące. Z Nuoro przybył zaproszony na ojca chrzestnego adwokat „doktorek,” jak go nazywano.
Gdy przybył w karocy, cały otulony w płaszcze, z po za których wyglądała jego różowa, lalkowata twarzyczka, ludzie zbiegli się, jak na widowisko. Hojnie rozdawał dokoła uśmiechy i ukłony. Przyjaciele Bronta wyszli na jego spotkanie i witali niby znajomego, a gdy jeden się przyznał, że nigdy nie był w Nuoro, adwokat pocieszał go:
— Co się przewlecze, to nie uciecze, a pociecha ta niewielką być mogła, gdyż mieszkańcy Orlei bywali tylko w mieście, w sądzie lub w sprawach sądowych.
Spojrzawszy na prawnika zia Bachisia miała znów wrażenie laleczek woskowych, fabrykowanych w celu zadawalniania czarnej magii, wiedźm i owczarzy, a gdy gość zrzucił płaszcze i ciepłe chusty, w które się był okręcił na drogę, stara znalazła, że utył bardzo.
— Nic to nie szkodzi — odparł, a wszyscy wybuchnęli śmiechem, jak gdyby ruszył dowcipem.
Chrzest syna Bronta odbył się z wielką, pompą. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, zia Massina rozpuściła sznurki swej kiesy, sprowadzając z miasta wina i likiery, przysmaki zamorskie i słodycze. Nocami nie spała, pilnując, ażeby nie okradziono śpiżarni.
W dniu chrzcin Giovanna wstała z łóżka, aby pomódz w przygotowaniach świekrze, lecz zmęczona zmuszoną była znów się położyć i potem siedziała tylko oparta o poduszki, kołdrą przykryta, ubrana w kaftan swój ślubny, czepiec ślubny i chustę jedwabną. Pobladła, oczy się jej rozszerzyły, lecz piękną jeszcze była.
W izbie rozsunięto stoły; ciotka Marcina dostała ze skrzyni nieużywane dotąd lniane, lśniące obrusy. Chrzest odbył się o 11-ej. Dzień był pochmurny i chłodny. Z zachmurzonego nieba spadał śnieg biały. Ulice puste były, pokryte gołoledzią, niby zaprószone kawałkami pobitego szkła. Cisza głęboka zalegała plac przed białym domem, na którego tle rysowały się wyraźnie delikatne, bezlistne gałęzie krzaka migdałowego.
Nagle placyk się ożywił. Ukazała się garstka wyrostków i dzieci w kaftanach ciepłych, chustach barwnych, czepeczkach włóczkowych, ze strzępiastemi kutasami, w obuwiu za dużem na drobne stopki i widocznie należącem do rodziców lub rodzeństwa starszego. Nadeszło też kobiet kilka, ciekawie wietrzących pary i dymy, wydzielające się z domu Dejasów.
Wkrótce zjawił się orszak chrzestny. Otwierali go dwaj malcy ze świecami płonącemi, przybranemi czerwonemi kokardami. Tuz za niemi postępowała kobieta, niosąca nowonarodzone, otulone w puszyste chusty i pokryte kapą adamaszkową, tej samej zielonkawej barwy, co chorągwie od świętego Konstantego. Z kolei szedł ojciec chrzestny w długim swym, szerokim płaszczu, w białym cache-nez, z którego wyłaniała się jego twarz różowa, starannie wygolona, niezmiennie uśmiechnięta, w wiekuistem zadowoleniu z drugich, czy z samego siebie. Obok ojca chrzestnego matka chrzestna, jedna z zamężnych córek ciotki Marciny, słuszna, o nieskończenie długiej twarzy, i szczupła, jak ostrze noża i która musiała się schylać, mówiąc do swego kuma. Przy kumie postępował Bronta, wzruszony, uszczęśliwiony. Za nim krewni i przyjaciele szli w marszu tryumfalnym, a za wszystkimi, z tacą w ręce, pociągając posiniałym od chłodu nosem, służąca kumy. Adwokat z Nuoro rozdzielał uśmiechy i ukłony:
Da bravi, bravi! Myszy wy polne! — żartował z uliczników.
— Kulas, czy co? — zauważył któryś.
— Cicho! bo gotów nic nie dać! — szturchnął go w bok przezorniejszy towarzysz.
Orszak przeszedł. Ulicznikom nic się nie dostało. Jedni gniewali się, o mało nie płakali drudzy.
— Kul... — zaczął wrzeszczeć jeden, lecz urwał. Kum wyrzucił był właśnie w tej chwili garść miedziaków, a gromada dzieci rzuciła się na nie, rozrywając pomiędzy sobą, kłębiąc się po ziemi, tak, że o mało się nie przewróciła służąca z tacą, która zaczęła traktować uliczników sowitszemi od miedziaków szturchańcami. Tymczasem orszak dotarł do kościoła, gdzie ksiądz Eliasz czekał w komży z kropidłem, rozmawiając z zakrystyanem.
Ten. bał się, aby proboszcz w dobroci swej nie przyjął zaproszenia na śniadanie do domu rodziców nowoochrzconego. Byłoby to zgorszeniem. Wszak nie otrzymali ślubu kościelnego. Namawiał księdza, aby się okazał surowym względem Bronta, kumów, wszystkich.
— Wasza dostojność nie będzie zapewne towarzyszyć nowo ochrzczonemu do domu? Dziecko, zrodzone z podobnego małżeństwa... Nie należą mu się względy, honory...
— Spojrzyj, czy idą — odparł ksiądz.
— Nie widać... Ale wasza dostojność nie przyjmie zaprosin? Nie przyjmie?
— A ty przyjmiesz?
— Ja? To co innego. Pójdę dla otrzymania należnych mi słodyczy, traktamentu. Moja obecność zaszczytu nie przynosi.
Orszak nadciągał, rozpoczęły się ceremonie kościelne. Niemowlę, gdy obnażono różową skórką obciągniętą czaszkę, zaczęło kwilić i drzeć się ochrypłym głosem. Kum uśmiechał się, patrząc na zapaloną świecę, którą mu wsunięto w rękę, i starał się przypomnieć sobie „Wierzę, ” gdyż Giovanna zaklęła go na wszelkie świętości, aby się nie omylił, co zdaniem jej, unieważniłoby święty Sakrament Chrztu.
Wszyscy ulicznicy wtargnęli do kościoła, czyniąc szmer, jaki czynią szczury. Zakrystyan służył księdzu. Służąca i babka usiadły razem na stopniach bocznego ołtarza, wyczekując należnego im od bogatego kuma datku.
Ceremonia się skończyła, rozdano datki i napiwki. Bronta i jego przyjaciele zaniepokoili się, czy ksiądz zechce odwiedzić matkę nowoochrzczonego dziecięcia?
Ksiądz Eliasz odszedł do zakrystyi i nie wracał...
Nie wrócił! Babka z dzieckiem na ręku, kumowie, krewni, goście wychodzili kwaśni z kościoła, a za nimi zakrystyan zadowolony, zacierając ręce... Bronta miał ochotę dać mu w kark.
Na ulicy zebrało się ciekawych wiele, kobiet zwłaszcza. Nie widząc proboszcza w paradnym orszaku, uśmiechano się złośliwie... Bądź co bądź, chrzciny, aczkolwiek paradne, wyglądały na chrzciny dziecka nieślubnego.
Giovanna, chociaż nie oczekiwała proboszcza, pobladła jeszcze bardziej widząc, że nie przyszedł. Ucałowała zsiniałe niemowlę. Serce się jej ściskało złem przeczuciem.
— Pamiętałem doskonale Credo, aż do ostatniego słowa, bez najmniejszej omyłki — upewniał ją prawnik. — Cieszmy się, kumo, i radujmy! Dziecko będzie osobliwością! Urośnie het, precz, jak tyczka, jak matka chrzestna, a wesołe będzie, jak chrzestny ojciec...
— Byle mu tak szczęście służyło, jak kumowi — odparła cicho młoda kobieta.
— A teraz chyba że do stołu! — plasnął w dłonie adwokat. — Dobry to zwyczaj, na honor, dobry!
Wszyscy zasiedli dokoła białym obrusem zasłanego stołu, na którym dymiły się już olbrzymie misy makaronu, a po izbie rozchodziła się woń tłustego, zarumienionego w piecu prosięcia.




W kilka dni później niezwykły wypadek zaszedł w Orlei.
W pobliżu chaty Izydora Pane znajdowała się olbrzymia, przez wiek wypadków skamieniała beczka. Wypełniały ją próchno i śmiecie, porosły na niej dziwaczne jakieś, wyblakłe trawy i zioła. Miejsce to oddawna zdawało się być wzgórzem, a uważanem było za uroczysko.
Pewnego wieczora, o zmroku, Izydor Pane, gotując wieczerzę, posłyszał hałas przy wzgórzu, coś nakształt skrzypu i miauczenia; wyjrzał przezedrzwi.
Mrok był chłodny, zielonkawy, przezroczysty. Garstka ludzi, kobiet przeważnie, czerniała, zbliżając się do wzgórza, i nucąc coś zcicha. Izydor, zrozumiawszy o co idzie, wyszedł na ich spotkanie. Kobiety, tak stare, jak młode, nuciły pieśń smętną i monotonną, używaną przy zamawianiu ukąszenia tarantuli. Akompaniował im na prastarym instrumencie, zwanym serraia, a będącym rodzajem cytry o skrzyni zrobionej z wysuszonej skóry, chłopak blady i mizerny, żebrak ślepy, odziany w kobiece, podarte suknie.
Trzech mężczyzn towarzyszyło kobietom o twarzach rozpalonych i gorączkowych. W jednym z nich Izydor poznał Jakóba Dejasa. Rękę miał obandażowaną.
Widząc to, Izydor Pane zbliżył się do parobka i objął go za chore ramię. Jakób wytrzeszczył na niego wystraszone, nieprzytomne oczy.
— Boisz się umrzeć — śmiał się łagodnie rybak. — Nie umrzesz od ukąszenia tarantuli. Dzieciństwo! Głupstwo!
Kobiety nie przerywały monotonnego i cichego śpiewu. Pomiędzy niemi było siedem wdów, siedem mężatek i siedem dziewcząt. Pomiędzy wdowami siostra była Jakóba różowa i świeża, pomimo dławiącego ją smutku i niepokoju. Głos jej donośny wyrzynał się z przyciszonego chóru.
— Źle z nim — szepnął na ucho rybakowi jeden z towarzyszących Jakóbowi mężczyzn.
— A! — odrzekł poważnie rybak.
— Kobiety zawiodły głośniej; pieśń głosiła przygodę św. Piotra, ukąszonego przez węża i uleczonego cierniem z korony Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Korowód zbliżył się do wzgórza. Dwaj mężczyźni, mający przy sobie łopaty, zaczęli kopać dół. Izydor pozostał u boku Jakóba, pomiędzy kobietami i ślepym grajkiem.
Jakób w milczeniu wystraszonem okiem śledził kopaczów. Izydor nie spuszczał oka z ukąszonego. Zmieniony był do niepoznania, czerwony, rzekłbyś nabrzmiały cały, nerwowym dreszczem wstrząsany, a w małych jego oczkach, o rzadkich rzęsach, malował się strach paniczny. Kobiety kończyły pieśń i rozpoczynały nanowo. Akompaniament skrzypiał pod palcami ślepca. Podobne to było do brzęku roju pszczół lub os.
Z zachodu, jasnego jeszcze, dolatywały chłodne powiewy wiatru. Niebo błękitne wpadało w odcień zielonkawy i podobne było do wód, nad któremi pogasną słoneczne brzaski. Smętek rozlany był w wieczornych mrokach, zapadających na pogasłe, czarne wzgórza, szare doliny i garść ludzi, oddających się praktykom zabobonnym.
Kopacze nie ustawali w pracy. Wyrzucali ziemię zmieszaną ze zgnilizną przeróżną, odpadkami, pleśnią, pokrywali nią sobie nogi, bryzgali w oczy, kopali bezustannie, a kobiety nuciły pieśń żałosną, do której przygrywał wyrostek ślepiec.
Gdy dół dość już był głęboki, Izydor i zia Anna Rosa pomogli ukąszonemu rozebrać się i doprowadzili go do jamy. Wskoczył w nią sam, a kopacze zaczęli zarzucać ją szybko wydostaną tylko co ziemią. Po kilku chwilach Jakób zakopany był po brodę.
Wówczas dokoła tej żywej, wystającej z ziemi głowy nad wzgórza porosłe białawem, dzikiem zielskiem, pod nocnem niebem, pod którem przelatywał, rzekłbyś, powiew złowrogi, rozegrała się scena nie do opisania. W jedno mgnienie oka i zanim jeden z kopaczy otarł sobie rękawem pot z czoła, a drugi otrząsł się z pokrywających go grudek ziemi, kobiety, otaczając kołem wystającą z ziemi głowę pacyenta, zawiodły prastare jakieś dziwaczne pląsy.
Oczy żywej, wystającej z ziemi głowy były zapatrzone bezmyślnie w mroczne horyzonty. Po pięciu minutach kobiety przestały pląsać, rozerwały koło, lecz pieśń lała się dalej monotonna, smętna, a pobrzękiwał jej ślepy grajek. Kopacze zaraz z Izydorem przypadli do wzgórza, pięściami i paznogciami odkopując żywcem zakopanego. Pot po nim ściekał strumieniem[15], zdawał się blizkim uduszenia. Otrząsł się i naciągnął na ramiona podaną sobie przez siostrę kapotę.
— A widzisz, ptaszku mój — żartował z niego przyjaźnie Izydor — mówiłem ci, że nie umrzesz! Jużeś uleczony. Pomoże ci to niewątpliwie.
Ale Jakób wstrząsał wątpiąco głową. Orzeźwił go wiatr chłodny, powstrzymując jednocześnie oblewające go obficie poty. Pobladł, dzwonił zębami. Szli wszyscy w kierunku domu Anny Rosa, a Izydor, zapominając o swej wieczerzy, szedł razem z nimi.
— Czyś ją tylko aby zabił? — pytał chorego, wierny rozpowszechnionemu mniemaniu, że jad zabitej tarantuli przestaje być szkodliwym.
— Ale — odparł krótko ukąszony, a przy śpiewie towarzyszących im w kabalistycznej liczbie kobiet, przy brzdąkaniu ślepca, opowiadał w krótkich słowach, jak to się stało. Spał, uczuł, jak gdyby go osa żądłem cięła. Zerwał się na równe nogi. Było to ukąszenie przeklętej tarantuli. Spostrzegł ją, była na ścianie, wysoko, zniknęła w szczelinie... Szukaj-no ją przeklętą, przebrzydłą! Ot, jak to było. Teraz bał się umrzeć... O! śmierci, co prawda, lękał się bardzo, zwłaszcza od niejakiegoś czasu...
— Wszak każdy z nas prędzej, czy później umrzeć musi — perswadował mu z przejęciem się Izydor.
— A! wszyscy umrzeć musimy — potwierdził ktoś z obecnych.
Nie pocieszało to, nie uspokajało Jakóba Dejasa.
— Oh! nogi mnie bolą — stęknął — i krzyże, plecy... zgiąć się nie mogę. O! oj! umieram!
Ludzie wychodzili z domów, aby widzieć przechodzących, patrzyli w milczeniu, jak na pogrzeb. Oczy Jakóba mgłą zachodziły, chwiał się na nogach, opierając o ramię Izydora.
Kobiety galopowały, nucąc ustawicznie pieśń swą monotonną, głosy ich wybuchały w ciszy nocnej, jak dymy w mroźnem powietrzu. Akompaniament piszczał, skowyczał, niby zwierz zraniony w pustkowiu.
Ostatecznie dotarł do domu wdowy. Na kominie, pośród izby palił się duży ogień; piec kuchenny stał natomiast otworem tak obszernym, że mężczyzna dobrej tuszy mógł się przebić tamtędy. Jakób skurczył się i wlazł do gorącego pieca, przez którego otwór widać tylko było jego podkute buty.
Kobiety, stojąc dokoła, zawiodły znów pienia i pląsy. Odblask czerwony ognia podnosił blask gorsecików żółtych i rękawów białych, a Anna Rosa we wdowich swych szatach podobną była do czarnego motyla o okrągłej, błyszczącej i mieniącej się rumieńcem główce. Ślepiec, wyczuwszy ogień, zbliżył się do komina, nie przestając pobrzękiwać na drewnianym swym instrumencie i zbliżył się tak blizko, że go aż Izydor ostrzegł:
— Ostrożnie, bo się spalisz!
Zanim skończył, chłopak odskoczył, podnosząc z jękiem opuszczoną nogę. Na chwilę przestał grać, lecz kobiety nie przerwały chorału. Zdawało się, że nieruchome teraz dokoła piecowiska zawodzą egzekwie.
— Wyłazi — zauważyła zia Anna Rosa.
Istotnie, z pieca wyłaził Jakób i w tejże samej chwili w drzwiach izby zjawiła się postać w sutannie. Ksiądz Eliasz, uprzedzony o tem, co się działo, pośpieszał do wdowy, chcąc przynajmniej przeszkodzić rytualnemu przypiekaniu pacyenta. Przychodził za późno. Jakób wyszedł z ostatniej próby kuracyjnej czerwony, jak rak. Oczy mu na wierzch wyłaziły. Na jego widok jedna z kobiet krzyknęła, inne zamilkły, drugie śpiewały dalej.
— Ależ milczcie opętane! — rozkazał odedrzwi kapłan. — Wstydu nie macie!
Zmilkły.
— Precz ztąd! — ciągnął, roztwierając drzwi na dwór.
Gdy wyszły jedna po drugiej, jak trusie pokorne i ciche, zwrócił się do Izydora z widocznym smutkiem.
— I tyś tu? — mówił z łagodnym wyrzutem. — Spojrzyj, w coście praktykami zabobonnemi obrócili tego nieszczęsnego? Zawsze, zawsze to samo! Prędzej, niech kto biegnie po lekarza, a biedaka do łóżka.
Jakób nie mógł się już utrzymać na nogach. Trząsł się gwałtownie, nic nie widział, nie słyszał, nie rozumiał. Izydor wybiegł po lekarza. Zdetonowany był, wystraszony, lecz jego rozumienie rzeczy, religia, wyobrażenia nie dostrzegały nic zdrożnego w leczeniu ukąszonego przez tarantulę sposobem uświęconym przez wieki, przez ojców przekazanym. Ho! ho! wieki to przekazały, czasy, kiedy Sardynię zamieszkiwali obcy, olbrzymy! Komuż się z nimi dziś mierzyć? Komu?
Na ulicy kobiety rozpierzchły się po dwie, po trzy i rozmawiały w cieniu, szeptem. Jedne dziwiły się, drugie gorszyły, młodsze chichotały nawet, a jedna zanuciła zwrotkę z pieśni, która miała być śpiewaną u wezgłowia chorego:

Faladu m’est su tronu,
O mama de ranzolu...[16]
„Zbiegłem z błyskawicą, matulo-pająku...”

Spostrzegłszy Izydora, niektóre podbiegły do niego, lecz mijał je szybko milczący i zamyślony. Wówczas rozeszły się i dokoła domu wdowy zaległa noc cicha, oświetlona tylko źrenicami gwiazd przymglonych...




VI.

Stancya, w której spoczywał Jakób Dejas, była niezwykle wysoką, a tak obszerną, że paląca się w niej lampa olejna nie mogła rozproszyć czepiających się kątów mroków. Wypełniające stancye sprzęty przystosowane zostały do jej rozmiarów. Przy ścianie, w głębi mahoniowa szafa sięgała sufitu, a łoże, na którem piętrzyły się pierzyny i które pokrywała żółtawa kapa, podobne było do góry. Było coś tajemniczego w olbrzymiej tej stancyi, której strop ginął niby w chmur zwoju, a pośród niej drobna, okrągła postać Anny Rosy podobna do barwnego źdźbła trawy w rozłogach pustyni. Ramiona jej zaledwie dosięgnąć mogły posłania, na którem spoczywał Jakób Dejas. Miał gorączkę, temperatura trzymała się 39. Marzyło mu się, że wskoczył do wykopanego dołu i kopacze zasypują go po szyję, wyżej.... wyżej głowy.... powietrza mu brakło, dusił się, cierpiał, lecz nie mógł się bronić, a nawet nie chciał, sądząc, że im głębiej go zakopią, tem prędzej i skuteczniej uleczony zostanie. Wtem spostrzegł, że zamiast własnej głowy, ma na karku głowę księdza Eliasza, na którego czole tańczy i kręci się tarantula... Pogrążony w pół śnie gorączkowym, Jakób czuł śmiertelne dreszcze.
Gdy właził do rozpalonego pieca, pomyślał, że tak gorąco bywa chyba w piekle, gdzie potępieńcy pokutują wiekuiście. Teraz, w gorączkowym półśnie, marzyło mu się to w straszliwy sposób. Z jamy, w jaką go zakopano po szyję, uszy, usta, dusząc go, widział piec gorejący. Piekło! Czuł lęk taki, że nawet we śnie i w gorączce odczuwał instynktową potrzebę orzeźwienia zmysłów przeświadczeniem, że senne to tylko majaki. Budził się, lecz przebudzony doznawał wrażenia, jak gdyby został przywalony rozpalonemi w jakimś pożarze kamieniami i nie mógł uciekać, poruszyć się: skamieniał pomiędzy kupą ziemi, a piecowiskiem rozpalonem... Piekło!
Jęki chorego zbudziły w sąsiedniej kuchni śpiącego Izydora. Nocował tu, by pomódz wdowie pielęgnować brata. Przeląkł się, czy Jakób już nie kona i podbiegł do niego. Leżał na wznak z dziwnie przedłużoną i wykrzywioną cierpieniem twarzą; wpądłe jego oczy mgliły się łzami.
— Nie śpisz, co ci trzeba? — pytał troskliwie chorego.
Ujął dłoń rozpaloną, pochylił się, nasłuchując pulsu... i spostrzegł po drugiej stronie łóżka różową twarz wdowy, otuloną białemi chusty.
Wówczas zaszła rzecz dziwna: rysy kobiety skurczyły się, usta rozwarły, a po komnacie rozległ się jęk żałosny. Kobiecina przypomniała sobie dzień daleki już bardzo, gdy na tem samem łożu brat jej, Jakób, płakał dzieckiem będąc. Objęła go rękoma, pochyliła się nad nim, wspinając na końcu palców, jęła uspakajać pełnemi pieszczot słowy.
— Ucisz się, ucisz, braciszku! Co ci? jak się czujesz? Niech cię wspomogą litościwe, w czyśćcu cierpiące duszyczki... niech cię wspomogą.
Izydor zaniepokojony macał puls.
— Ciekawe! — ozwał się wreszcie.
— Co ma, co? powiedzcie mi, Izydorze Pane! Coście dostrzegli, co? Słyszeliście co?
— Ależ nic... jęczy i tyle. Coś mu się strasznego przyśniło... dam mu wody... Oto. Pij, pij proszę. Masz pewnie pragnienie? Gorączkę? Prawda?
Napiwszy się wody, Jakób podniósł się na poduszkach i uspokoił nieco. Miał na sobie trykot biały bawełniany, pod którym rysował się tors szczupły, lecz muskularny. Odsłonione włochate piersi tem dziwniej odbijały od ogolonej twarzy i łysej głowy. W pół siedzący, zgarbiony, przesuwał machinalnie zdrową ręką po chorej.
— Tak — ozwał się płaczliwym, rozgorączkowanym głosem — złe sny miałem. Uf! gorąco! spłonę! Zmiłuj się nademną, o dobry święty Konstanty! śniło mi się.... śniło piekło!
— Co za dziwactwo! — uspakajała go siostr.
Izydor zażartował:
— Ho! ho! piekło! nie dziw, że ci gorąco, ptaszku ty mój!
Chory rozgniewał się.
— Nie żartuj, nie przedrzeźniaj mnie, nie do żartów mi. Nigdy już nie będę mówił: „ptaszku mój!” nigdy. Słuchajcie — ciągnął, opadając na poduszki — brzydka to rzecz piekło... Wiem, że muszę umrzeć, a przed śmiercią mam coś powiedzieć... wyznać, no! nie płaczże Anno Różo... umrzeć muszę a ty, bratku Izydorze, wiesz dobrze, co mam powiedzieć... domyśliłeś się dawno... Ecco! ja zabiłem Wasyla Ledda.
Zia Anna Rosa roztworzyła wystraszone oczy, roztworzyła usta i przypadła piersią do łóżka, trzęsąc się jak w febrze.
— Niczegom się nie domyślał... nic nie wiem — odrzekł łagodnie rybak.
Jakób poruszył się żywo, w oczach jego odbił się niepokój.
— Nie wydaj mnie, na miłość Boga, nie daj aresztować, widzisz, umieram.... daj mi umrzeć, wyjawisz potem... pewien byłem, że wiesz, żeś się domyślał... Co ci Anno Różo? siostro! nie bój się! Izydor więc nie wyda... nie da aresztować....
— Nie to! — jęknęła kobieta. Zdawało się jej, że ją przywalił kamień; uczucie to fizyczne rozpraszało się już, lecz na duszy pozostał ciężar. Coś strasznego powstało pomiędzy nią a czule kochanym bratem. I w samej sobie czuła jak gdyby się coś rozdarło, zmieniło niepowrotnie. Innym się jej przedstawiło nagle życie, ludzie, świat. Niebo inne było!... W nowem oświetleniu wszystko i rzecz każda zdawały się jej ohydne, ciemne, niezbadane...
— Uspokój się, nie wydam cię, nic nikomu nie powiem — upewniał chorego Izydor. — Zkądżebym mógł wiedzieć?...
Nie czuł wstrętu do umierającego, tylko ogromną litość i... śmierci mu życzył.
I raptem wszyscy trzej aktorowie nocnego tego dramatu przypomnieli sobie Konstantego Ledda, którego wspomnienie odtąd nie miało ich opuścić na chwilę.
— Połóż się — mówił łagodnie do chorego Izydor, poprawiając mu poduszki.
Ale Jakób wstrząsnął głową i zaczął żałośnie i niespokojnie, na poły błagalnie, rozgniewany na poły:
— Nie wiedziałeś, a ja pewny byłem, żeś się domyślał. Jakże zresztą wiedzieć mogłeś? Bałem się ciebie, nieraz myślałem, że mnie w garści trzymasz, kolesz w oczy.... A czy pamiętasz, jakeś mi pewnego wieczoru, tam u siebie ręczył za niewinność tamtego. „Prędzej tyś go zabił” — mówiłeś w dniu wniebowzięcia, pamiętasz? „Zbóju” — wołałeś na mnie, a podemną nogi się ze strachu uginały. O pamiętasz? myślałeś może, że ci żartem swatam siostrę moją, bogatą wdówkę?.. Wcalem nie żartował. Chciałem cię przejednać, związać z sobą...
— O Jezu Chryste! O najsłodsze Dzieciątko! — zaszlochała Anna Rosa.
Jakób popatrzył na siostrę:
— Boisz się mnie, brzydzisz mną? Zabiłem go, bom go nienawidział, bo mnie uderzył, poniewierał, nie płacił, co był winien. Gdy pojmano i osądzono za zabójstwo Konstantego, sądziłem, że zwaryuję, że nie wytrzymam. Czemużem wówczas nie przyznał się do wszystkiego, powiecie? Łatwo to powiedzieć, ale uczynić... Ha! Konstanty młody, myślałem, przeżyje mnie, umrę przed nim i przed śmiercią wyznam... ale to, co uczyniła Giovanna Era, dobiło mnie, o lat dziesięć... gdzie tam! o lat sto skróciło mi życie. Co powie Konstanty, gdy wróci, co powie?...
A po chwili dodał niespokojnie:
— A teraz cóż poczniemy?
Zia Anna Rosa schowała twarz w poduszki — Zdawało się jej, że to sen, sen straszny... i tylko ani na chwilę nie przypuszczała, by wyznanie jej brata ujawnionem być mogło. Miała przed sobą, dwa zarówno okrutne wyjścia: śmierć brata, lub wydanie go w ręce sprawiedliwości — które z dwóch wybrać, które?...
— Połóż się, uspokój — mówił Izydor, układając poduszki choremu — jutro rano, po spoczynku, pomyślimy o wszystkiem.
Jakób opadł na posłanie, zdawało się, że wyczerpany ciężkiem wyznaniem, zaśnie. Po chwili podniósł zdrową rękę i zaczął liczyć na palcach:
— Ksiądz Eliasz jeden, syndyk drugi... i ten tam... jak go zowią? aha! Bronta! Bronta Dejas. I przed tym zeznać muszę, przed tym zwłaszcza, koniecznie...
— Przed tym — powtórzył zdziwiony poławiacz pijawek. — Po co?
— Tak, bo jego świadectwo będzie dla władz najwiarogodniejsze... Tylko przysięgnijcie mi, przysięgnijcie na Boga, na krucyfiks, że nie wydacie mnie, pozwolicie umrzeć w spokoju. Ah! tak się boję...
— Czegóż się boisz? — przerwał mu stanowczo Izydor. — Uspokój się! Damy ci umrzeć w spokoju. — I ty — dodał miękko, zwracając się do siostry umierającego. — I ty, kumo, odejdź, połóż się, wypocznij.
Mówiąc to, otulał kołdrami trzęsącego się jak w febrze Jakóba.
— Ależ mi ciepło, gorąco — sprzeciwiał się ten ostatni. — Dziwię się wam, dziwię doprawdy, Izydorze! Wszedłem w służbę dla odwrócenia posądzeń, lecz wy, wy, wuju, wyście wiedzieć musieli, domyślaliście się.
— Nic nie wiedziałem, leż w spokoju.
— Czemuż mnie straszyłeś?
— Straszyłem! Pod słońcem dziwne dzieją się rzeczy, takie, które się mędrcom nie śnią... Spijno już, śpij.. tak życie idzie.. zwykły to bieg życia...
Wdowa, głucha jak się zdawało na to, co mówiono do niej lub przy niej, podniosła głowę. Mała jej, świeża twarzyczka zmieniła się do niepoznania. W godzinie tej przeżyła wiek cały. Pomarszczona, żółta, skulona straciła naraz i na zawsze świeżość, pogodę, wesołość.
— Jakóbie — rzekła cicho, lecz stanowczo — uspokój się. Niepotrzebni świadkowie. Po co tu wołać kogobądź, świadectwo moje wystarczy.
Chory dźwignął się, spojrzał pytająco na Izydora.
— Wystarczy — potwierdził rybak.
Cisza zaległa obszerną, wysoką, mroczną komnatę. Spokój otulił sennem skrzydłem łoże boleści. Jakób przewrócił się parę razy jeszcze z boku na bok, westchnął i wkrótce usnął. I wdowa położyła się, powolna radom Izydora. W mroku majaczyła tylko olbrzymia szafa mahoniowa. Dokoła pogrążonego w ciszy domu spała wieś uciszona. Dokoła wsi spały pola, spowite nocnym cieniem i wszystko zdawało się wtórować słowom Izydora:
— Zwykły to bieg życia...




Lekarz wiejski w Orlei był sobie grubym, pospolitym człowiekiem. Kiedyś miał może szczytne ideały, lecz odkąd losy zagnały go w tę głuszę, pomiędzy ubogą, rzadko chorującą, a jeszcze rzadziej lekarskiej pomocy potrzebującą ludność, obniżyła się skała jego umysłowych i etycznych wymagań, zaczął pić, zrazu dla rozgrzania się — rodem był bowiem z południa — następnie zasmakował w gorących napojach. Obecnie był skończonym alkoholistą, kretynem, i nie dziw, że go mieszkańcy Orlei mało sobie ważyli, a wzywali jak najrzadziej.
Jakób Dejas skarżył się na dotkliwy ból w boku, a doktór Puddu, opatrując mu ukąszoną przez tarantulę rękę, mamrotał:
— Od tego się nie umiera! Osłem byłeś i jak osioł zdechniesz! Co tam boleć może w boku?
Zia Anna Rosa spojrzała na lekarza, mrucząc coś. Biedna kobiecina stawała się gniewliwą i niecierpliwą. Gniewała się na wszystkich, z wyjątkiem na brata, a postarzała! Zmieniła się do niepoznania od owej nocy. Wyznanie brata przybiło ją moralnie i fizycznie. Zdziwiona, przerażona nie wierzyła własnych uszu świadectwu; pytała siebie, jak Jakób, jej Jakób mógł zabić człowieka?
— On dobry, jak jagniątko Boże, wesoły zawsze! Co mu się stało! jak to się stać mogło? Ratujcie nas, o! ratujcie, duszyczki w czyśćcu cierpiące... Wszak ojciec nasz był uczciwym człowiekiem, żył po bożemu, a wesół był, pogodny, żartował chętnie, jak i ten biedaczek.
Rozczulała się, myśląc o ojcu i o bracie; potem chmura nagła spuszczała się znów na jej duszę, zabójcza chmura zwątpienia...
— Kto wie, może i pogodny, święty starzec popełnił kiedy zbrodnię jaką? Kto wie? — myślała.
Wierzyć bo nie można nikomu, na nikim polegać, ani na żywych, ani na umarłych, ani na starcach świętobliwych, ani na niewinnych niby dzieciach. Ciotka Anna Róża płakała, biła się w piersi małemi swemi piąstkami, łajała za posądzenia, któremi obrażała pamięć ojca, a potem uspokoiwszy się, szła do chorego, którego twarz wychudła i zapadłe oczy zdawały się błagać zbliżającą się śmierć, by go jeszcze oszczędziła, ominęła. Przy chorym bracie donna Anna Rosa odczuwała tylko bezbrzeżną litość, matczyne przywiązanie, boleść bez granic.
Teraz, skruszony bólem, gorączką pożarty, leżąc w tem olbrzymiem łóżku, Jakób został jej braciszkiem bardziej niż kiedybądź, a w miarę, jak traciła wiarę w żyjące i zmarłe, w starce, dzieci, święte, w miarę jak coraz głębsze nurtowały ją zwątpienia, podejrzenia, gniewy, obrzydzenie, brat ten stawał się coraz jej droższy, czułe współczucie dla niego coraz głębsze, tkliwość coraz większa, a on umierał i — straszne! — życzyć mu musiała śmierci, bojąc się jego wyzdrowienia, jak czegoś od śmierci gorszego. Śmierć ta ukochanego jedynego brata, co ją tak okrutnie osierocić miała, miała być — zresztą tylko zwiastunką gorszej, stokroć gorszej boleści, hańby, wyjawienia przed światem jego zbrodni.
Lecz co już ją najwięcej bolało, to to, że czuła, że chory domyśla się, co się w jej sercu dzieje....
W trzecim dniu choroby Izydor przyniósł pod sekretem lekarstwo „najskuteczniejsze“, przyrządzone przez samego zakrystyana. Była to oliwa, w której zamarynowano aż trzy skorpiony, jednego stonoga, jednę tarantulę, pająka i parę jadowitych grzybów, słowem lekarstwo „niechybne“ na wszelakie jadowite ukąszenia. Anna Rosa przyłożyła natychmiast specyfik osobliwszy na ranę Jakóbowi. Uległ jej, lecz po chwili spytał:
— Po co mnie leczysz? Wszak sama wołałabyś, bym umarł.
Serce się ścisnęło dobrej kobiecinie.
Jakób obejrzał się na Izydora.
— A jeśli pomoże... jeśli nie umrę... to co będzie?
— Co Bóg da! Nie pora ci myśleć o tem, uspokój się — odparł rybak, jak zawsze łagodnie a stanowczo.
— Czy... sprowadzicie śledztwo? — pytał po chwili.
— Co?
— Śledztwo. Zimno teraz i drogi złe być muszą... Słuchaj, siostro. Nie jedź konno do Nuoro, pojedziesz karocą.
— Po co mam tam jechać, — odparła szorstko, łzy połykając i udając, że nie rozumie, o co mu idzie.
— A... do sądu.
Ofuknęła go niecierpliwie, wyszła do kuchni i tam się rozpłakała.
— Wyekspensowałam wszystką oliwę — mówiła do wychodzącego Izydora — przynieślibyście więcej. Czy nie widzieliście się z proboszczem?
— Zobaczę się dziś wieczorem.
— Możeby się Jakób wyspowiadał... czas ucieka, nie lepiej mu. Całą noc dziś nie spał.
Połknęła nabiegające do oczu łzy.
— Zdawał mi się taką biedną, zranioną, zdruzgotaną ptaszyną...
— Czy odwiedzali go Dejasowie?
— Odwiedzali, matka z synem, potem Bronta sam przychodził. Odwiedzają, wszyscy nas odwiedzają, lecz cóż z tego?... Nie dadzą życia, nie odwrócą śmierci.
— Są pomiędzy nimi źle i dobrze usposobieni dla niego — mówił rybak, biorąc słoik od oliwy nalanej na skorpiony, tarantulę, stonogę, pająka i jadowite grzyby.
— Jak dla wszystkich! — odparła kobieta. — Są tacy i owacy.
Wkrótce potem nadszedł lekarz, w ciasnym palcie o wytartym kołnierzu. Był już pijany, sapał, spluwał, a tak buchało od niego wódką... Na poły będąc przytomnym, strwożył się jednak stanem swego pacyenta.
— Co ci do dyaska? — pytał.
— W piersiach kole i oj! w boku..
— W boku! w piersiach! co tam być może w boku i piersiach? Głupstwo.
Odrzucił kołdry, odkrył bez ceremonii włosem obrosłe piersi chorego, opukał, przychylił ucha.
— E! głupstwo! coś ci się przewidziało. Baba jesteś!
Gdy go jednak Anna Rosa odprowadzała do drzwi, wlepił w nią zalane swe ślipia, mormocząc:
— Kobiecino! czas mu się wyspowiadać. Czas niewielki. Ma zapalenie płuc, z tego wyleczyć się trudno.
Pod wieczór Jakób wyspowiadał się. Po spowiedzi przywołał siostrę, zatrzymując przy sobie kapłana.
— Ksiądz Eliasz — rzekł — za świadka ci służyć będzie, ale pojedziesz karetą do Nuoro, bo zimno i przeziębić się można.
Istotnie na dworze śnieg padał. Choć się miało ku wieczorowi, blade światło wpadało do pokoju, rozpływając się po mrocznych kątach, ginąc pod wysokiem, niby chmurnem sklepieniem komnaty.
Ksiądz Eliasz ze współczuciem patrzył na Annę Rosa, do której żywił wielką przychylność, gdyż przypominała mu jego matkę. W szarem świetle zimowego dnia i zapadającego wieczoru opuszczała ona, postarzała, zbolała, zawstydzona spowiedzią brata, na twarz silnie zaciśnięte ręce. Ksiądz Eliasz rozumiał, co się w tej biednej duszy dzieje, modlił się i w duchu błogosławił biednej kobiecie.




VII.

Maj nadszedł. Dolinę Isalli, ponurą, zwykle, porosły wysokie trawy, krzaki okwitły obficie, na polu kłosy falowały pod tchnieniem wiatru, przyroda złoto-zielona uśmiechała się do młodej wiosny, rozgrzana słońcem, wonią, kwiecia upojona, odziana barwnie i strojnie.
W krzakach coś grało, śpiewało, szczebiot ptactwa wypełniał wiejską, ciszę. W dolinie duszno niemal było od woni narcyzów i dzikich hyacentów, a narcyzy, hyacenty, kwitnące trawy, okwiecone krzaki, nurzały się w powodzi roztopionego rzekłbyś złota, owiane przytem od mgły stokroć lżejszemi i lotniejszemi lazurowemi oparami, rozproszonemi po dolinie całej, w przestrzeni, powietrzu, precz pod szafiry nieba.
Powiew wiatru biegł po kobiercach z fijołków, wonnego kwiecia roztworzył kielichy. Niektóre łąki zasiane renonkułami i białemi anemony, zdawały się kawałami gwiaździstego, na ziemię spadłego i odblaskiem traw umajonego nieba. Rzadkie i ozdobione drzewa, kołysały się sennie, rozkosznie...
Słońce skłaniało się ku zachodowi i na zachodzie niebo mieniło się barwami dojrzałej brzoskwini, gdy od północy stoki gór skrzyły się jak drogocenne ametysty.
Konstanty Ledda, przeniesiony zrazu z więzienia do Nuoro, wracał z miasta pieszo, w rodzinne strony. Mijał dolinę bez pośpiechu, z tobołkiem na plecach; od czasu do czasu zatrzymał się, rozglądał dokoła i myślał:
— Dziwne! dolina wydaje mi się mniejszą, ciaśniejszą... Prawda! widziałem morze.
Postarzał, przygarbił się, zbladł, lecz bądź-cobądź nie miał tragicznego wyglądu, jakby się to komu zdawać mogło. Wracał sam i pieszo, gdyż nie mógł był z góry oznajmnić dnia, w którym go uwolnią, to też nikt z krewnych lub przyjaciół nie udał się był do Nuoro na jego spotkanie. Zresztą, pędziła go niecierpliwość oglądania rodzinnych kątów.
Wzbijał się pod górę. Lekko mu było, czuł się wesół, dlatego może, że pił dużo w Nuoro i miał w kieszeni butelkę z winem. Czasem nogi, uginały mu się w kolanach, lecz nie zważał na to wzbijał się raźno pod górę.
Eeco! — myślał — gdy nogi wypowiedzą posłuszeństwo, zatrzymam się i spocznę nieco. W kobiałce mam chleb i wino! Czegóż więcej trzeba? Wolny jestem i swobodny, jak ptak podniebny i... zostałem znów kawalerem.. Dziwne! Ciekawe! Miałem przecież żonę, a teraz jestem nieżonaty.
Zaśmiał się. Wzbijał się, wzbijał pod górę, to patrząc na ścieżki żółte, śród traw wysokich, to na ptaszki świergocące nad kwitnącemi krzakami, w nizkim locie muskające skrzydłem ziemię, kłócące się o gałązki, na których spoczną do noclegu. Przypomniała mu się stara, obdarta z pierza sroka więzienna. Uczuł, jak mu się w piersi coś ściska...
Ha! poco zaprzeczać! Ze smutkiem pewnym, z trudnością rozstał się z miejscem, gdzie tyle przecierpiał, z towarzyszami niedoli, których ani lubił, ani szanował, lecz z którymi lat tyle się przemęczył. Zal mu było murów wilgotnych, ponurych, ohydnych i tego kawałka nieba nad wązkim więziennym dziedzińcem, podobnego latem do rozpalonego metalu, zimą do tafli sinego lodu. Żal mu było lat minionych.
Od śmierci istotnego zabójcy Leddy, Korszunem zwanego, minęły dnie i miesiące, zanim sądy roztrząsnęły na nową starą sprawę i uwolniono niewinnie osądzonego. W ciągu dni tych i miesięcy, co mu się zdały od wieków dłuższe, Konstanty trawiony był gorączką niecierpliwości, a potem — płakał niemal, opuszczając więzienie. Płakał nietylko z litości nad towarzyszami niedoli, których pozostawiał za sobą, lecz nad samym sobą, nad swą straconą młodością, nad tem, co niewinnie przecierpiał, nad tem, co go jeszcze czekało w życiu.
Lecz żal ów minął... wszystko się rozwiało... tylko myśl o Giovannie cierniem tkwiła w głębi serca, chociaż usiłował śmiać się i z tego.
Wzbijał się w górę, wzbijał. Doszedł do krańców doliny, szedł brzegiem Isalli. Światło zachodu żywe jeszcze było i woda połyskiwała złotem i srebrem pomiędzy krzakami oleandrów i konkilów kępinami. W przezroczystemu cieniu gałęzi, purpura nabrzmiałych pączów oleandrowych, krwawiła się obficie Konstanty, zmęczony już bardzo, myślał, że dolina i wąwóz wiodący w góry, nie są bądź co bądź tak krótkie, jak mu się zrazu zdały.
— W polu dobrze zasnąć można — myślał — ale ciekawym przybycia tam... do wsi. Pukam do drzwi Izydora! puk! puk! kto tam? Ja. Kto „ja?” Ecco, Konstanty Ledda! Widzę go, wstaje z miejsca, poczciwiec! pewnie śpiewać będzie różańce lub godzinki... a może moją pieśń o świętym Konstantym... Ciekawym... Na ogół ciekawa rzecz, jak pieśń tę skomponować mogłem. Dziwił się wielu rzeczom, jak się dziwią dzieci, lub ludzie przypominający sobie dziecinne swe lata i sprawy. Zresztą i chwila obecna pełna dlań była podziwów. Dziwiła go wiosna kwitnąca, wąwóz zielony, droga, którą wracał do domu.
Do domu...
Szedł teraz łanem zbożowym a po obu brzegach wązkiej miedzy — w zachodzącego słońca pozłocie, słaniały się kłosy i pole falowało kłosistą ławą. Szedł i myślał:
— Izydor powie mi „wejdź.” Zaprosi mnie do siebie i powie jeszcze: „Jakób Dejas to zrobił i umarł,” jak gdybym tego nie wiedział! I powie: „żona twoja ma drugiego męża...” Ależ to dobrze! i to wiem oddawna! „Jak to, nie płaczesz?” — zdziwi się Izydor! Jeszcze czego! miałbym płakać... dość już łez wylałem... Czyż można było przypuszczać, że wrócę tu jeszcze? Nabrałem doświadczenia, zobaczysz. Nie lada kawał świata widziałem! Morze przebyłem, nie jestem już dawnym, znanym tu niegdyś chłopakiem...
I nagle, w chwili właśnie, gdy się sam przed sobą przechwalał nabytem doświadczeniem, uczuł jak mu serce dławi tych doświadczeń gorzkich dłoń lodowata i twarda. W myśli mignęła mu chatka uboga, Giovanna, synek...
— I nic z tego nie pozostało — mówił mu głos — wiatr rozwiał wszystko jak dymy... wszystko! wszystko! wszystko!
Usiadł na miedzy, przygnieciony ciężarem swej doli. Co mu się stało? Wszak sądził, że to już przeszło, minęło, zgłuszył cierpienie, wspomnienia, a oto, z samej głębi duszy powstały tłumne, bolesne i naigrawały się, miażdżyły go, dławiły, pastwiły się nad nim. Zapomnieć, ach! zapomnieć! Wyjął z kobiałki flaszę z wydrążonej tykwy, pełną wina? i pił, pił długo, chciwie i potem rozglądał się po okolicy. Zdawało mu się, że siedzi na wybrzeżu szmaragdowego jeziora, po którem przy lada powiewie wiatru pływały korale — czerwonych polnych maków kępiny całe.
Po niejakiej chwili wstał, lecz nie zabierał się już w dalszą drogę z takim, jak przed tem, pośpiechem. Gdzie, do kogo miał śpieszyć? Przybędzie dziś, czy jutro — wszystko jedno. Nikt go nie czeka. Już pierwsze cienie nocy kładły się w głębi doliny, świerszcze ćwierkały śród traw, wonie kwiatów i krzaków wzbijały się w powietrze, wiatr opadł, ptaki zamilkły i tylko lotne nietoperze rysowały czarne błyskawice na kryształowem tle majowego wieczoru.
O! kto wyrazi tęsknotę, rozlaną w wiosennym zmroku! Jestże dusza dość zatopiona w błogości, któraby jej nie odczuła? Tęsknić można za utraconym rajem, wieczystą pogodą wiekuistej wiosny, za szczęściem, do którego człowiek był stworzony i które utracił.
Konstanty szedł zwolna. Po długich latach więzienia i ucisku śród ciasnych, plugawych, cuchnących murów, po latach kaźni o skrępowanych, na krótkie piąstki mierzonych skąpo krokach, ruch swobodny, wśród przestworzy, był sam już w sobie rozkoszą. Pod stopami czuł i trawę świeżą, i kamienie wilgotne, w miarę jak wzbijał się w górę, rozszerzały się horyzonty, szerokie jak wolność i swoboda! A jednak rzadko kiedy, nawet w najgorsze dni więzienne, było mu równie smutno, jak teraz. Szedł, ale po co? gdzie? do kogo? Czuł się wesół na początku drogi, zbliżającego się do kresu ogarniał smutek nieprzemożony. Mgły, podnoszące się na dalekich horyzontach, zdawały się mówić, że podróż była bezcelową, próżną. Nie miał domu, rodziny, ojczyzny. Wszak wszystko tracił i obojętnem być mu powinno, gdzie go poniosą kroki. Nie był-że wędrowcem w pustyni tak prostej, jak ciemniejące nad głową jego obłoki, śród których rzadkie zapalające się gwiazdy zdawały się rozrzuconemi w przestrzeni czatami, nie wiedzącemi o sobie wzajemnie nic... placówkami zatraconemi w przestrzeni, jak on w swobodzie — pustkowia.
O Giovannie, straconem szczęściu, właściwie mówiąc, nie myślał. Nie myślał nawet o losach, co się z nim obeszły tak bezlitośnie, o niewinnem posądzeniu i osądzeniu. Rzeczy te zapadły mu tak głęboko w duszę, że się stały cząstką samego jego jestestwa; zapomniał o nich niemal, jak się zapomina o powszednich i najbliższych, a nieoddzielnych od nas rzeczy. Nie o tem myślał tedy, lecz o tysiącznych, drobnych szczegółach z przeszłości, o tem, co pozostawił w swej wiosce, a czego już nie odnajdzie.
Więc myślał o placu pustym, obszernym przed chatą Giovanny i jej matki. O ławce kamiennej, na której siadywał z nią w pogodne wieczory letnie i myślał o łożu olbrzymiem, antycznem, w którem odpoczywał po całodziennym trudzie. Ecco! zdawało mu się, że właśnie wraca, po dniu znoju i pracy w polu... Gdzie pójdzie? gdzie zmęczoną złoży głowę?
Zpośród smutków, zniechęceń, goryczy, wydzielało się coraz wyraźniej poczucie zmęczenia i głodu.
Na szczycie wzgórza przysiadł i znów otworzył sakwę. Noc zapadła zupełna, lecz jasna i przezroczysta. Na wschodzie, z po za gór, zasłaniających morze, wstawał miesiąc bladolicy. Po firmamencie, nakształt pustego, szerokiego krzaku, biegła droga mleczna. Na zachodzie niebo podobne było do dalekiego niby oceanu.
Coś nakształt świtu otaczało góry, ścieżki rysowały się wyraźnie, a krzaki podobne były do stada owiec czarnych. W ciszy rozlegało się przeciągłe wołanie kukułki...
Konstanty posilił się, zjadł, wypił, położył się na wznak na grzbiecie góry i wzrok zatopił w pustynne obszary nieba. Po chwili zmrużał powieki. Pokrzepiony posiłkiem i chwilowym spoczynkiem, poczuł się raźniejszym.
Przymknąwszy oczy, przeniósł się pamięcią pomiędzy towarzyszów więzienia. Zdawało mu się, że szyje wraz z nimi buty. Napełniła go dziecinna jakaś radość, a też dopiero będzie miał co opowiadać starym przyjaciołom w Orlei! Wstanie, przyśpieszy kroku, pójdzie.
— Wstanę i pójdę — postanawiał, lecz nie ruszał się z miejsca. — Albo! pozostanę tu, tu tak dobrze, zasnę... spać mi się chce... Ale nie! trzeba iść... Izydor czeka... Spyta, kogo tam poznałem... Ha! widziałem morze, pływałem po morzu i poznałem sierżanta Burrai, co mi przyobiecał wyjednać miejsce nadwornego szewca... Ecco! wstanę, pójdę...
Nie ruszał się jednak z miejsca. Obrazy przesuwały mu się w myśli zmąconej... dziwaczne obrazy: Król Pikowy na ośle galopował po mlecznej na niebie drodze... O! o! wola go, krzyczy...
Konstanty roztworzył oczy.
— Przeklęta kukułka — zamruczał, a przymykając znów oczy, marmotał:
— Idę... a słyszę... idę...
Zasnął na dobre.
Gdy się przebudził, księżyc wszedł wysoko i z wysoka spoglądał na góry, przepływając świetlaną kulą po roziskrzonem od gwiazd niebie. Rosa rzęsista operliła ziemię, na którą tu i owdzie padały olbrzymie, czarne cienie gór, garbiąc się i wykręcając dziwacznie, gdy znów w miejscach oblanych srebrnem światłem każda linia, kształt każdy, krzak, kwiat rysował się wyraźnie w srebrno lazarowej przezroczy. Kukułka kukała coraz dłużej, coraz donośniej.
Konstanty wstrząsnął się, powstał cały wilgotny od rosy, przeciągnął ramiona, a ziewanie jego rozległo się w ciszy i pustkowiu.
Powiódł okiem po niebie, chcąc się dowiedzieć, która być może godzina? Dyana nie wychyliła się jeszcze z morza. Jutrzenka daleką była i przechodzień udał się w dalszą drogę, w nadziei przybycia do wioski, zanim się ludzie przebudzą. Nie chciał się narażać na ciekawość dawnych przyjaciół i sąsiadów, a nadewszystko bał się spotkać Giovannę, lub jej matkę; nie chciał w brzasku dziennym przechodzić przed ich chatą. Po co? wszystko przeszło... skończone wszystko!
Szedł w góry, schodził w doliny, wspinał się na oświetlone księżycem szczyty. Krzaki złotojeścia, skąpane w rosie asfodele, skały same wydzielały zapach silny i upajający. Wązkie strumienie przebiegały okwiecone trawniki.
Na dalekich horyzontach niebieskie obłoki kładły się na sinych górach i dal rozpływała się w mgły opalowe. Konstanty szedł ciągle; myśli jego i uczucia drzemały, lecz członki, odświeżone spoczynkiem, całą odzyskały elastyczność; przeskakiwał nad przepaściami, wspinał się na strome skały, skracał sobie drogę znanemi niegdyś przesmykami, a gdy przystawał chwilę, dla złapania tchu, serce biło mu gwałtownie w piersi. W jasnych jego źrenicach odbijał się księżyc srebrny.
Poznawał znane sobie niegdyś miejsca, czuł zapachy rodzinnej ziemi, poznawał ścieżki błędne, zagony jęczmienne i pszeniczne. Mastiksowe krzaki, rzadkie samotne drzewa, szumiały za lada powiewem sycząc senne jakieś słowa, a tam i owdzie, tu srebrne w świetle miesiąca, tam czarne w cieniu sterczały skały-sfinksy, a po za niemi, gdzieś, z wyżyn dojrzane, przelewało się srebrne morze, to morze, które przebyć — jak bądź przebyć, zdawało się Konstantemu rzeczą nielada.
Doszedłszy do kościoła świętego Franciszka, przystanął, odkrył głowę, zmówił pacierz. Modlitwa szczerą była, gorącą, dziękczynną. W tej chwili odczuł, jak nie odczuwał dotąd, radość z powrotu i odzyskanej swobody.




Zaledwie dnieć zaczynało, gdy Izydor Pane usłyszał pukanie do drzwi.
Od dwóch tygodni... gdzie tam od dwóch tygodni, od czterech już blizko miesięcy, wyczekiwał codziennie przybycia Konstantego. Zerwał się z pościeli przedtem jeszcze, zanim mu stare jego serce kołatać zaczęło w piersi.
Otworzył. Dostrzegł mężczyznę wysokiego, odzianego... nie tak, jak się odziewano w Orlei — odzianego w surdut długi, z twardej jak skóra materyi, mężczyznę o długiej, bladej twarzy. Nie poznał go zrazu.
Konstanty roześmiał się ostrym, suchym śmiechem, a śmiech ten ubódł biednego rybaka. Poznał go wówczas, lecz uczuł zarazem, jakgdyby wiatr zimny przewiał między nimi. Konstanty to był niewątpliwie... tylko inny jakiś... do tamtego niepodobny. Objął go, lecz nie ucałował, czuł, że go łzy dławią.
Ecco! Nie poznałeś mnie — mówił nowoprzybyły, zrzucając z pleców tobołki — pewien tego byłem.
I głos i akcent zmienione były, jak wygląd... Litość walczyła w sercu rybaka z chłodem niespodzianym.
— Po co tu przychodzisz w tem odzieniu? — rzekł — trzeba było poczekać w Nuoro, przywiózłbym ci, co trzeba, konia przywiódł, trza było dać znać. Wróciłeś pieszo.
— Nie! — odparł żartobliwie nowoprzybyły — święty Franciszek pożyczył mi swych koni. — Ha! co porabiasz zio Izydorze? Widzę, że chcesz gotować kawę. Daj pokój. Czyż nie ma wódki?
Rybak, który rozdmuchiwał już węgle, obrócił się zmieszany, zawstydzony niemal... nie, miał tylko trochę kawy.
— Nie wiedziałem — mówił, rozkładając ręce — ale poczekaj chwilę... przyniosę. Widzisz bo, czekałem cię i nie czekałem... — chciał wyjść.
— Hola! Gdzie? — zawołał tamten. — Niczego nie chcę. Siadaj stary.
Izydor usiadł, patrząc nieśmiało jakoś na tego tak obcego sobie... Ośmielając się po niejakim czasie omacał jego surdut, pantalony, pytając, czy zamierza istotnie w tem chodzić.
Przez otwarte drzwi wtargnęło światło rozświtu. Konstanty wydał się przyjacielowi bardzo blady, ziemisty jakiś, zmieniony.
— Dlaczego nie miałbym w tem chodzić? — odparł, śmiejąc się znów nieszczerym, fałszywym, tak przykrym dla Izydora śmiechem. — Zresztą niedługo odejdę.
— Odejdziesz? Dokąd?
— Tylu poznałem różnych ludzi — zaczął tak, jak gdyby recytował wyuczoną na pamięć lekcyę Konstanty. — Zapewnili mi protekcyę. Cóźbym tu porabiał?
— A... chociażbyś został szewcem; pisałeś mi przecie, żeś tam szył buty.
— Hm! Zaznajomiłem się z pewnym sierżantem... bawi obecnie w Rzymie, obiecał mi wyjednać miejsce szewca u dworu królewskiego.
Izydor spojrzał na niego z politowaniem. Zmienił się Konstanty, oj zmienił! Zła szkoła więzienna.
— Po co to mówisz, rzuć-że te niewczesne żarty... tyle mamy do pomówienia z sobą — mówił smutnie i łagodnie, bo zdawało mu się, że Konstanty przybiera umyślnie pozory obojętności i lekceważenia, ale... po co? Komuż, jeśli nie jemu, serce otworzy, ulży sobie?
— Potem żartować będziemy — mówił — potem. Ale powiedz, czemu nie chcesz posilić się, wypić kawy? To ci nie zaszkodzi.
— O czemże mówić mamy? — odpowiedział tamten drewnianym głosem. — Wiedziałem, że się zadziwisz, widząc, że nie płaczę, włosów sobie nie rwę. Ha! Gdybyś wiedział, ile łez przepłakałem! Nie stało na teraz. Zresztą, odejdę... Widzisz, kto widział morze, ten tu nie wytrzyma... Dobrze, nalej mi kawy... Ktoś idzie? Nie chcę, by mnie widziano... podziwiano... cudaka niby.
Wstał i zamknął drzwi chaty.
Gdy wrócił ode drzwi, znów zdawał się zmieniony: wargi mu drżały.
— Przechodziłem tamtędy — rzekł głucho, głową wskazując chatę Bachisii — lecz znalazłem się po tamtej drodze sam nie wiem jak... Powiedz, sam powiedz, mogęż tu pozostać?
Ręką wodził po czole, potem runął jak długi na ziemię, płacząc i wijąc się z wewnętrznego bólu. Łzy mu płynęły gwałtownie, jak strumień, co zerwie kamienne zapory.
Rybak pobladł, patrzył nań w milczeniu, nie znajdując, nie szukając słów pociechy... Miał go, dawnego swego Konstantego, poznał go teraz.




VIII.

Zaledwie rozbiegła się wieść o powrocie Konstantego, chatkę rybaka zaczęli nachodzić wszyscy sąsiedzi, przyjaciele, krewni i tacy, co przedtem nie raczyli nawet spojrzeć na ubogiego poławiacza pijawek, i tacy, którzy znać nie chcieli Konstantego. Teraz wszyscy ściskali go, całowali, zapraszali do siebie. Kobiety ze łzami w oczach nie zwały go? jak tylko „dzieckiem kochanem”, patrzały nań z politowaniem, naznosiły bułek i kiełbasy.
Dowody te współczucia irytowały Konstantego. Mówił do Izydora:
— Czemu mi okazują, litość? Mam ochotę schować się gdziebądź, uciec!
— Uciec! zaraz; uciekać! — odpowiedział rybak, gotując kiełbasę — cierpliwości, synu Boży. Jakiś niecierpliwy, jakeś się tam popsuł.
Od wybuchu żalu onego pierwszego dnia Izydor traktował Konstantego jak chore dziecko. W rzadkich chwilach, gdy był z nim sam na sam opowiadał wszystko, jak i kiedy co zaszło. Konstanty słuchał chciwie, gniewał się gdy im przerywano.
Przyszedł sam syndyk, ów chłop z matką wielkiego Napoleona. Odwiedziny te wzruszyły Konstantego.
— Damy ci owce i krowy — mówił wioskowy dygnitarz, utarłszy nos w palce.
— Tak. Każdy da ci po sztuce: un pecus[17]. Powiedz tylko, co ci potrzeba, czego żądasz? Wszyscyśmy bracia na tym bożym świecie, jednego ojca synowie, cóż i mówić o takich małych jak nasza, wioskach. Wszyscyśmy tu braćmi.
Konstanty pomyślał o braterskich usługach, jakie mu oddano, i w milczeniu opuścił czoło.
— Ah! — rzekł po chwili — ludzie bracia byli mi tem, czem Kain dla Abla. Nie pożałują krów i owiec, lecz i nie powrócą złamanego życia.
— Eh! nie myśl o tem — machnął ręką syndyk — dużoś się napodróżował, świata widział, lecz powiedz, czyś widział gdzie wyższe od naszych gór? Ot i domy, a w każdym osobna mieszka rodzina.
Konstantego niecierpliwiły słowa syndyka i odrzekł, że chce opuścić okolicę, odejść bezpowrotnie...
— A, nie! nie odchodź, nie opuszczaj rodzinnego kąta — radził syndyk. — Gdzież pójdziesz? pozostań z nami, myśmy tu wszyscy bracia.
Z kolei zjawił się doktór Paddu, z wielkim szarym parasolem pod pachą i zaczął od tego, że zajrzał do garnka.
— Ho! ho! — wołał grubym, ochrypłym głosem. — Dlatego tylu jest was zbrodniarzy, winowajców, że karmicie się świniną. Mówiąc to, rzucił na garnek parasol.
Izydor uchylił parasol na bok.
— Nie złamię go, i... przepraszam. Jaka tam wieprzowina! Bob z sadłem i specyał rzadki; kawałek kiełbasy.
— A sadło nie wieprzowina, co? Wszyscyście świnie i tyle tego. Wróciłeś więc, baranku? Byłem przy jego śmierci.
— Czyjej?
— A jego, Jakóba Dejasa. Nie daj Boże takiej nikomu. Cierpiał, gałgan, jak na to zasłużył. Słuchaj, weź jutro na przeczyszczenie. Po podróży nie zaszkodzi.
Konstanty milczał, patrząc na lekarza.
— Po coś ślepia wytrzeszczył? — Myślisz, żem zwaryował, co? Na przeczyszczenie mówię ci, słyszysz, zrozumiałeś? na prze-czy-szcze-nie.
— Rozumiem.
— O! głupiście, głupi! Słyszałem, że się wybierasz precz ztąd. Masz racyę. Idź do dyabła; niepotrzebnyś tu! Ale przedewszystkiem idź na cmentarz, na ten tam śmietnik, który cmentarzem zowiecie, kop, kop jak pies, aż dokopiesz się kości Jakóba Dejas’a.
Mówiąc to zgrzytał zębami, ohydny był, Konstanty patrzył nań zdziwiony, zgorszony.
— Po co, mówię ci, wytrzeszczasz na mnie ślepie. Byłeś, i jak widzę, zostałeś osłem. Nie osłem, lecz baranem. Cichy i łagodny jak jagnię, choć go do rany! Głupcze! nie wiesz, że cię skrzywdzono, ograbiono, zabito na duszy i ciele, a ty nic.. niby nic! Porwij-no się! pójdź do kobiety tej i jej wiedźmy matki, do wiedźmy świekry, włócz je za włosy, bij co wlezie, uwiąż baby do rogów krów tych, jakie ci tu osobliwi dobrodzieje, współobywatele, łaskawie chcą dać, jak jałmużnę żebrakowi. Rozrzuć po dachach przeklętej Orlei żarzące się głownie. Słyszysz głupi? Rozumiesz?
Wrzeszczał, z gęby mu buchały alkoholiczne wyziewy, oczy nabiegły mu krwią, wyłaziły na wierzch. Konstanty cofał się, drżał na całem ciele.
Nagle wzrok furyata zamglił się, porwał parasol.
— A! — machnął ręką — mazgaj jesteś! masz, na coś zasłużył. Ebbene, nie zapomnij wziąć na przeczyszczenie.
— Dobrze, dobrze! — zaśmiał się Konstanty, chociaż słowa lekarza wzruszyły go głęboko. Chwilami czuł, że go rozpacz ogarnia. Mówił, że chce odejść, ale gdzie miał iść, co począć, co przedsięwziąć? Myślał.
— Domu nie mam, nie mam nikogo. Zbiegli się tu wszyscy przez ciekawość, jutro zapomną mnie. Jestem jak ptak bez gniazda... co tu począć?
I w myśli przesuwały mu się złe, dopiero słyszane słowa i rady: znieważyć, spalić tych, co mu złamali życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— ...Wierz mi, Konstanty — mówił Izydor, gdy zostali sami i zabrali się do spożywania kiełbasy i przyniesionych przez sąsiadki bułek — nie jest ona szczęśliwą. Nie patrzę jej w oczy i gdy ją spotykam, to tak mi jest, jak gdybym samego spotkał kusiciela la tentazione[18], a jednak żal mi jej. Ma, słyszałem, dzieciątko, ot takie małe, nędzne, blade, jak niedojrzała jagódka. Nie dziw! Owoc śmiertelnego grzechu. I chrzest odbył się, mówię ci, jak nieślubnego, bękarta. Proboszcz ani się pokazał przy położnicy, ludzie się dziwowali...
— A! przerwał mu Konstanty, krając żółtą słoninę pamiętasz mego malca? Był jak krew z mlekiem... gdyby żył...
— Lepiej mu, że umarł — twierdził rybak — życie nędz pełne, lepiej umrzeć w dzieciństwie, niewinności, nieświadomości, ulecieć w błękitne niebo ponad chmury i obłoki, wichry, burze tego świata.
— Pij — mówił po chwili, napełniając szklankę swego gościa — wino nieosobliwe wprawdzie, ale i nie kwaśne. Pamiętam, w zeszłym roku, w dniu Wniebowzięcia, Jakób Dejas zaprosił mnie na obiad. Bał się mnie straszliwie... zdawało mu się, że wiem... że się domyślam i swatał mi swą siostrę, wiesz, wdowę. Gdybyś ją teraz zobaczył, nie poznałbyś jej! Postarzała, skurczyła się, ot tak! Jeździła ze mną i z proboszczem do Nuoro, zeznawać przed sądem. Biedaczka! Nie widziałem odważniejszej kobiety; zdawało się wówczas, że ziemię całą w jednej uniesie garści... potem skurczyła się, zmarszczyła, jak te nie przymierzając, toczone przez robaka owoce. Odwiedzam ją często i by ją rozśmieszyć, mówię: „cóź, kiedy wesele, ptaszku ty mój?” Uśmiecha się i ja się śmieję, ale płakałbym, gdybym mógł. Jakób wesół był, zdawał się zadowolony, czy uwierzysz, zamyślał o małżeństwie, a tu, pam! pam! niema go, rozpadł się. Takie to życie! Bachisia Era, zaprzedając krew krwi swojej, córkę, sądziła, że w złoconej karocy jeździć będzie, a mrze na starość z głodu. Giovanna Era... a no, Giovanna Era, jak ta przyduszona kamieniem żaba, pająk, co przędzie ustawicznie.
— Bije ją, co? — spytał sucho Konstanty.
— Bije, nie bije, nie wiem, ale czyż to niema gorszej nieraz od bicia poniewierki? Obrócono ją w sługę niewolną... tak, jak w antycznej niewoli — ot tak!
— Niech, zdycha! — syknął przez zaciśnięte zęby Konstanty. — Wypijmy na pohybel niegodnej.
Wzniósł z brawurą szklankę. Słysząc, że jest nieszczęśliwą, doświadczał błogiego uczucia, podobnego do tego, jakiego doznają złe dzieci, widząc jak karzą tych, co je skrzywdzili.
Po obiedzie obaj z Izydorem wyszli i położyli się w cieniu dzikiego drzewa figowego. Południe było gorące, w powietrzu unosiły się lotne, lecz silne zapachy gwoździków i innego kwiecia. Nieboskłony zdawały się nieco zachmurzone, pszczoły żurczały głośno. Konstanty blady, wyczerpany, zasnął natychmiast, ale Izydor oka zmrużyć nie mógł. Nad uchem strzykał mu ustawicznie psotny konik polny, przeskakując z trawy na trawę. Rybak wyciągnął rękę, chcąc pojmać psotnika, a tymczasem myślał:
— Wiem, dlaczego mu się chce odejść ztąd... myśli biedak jeszcze o tej, tam... Giovannie Era. Pozostając, cierpiałby jak święty Wawrzyniec na ruszcie. Biedak! biedaczysko! Zdaje mi się jako dziecko słabe, chore. Ach! co to z niego zrobili? Poszarpali mu serce, życie.. wszystko. Zdławili go...
I... zaszła rzecz dziwna. Złowił był właśnie polnego konika i miał go zdusić, lecz wypuścił, pomyślawszy o Konstantym.
Na ścieżkę padł cień sutanny. Izydor poznał księdza Eliasza, powstał, poszedł na jego spotkanie i bojąc się rozbudzić Konstantego, odciągnął na bok, pomiędzy zarośla. Były więzień miał sen lekki, lada szmer płoszył mu go z powiek. Słysząc głosy powstał, a zbliżając się do rozmawiających, nie wątpił, że rzecz szła o nim.
— Lepiej będzie, jeśli wieś opuści — mówił kapłan — lepiej, daleko lepiej.
Konstanty zmieszał się, słysząc to, chociaż nie umiałby powiedzieć, czemu się zmieszał.




Wsi jednak nie opuszczał. Dnie upływały, ludzie przywykli do „oswobodzonego więźnia” i nie zwracali już na niego uwagi. Nawet kobiety i ulicznicy dali mu spokój. Za zapracowane w więzieniu pieniądze kupił skór, podeszew, dratwy, lecz nie zabierał się jakoś do roboty; codziennie natomiast kupował wino, owoce, mięso, jadł i pił dobrze, zmuszając Izydora, by jadł z nim razem. Niechciał być ciężarem ubogiemu poławiaczowi pijawek, nie chciał, by we wsi sądzono, że nadużywa jego gościnności; okazywał się rozrzutnym, zapraszał często do karczmy znajomych na poczęstunek, poił ich i sam się upijał i podchmielony lubił rozpowiadać długo i szeroko o życiu więziennem, zawartych tam znajomościach i tym podobnych rzeczach.
W ten sposób tracił zapracowane w więzieniu grosze, a na przedstawienia Izydora odpowiadał:
— Daj mi spokój! Dla kogobym oszczędzał? Mamże dzieci? Sam jestem na bożym świecie.
Innym razem spekulował na przypadające nań dziedzictwo po zamordowanym stryju, które krewni obiecywali mu zwrócić bez uciekania się do sądu.
— Wówczas — mówił — wyprzedam się i pójdę, gdzie oczy poniosą. Tobie, wuju Izydorze, zostawię sto skudów.
Ale Izydor niczego nie żądał, pragnął tylko widzieć Konstantego takim, jakim był przed uwięzieniem: poczciwym, skromnym, pracowitym, szczerym, nie przebiegłym, skrytym, jak teraz. Stary rybak czuł dobrze, że Konstanty szczerym nie jest, że coś ukrywa, domyślał się, że cierpi srodze, chociaż udaje obojętnego. Nieraz go zeszedł płaczącym ukradkiem i wówczas poczciwe jego serce krajało się, zdjęte współczuciem i tkliwością.
— Co ci, co ci, mój synu? — pytał.
Konstanty zwykle zaczynał wówczas śmiać się i żartować. Tego to stary nie mógł znosić. Czasem chodzili we dwóch na połów pijawek i kiedy Izydor, z obnażonemi po kolana nogami, wchodził w stojące, bagniste, rude wody, Konstanty, leżąc na brzegu, opowiadał mu więzienne przygody, z tęsknotą wpatrzony w dalekie horyzonty.
Odejść ztąd, odejść! Bo tu, śród gór granitowych, w ciszy odosobnienia, czuł się skuty łańcuchem palących, nieprzemożonych wspomnień. Wszystko tu, niebo i ziemia, od ostatniego źdźbła trawy do najwyższego szczytu gór, przypominało mu — ach! jakże odmienną, od teraźniejszości, przeszłość! Każdej nocy skradał się teraz jak wilk głodny pod okno domu Dejasów. Raz, wieczorem dostrzegł wysmukłą, postać młodej kobiety, wychodzącą, z bramy i udającą się do ich dawnej chatki. Pierwszy to raz dostrzegł ją, od powrotu, poznał odrazu, pomimo zachmurzonego wieczoru. Serce kołatało mu w piersi gwałtownie, wspomnienia tłoczyły się, podniecały rozpacz. Była chwila, że zapominał o wszystkiem, chciał biedz, pochwycić ją w objęcia, unieść... Kto wie, zabić może? A potem poczuł, że mu nie wystarcza to widzenie jej ukradkowe, nocą, osłonięte. Zapragnął ujrzeć ją, w dzień jasny, zblizka... Ale Giovanna nie wychodziła prawie z domu, a Konstanty bał się, czy wstydził, sam nie wiedział dobrze, lecz unikał przechodzenia tamtędy w dzień biały.
Innym razem, w wieczór sobotni, doleciał go z pod sklepionej bramy głośny śmiech Bronta... Zdawało mu się że i jej śmiech słyszy... W oczach mu pociemniało, zrobiło się tak mdło, jak w czasie przejazdu z Cagliari do Neapolu, gdy się na morzu obudził chory.
Tymczasem udawał obojętność, sam nie wiedząc czemu, a wszyscy mieszkańcy Orlei wydawali mu się ohydni; wszyscy, z wyjątkiem Izydora Pane.
Często pytał sam siebie, po co tu wracał.
— Odejdę, muszę odejść — mówił rybakowi, zapatrzony w dalekie, sino-purpurowe horyzonty, na których, tle krzaki dzikie rysowały się nakształt zielonkawego obłoku. Pisałem już do przyjaciela mego, Barrai. Ten wiele może i jeślibym był nawet winien zabójstwa stryja, wyjednałby mi ułaskawienie u króla.
— Mówiłeś mi to już nieraz — odpowiedział spokojnie Izydor, wchodząc po kolana w wodę. — Mówiłeś nieraz, znudziło to mnie, a tymczasem, o ile wiem, możny ów protektor nie odpowiada ci wcale.
— Szuka pewnie odpowiedniego dla mnie stanowiska. Muszę opuścić te strony... Powiedz mi, czemu ksiądz Eliasz tego był zdania? Słyszałem. Boi się, albo co? Czy się boi, bym nie zabił, jak psa, tego tam Bronta Dejasa.
— Być może.
— Oj nie, nie to. Ksiądz Eliasz rozumie doskonale, że jeślibym miał zabić kogo... byłoby to już zrobione. A jednak, mówił ci, słyszałem — że lepiej byłoby, gdybym wieś opuścił... lepiej. No, a ty, wuju rybaku, co o tem sądzisz?
— Ja... nie wiem — odparł z wyrzutem Izydor Pane — wiem tylko, że włóczysz się jak pies bezczynny. Czemu nie weźmiesz się do pracy? Rzemiosło masz w ręku, lepsze to niż liczenie na jakiegoś tam obieżyświata, który zresztą, Bogu dzięki! wcale nie myśli o tobie.
— A! nie myśli o mnie, doprawdy — odpowiadał urażony Konstanty. — Zaraz się przekonasz, czy myśli o mnie lub nie.
Wyjął z zanadrza list, rozłożył i zaczął sylabizować. List był od Króla Pikowego, pisany z Rzymu, gdzie ex-sierżant założył handelek win z Sardynii. Naturalnie przedstawiał rzecz tę z właściwą sobie egzageracyą; pisał, że stoi na czele olbrzymiego handlu, że jest dostawcą dworu, zapraszał Konstantego, wymawiał mu, że zwlekał z przyjazdem do Rzymu, gdzie go czeka świetna karyera. Rybak, otwierał szeroko łagodne, błękitne, zdziwione oczy.
— Patrzcie go! patrzcie! — mówił. — Czemużeś mi tego nie mówił odrazu, lecz chował to pisanie? A wiele kosztuje droga do Rzymu?
— Pięćdziesiąt lirów.
— Czy masz tyle?
— Mam.
— A no to jedź, jedz! — zawołał rybak dalekie wskazując horyzonty.
Chwilę milczeli obaj. Rybak stał w wodzie, z pochyloną głową, wpatrzony w białe punkciki na dnie rzeczki, a Konstanty patrzył obojętnie przed siebie. Za rzeczką wiatr kołysał wysokie, tu i owdzie w dolinie stojące drzewa, gęste trawy falowały jak morze, a gibkie kłosy owsa drżały białawe na tle niemal błękitnego pola. Zio Izydor sądził, że nadeszła chwila, w której mógł powiedzieć Konstantemu, dlaczego ksiądz Eliasz i wielu innych sądzili, że lepiej byłoby, ażeby pierwszy mąż Giovanny opuścił wioskę.
— Nie kocha ona nowego swego męża — mówił — nie trzeba, żebyście się z sobą spotkali.
— A jeśli się spotkamy, to co?
— Nic... lepiej żebyście się nie spotykali.
— Jakto nic — zawołał Konstanty, a głos jego rozbrzmią! na cichem wybrzeżu rzeczki gniewem i goryczą. — Gardzę nią, bezwstydną, wiarołomną, nie chciałbym spojrzeć na nią..
— Tem lepiej... ale czemu kręcisz się koło białego domu, jak wilk dokoła owczarni, jak mucha co na lep lezie?
— A! dopatrzyłeś — spytał, głos zniżając, zmieszany Konstanty. — Nieprawda — zaprzeczył czelnie, a potem:
— A gdyby i tak było, co ci do tego?
— Nic mi do tego. Mówię ci tylko, że lepiej byś się ztąd wyniósł.
— Ani myślę. Należysz, widzę, do tej szajki...
— Bój się Boga, Konstanty! — upomniał go srogo rybak.
Konstanty zerwał kwiat jakiś, zmiął w garści, odrzucił i patrzył przed siebie, daleko. Twarz mu się mieniła, jak wówczas, pierwszego poranku po przybyciu do chaty wuja Izydora. Wargi mu drżały, łzy nabiegały do oczu, połykał je.
Ebbene! zaczął zgłuszonym, drżącym głosem — co się księdzu, co się wam zdaje? Nie jestemże prawdziwym, prawym jej mężem? Gdyby wróciła do mnie, wszystko byłoby w porządku...
— Tylko Bronta zabiłby cię lub wsadził znów do ciupy.
Konstanty zaśmiał się z goryczą.
— Nie bój się, stary! Nie przyjdzie do tego! Brzydzę się tą kobietą... odejdę daleko... ożenię się z inną...
— Tego to nie zrobisz — oburzył się stary, a potem dodał błagalnie niemal:
— Konstanty! synu mój, wszak jesteś chrześcijaninem.
— Tego nie zrobię... — powtórzył głucho młody mężczyzna.
— Nie! nie! nie zrobisz tego! Chrześcijaninem jesteś, synu mój — powtarzał starszy, a głos jego dźwięczał głębokim smutkiem, gdyż gorzkie doświadczenie szeptało mu w duszy:
— Ha! jeśli nie zrobi tego, to nie dlatego tylko, że jest chrześcijaninem.




IX.

Wieczór lipcowy zapadał cichy, wonny. Konstanty siedział na kamiennej ławce przy progu chaty rybaka. Liczył coś na palcach, zamyślony.
Tak. Sześćdziesiąt cztery dni upłynęło od jego powrotu. Wczorajże to było, czy przed wiekami? Odzienie, co się tak nie podobało Izydorowi, znoszone było, twarz więźnia ogorzała, a w sercu jego z dnia na dzień, z chwilą każdą tkwiło ostrze tego samego, co wówczas bólu, żalu, gniewu, namiętności. Wszystko to wzbierało mu w duszy jak potok, gotowy przerwać zapory.
Z więzienia uniósł nietylko zły zwyczaj skrywania myśli i uczuć, uniósł coś gorszego: nieufność względem wszystkich i wszystkiego. Przetrawiał ból swój sam w sobie i to go napełniało goryczą. Dokoła siebie czuł pustkę lodowatą, nakształt morza bezbrzeżnego, gdy otoczy rozbitka. W morzu tem pławił się od dwóch miesięcy. Sił mu zabrakło, czuł się wyczerpany. Życie jego było bez celu, jak bez mety horyzonty, w które wpatrywał się przygasłem okiem. Tonął w osamotnieniu goryczy. Zalewała go, dławiła.
Co dzień mówił, że odchodzi, a pozostawał zawsze. Było to złudzeniem — jak wszystko! Czuł dobrze, że nie ruszy się ztąd nigdy. I pocóż to miałby opuszczać rodzinne strony? Tu czy tam, po tej czy tamtej stronie oceanu, życie nie było jednaką pustynią. Nikogo nie kochał i — nikogo nie nienawidził, zdawało mu się tylko, że znikczemniał bardziej od najnikczemniejszego z pozostawionych w więzieniu towarzyszy niedoli. Nawet wuj Izydor, dla którego żywił tak gorącą przyjaźń, o którym myślał tak często w więzieniu, teraz, gdy go widywał codziennie, mieszkał z nim razem, zobojętniał mu zupełnie; owszem, lżej mu nawet było w nieobecności starego, gdy się swym zajmował połowem lub roznosił po bliższych i dalszych wioskach pijawki. Ojcowska troskliwość poczciwego rybaka ciężyła nieraz Konstantemu.
Wieczora tego nie było Izydora w domu i nie miał wrócić przed nocą. Konstanty czuł, jak gdyby mu lżej z tem było. Mógł robić, co mu się podoba, nie bojąc się, nie wstydząc nikogo. Przy niedowierzaniu zostało mu jeszcze pewne onieśmielenie w smutnej, więziennej spuściźnie.
Właśnie, siedząc na kamiennej przed chatą ławce, wyczekiwał na pewną kobietę. Zdawał się gardzić kobietami, unikał ich, lecz nawiązał stosunki z jedną głupkowatą, za szaloną uchodzącą dziewczyną, zamieszkałą w pobliżu białego domu Dejasów. Ta, dostrzegłszy go nocy pewnej w tamtej stronie wioski, zwabiła go do siebie.
Zwykle opowiadała mu szczegółowo o wszystkiem, co się u sąsiadów dzieje. Wstępował też do niej, gdy go kto spotkał z tamtej strony wsi. Czasem, w nieobecności Izydora, przyjmował ją w chacie rybaka. Gardził nią w głębi duszy i rozmawiał o rzeczach obojętnych.
To też i wieczora tego nie poruszył się, gdy nadeszła, lecz zapraszał od niechcenia, by usiadła przy nim, na ławie.
— W chacie — mówił — duszno, pełno pcheł, pająków, biesów przeróżnych. Pozostańmy tu, na dworze al fresco.
— Ależ tu nas zobaczą! Mnie, co prawda, wszystko jedno, lecz tobie...
— A i mnie wszystko jedno. Zresztą, co tam, zobaczą, nie zobaczą. Albośmy wszyscy nie grzeszni w obliczu Boga, a oko Boże wszelakie przenika skrytości.
— A! napiłeś się dziś pewnie — zauważyła nie siadając dziewka i wchodząc do chaty, zapaliła światło, rozejrzała się w spiżarni, a że Konstanty nie wchodził za nią, wyszła po chwili na próg i oparła się o drzwi chaty.
— Jeśli nie wchodzisz, odejdę — droczyła się — a mam ci coś do powiedzenia.
Powstał z miejsca, zbliżył się do niej, w pół ją objął. Roześmiała się, rozszczebiotała.
— A! a! wiedziałam, czem cię przynęcić! Takiś łasy na nowiny, strzyżony mój baranku! A! a! a!
Wysoka była, gruba, silna, z małą jak makówka głową ponad rozłożystemi ramionami. Twarz też miała małą, śniadą, usta pełne, czerwone i oczy szare. Nieszpetna była, ale typ bydlęcy, odrażający. Chociaż wina do ust nie brała, wyglądała zawsze jak pijaczka oszołomiona. Każdego też o pijaństwo posądzała. Śmiała się głośno i ustawicznie. Teraz wodziła okiem po izdebce.
— Nic nie mam do powiedzenia, nic. Jeść mi się chce tylko... jeść mi się chce.
— Zaczekaj, zaraz przyniosę, lecz przedtem powiedz mi...
Odwróciła, się, złożyła ręce, jak gdyby w nich coś trzymała, czego nie chciała pokazać:
— Powiedz mi! powiedz! — przedrzeźniała go — ciekawyś kotku? Ach! ty krokodylu! wracaj na dwór al fresco! Nic ci nie powiem. Myślisz może, że wiem co o Giovannie Era? Może nie tak? Nie wszedłbyś do izby, gdyby nie to! Masz ci!
Ujął jej ramię:
— Szczypać to umiesz, wiem. Niech cię dyabeł odszczypnie! A teraz mów, co wiesz?
— Nie powiem. Nie powiem — droczyła się, przyśpiewując.
— Mattea — począł łagodniej — dobrą jesteś dziewczyną — mów, duszko, a kupię ci, co ci się spodoba... albo chcesz może bym ci przyniósł gościńca? powiedz!
Prosił ją, pokornie niemal, jak dziecko, gdy się czego napiera. Chciałby usłyszeć coś bardzo gorzkiego, albo, że Bronta bije Giovannę, albo że się jej stało coś złego, że piorun uderzył w komin białego domu, że...
Obojętnie też przyjął wiadomość, że Dejas’om skradziono kilka sztuk tucznego bydła.
— Stara — trzepotała dziewczyna — poleciała jak, podsmalona na pasieki, pomagać synowi w poszukiwaniach. Giovanna została w domu sama... rozumiesz, sama została.
— Co mnie to obchodzić może? — odmruknął niechętnie.
— Głupiś! Mógłbyś pójść i widzieć się z nią. Z tem przyszłam, bo mi żal ciebie, strzyżony mój baranku. Ha! mężem jej przecie jesteś, na to nie ma rady.
— Niczyim nie jestem mężem — rzekł, prostując się. — Ach! sądziłem, że mi powiesz coś ciekawszego. Cóż ci mam dać jeść: bobu, słoniny, mleka, wiśni?
— Jeśli niczyim nie jesteś mężem, to żeń się ze mną — zawołała Mattea grubym i cichym, niepewnym głosem.
Konstanty wzruszył ramionami i splunął.
W oczach dziewczyny mignęło coś nakształt gniewu. Zmarszczyła nizkie czoło.
— Nie pluj — rzekła ostro. — Niby tamta co lepszego odemnie?
Porwał się z miejsca, lecz po chwili rzekł łagodnie i ze smutkiem wielkim:
— Jesteś od niej lepszą.
— Jakże?
— Jeśli nie kłamiesz w tej chwili, jeśliś nie przyszła zastawiać na mnie sidła, mówiąc, że została sama w domu, lepszą od niej jesteś.
— Pocóżbym ci sidła zastawiać miała? Żal mi ciebie, biedaku! Przysięgam ci na dusze rodziców moich, że idąc do niej dziś wieczorem, nie narażasz się na żadne niebezpieczeństwo.
— Kto wam tam kobietom zawierzyć może?... Nie szanujecie ni żywych, ni umarłych.
Mattea chciała odejść urażona i zagniewana.
— Psie podły — rzekła przez zaciśnięte zęby. — Lituję się nad tobą, a ty mnie znieważasz. Co mi kiedy zarzucić mogłeś, co?
Podniosła dumnie i wyzywająco głowę, czoło miała przerżnięte głęboką zmarszczkę, patrzała na Konstantego śmiało, pełnemi w tej chwili trzeźwej intelligencyi źrenicami. Ten patrzył na nią zdziwiony, że podobna kobieta tak się stawiać może, tak śmiało podnosi czoło, wprost w oczy patrzy. Po chwili zaśmiał się.
— Pójdę! — zawołał — pójdę, lecz wnet wrócę. Czekaj mnie. A! wypiję przedtem, bo ty pić niechcesz.
— Czekaj-że mnie tu — kończył brutalnie, widząc, że zabiera się wyjść z nim razem.
Dziewczyna oparła się o drzwi. Wyszedł, lecz zaledwie się oddalił, posłyszał za sobą głos jej gruby, nizki. Wołała nań.
Wrócił. Przez przymknięte drzwi wyglądała twarzyczka Mattei, z osłupiałemi znów jak zwykle oczyma.
— Czego chcesz, rybo kosooka?
— Nic! tylko powiedzieć chciałam, że nie mam po co tu czekać, jeśli tam idziesz.
— A! idź do stu... — zaklął — tyle myślę iść tam, jak ty do kościoła. Czekaj, mówię ci i basta.
Wyciągnął rękę, porwał ją bez ceremonii za nos. Cofnęła się drzwi zamykając szybko.
Po kilku chwilach Konstanty wrócił z flaszą wina. Dziewki nie było. Sądząc, że się skryła przez psoty, zaczął ją szukać po wszystkich kątach, wołać, opowiadać, że kupił bułek, wędliny, owoców. Spostrzegł wreszcie, że istotnie odeszła. W chacie zapanowała cisza. Dokoła chaty jeszcze ciszej było. Noc zapadła i tylko liście figowego drzewa szeleściły lekkim potrącane wiatrem, a na bezbarwnem tle mroków zdawało się to szelestem metalicznej, niewidzialną ręką poruszanej materyi. Zresztą nie było słychać zgoła żadnego, bodaj oddalonego dźwięku. Na ciemnem niebie drgały gwiazdy jasne.
Konstanty zły był, że dziewczyna odeszła. Jak spędzić wieczór przydługi? Samemu, jak pies! Spać mu się nie chciało, gdyż wyspał się po południu.
Zaczął jeść, pić, a od czasu do czasu mówił sam do siebie:
— Jeśli sądzi, że za nią pobiegnę... głupia! poczeka na mnie długo.
A po chwili:
— Ani za tą, ani za żadną inną. Znudziła mnie ta Mattea. Bydlę! tyle tego.
Zaklął, roześmiał się tym nieokreślnym śmiechem, co się rozlega bez echa, w samotności.
A pił, pił. Po każdym hauście, rękawem ocierał usta, mówiąc przeciągle: „a, a, a!” i przeciągał dłoń po piersiach, czując rozkoszne ciepło, rozchodzące się po wszystkich członkach. Był wesół.
— Dobrze, że odeszła dyablica — mówił — do stu jej dyabłów...
Mówiąc to, myślał o Mattei i o jej zniknięciu dziwacznem, lecz co prawda, przymuszał się do myślenia o tem, by nie myśleć o czem innem.
Wyszedł na dwór, znów usiadł na kamiennej ławie i zamyślił głęboko.
— Sama... — myślał — została sama! Co mi tam! gardzę nią i nie chcę jej, choćby mnie ozłocić miała, nie chcę... Po co mi teraz złoto? Zasmucił się, lecz po chwili zaczął nucić wesołą, skoczną jakąś piosenkę, chciał oszukać samego siebie, jak oszukiwał innych:

„Cuoricino, cuore amato
Che ti aspeto ogni giorno.”
„Serdeńko moje, serce kochane,

„Czekam cię czekam codziennie” — śpiewał, lecz umilkł nagle, wirem myśli porwany.
— A gdybym... gdybym poszedł? Grzech albo i nie grzech, czyż nie moja to zona?... Tylko... ani mi to w głowie. Po co? Śmieszy mnie doprawdy ten stary, głupi Izydor: „odejdź ztąd, opuść te miejsca. Głupi stary. „Odejdź — przedrzeźniał rybaka — bo źle się to skończy, Bronta cię zabije, albo znów wsadzi do więzienia.“ Bach! co się tam ma źle kończyć.
I znów zaczął śpiewać, a wtórował mu szum liści:

„Quando vedrai la vita,
„Fiorito in gennajo...”

„Kiedy mi życie zakwitnie nanowo”...
Śpiewał, szum liści mu wtórował; pomału głos cichnął, przymykały się ociężałe powieki, głowa zwisała na piersi.
Ebbene! — A potem — ocknął się, roztworzył szeroko oczy i przymykając je znów:
— Nie, nie, — mówił cicho, smutnie — nie może już być moją. Stracona dla mnie, bezpowrotnie stracona. Za drugim poszła, a gdyby teraz wróciła do mnie — to i cóż... tamtegoby zdradziła, potem mnie znów... obu... Pfu! nie lepsza od Mattei, nie lepsza.
Splunął. W danej chwili czuł szczerą odrazę do Giovanny. Jednocześnie jednak w myśli jego powstawały dalekie, tłumne wspomnienia. Przypomniał sobie pocałunek, złożony na ustach Giovanny, gdy raz spała... otworzyła była zdziwione oczy i powiedziała leniwie:
— Ah! myślałam, że to kto inny.
Po co te wspomnienia... jedno głupsze od drugiego i tyle. Zresztą zkąd mógł wiedzieć, czy go teraz Giovanna, gdyby i poszedł do niej, przyjmie i wysłucha...
Nie był ani dostatecznie rozwinięty umysłowo, ani nawet dość sprytny, lecz w tej chwili czuł i myślał jak najrozsądniejszy z ludzi. Pragnął być odepchniętym; wiedział, że żyć i cierpieć musi, lecz czuł, że odepchnięty przez dawną swą żonę, nie straci gwiazdy zachodniej i w ciemnościach swych lasów zachowa światełko, w które roztęskniony wpatrywać się będzie wiekuiście. A jednak pragnął mieć ją, posiąść, do piersi przycisnąć. Od chwili gdy mu jej zabrakło, cała jego istność cierpiała niezagojoną niczem raną. W samem zaś jego pożądaniu żony-kochanki był pewien poryw duchowy: tęsknota duszy nieśmiertelnej, co nieraz skrzydeł użycza najniżej upadłym istotom. Kochał Giovannę, ale czystą, uczciwą, straconą bezpowrotnie tu, na ziemi, ale która mu wróconą będzie w życiu lepszem, wiekuistem. Jeśli by zdradzić miała drugiego męża, przestała by być uczciwą...
Tak myślał, tak czuł a jednak...




Musiało być około dziesiątej i od pół godziny już może siedział na ławce pogrążony w myślach, gdy dźwięk smętny i śpiewny rozdarł ciszę nocną.

Ślepy grajek przygrywał sobie, śpiewając monotonnym głosem jakąś pieśń tak smętną, jak gdyby przebudziwszy się śród umarłych, nad własnym śpiewał grobem. W pieśni tej była cała ta tęsknota, którąby umarli czuli zażyciem, jeśliby czuć mogli tak, jak czują żyjący... Pieśń biła pod niebiosy, wołając o życie, światło, szczęścia trochę, o to wszystko, co dla ślepca straconem było na zawsze.
Konstanty wstrząsł się, powstał.
Noc rozwiała, cisza uniosła pieśń ślepego grajka, dźwięki oddalały się, cichły, zamilkły.
Konstantemu dziwne roztkliwienie zalało serce. W ciszy mroku, otaczającej go, w osamotnieniu, poczuł jak i jego dusza rwie się do światła, do szczęścia, do życia, tak jakby się rwały dusze umarłych i pogrzebanych dawno, jeśliby czuły tak, jak żyjący czują.
Powstał z miejsca i poszedł.
Zdawało mu się, że we śnie kroczy, że go obca popycha siła. Słyszał pod stopami szelest liści, któremi wiatr usłał ścieżkę. Machinalnie przecierał oczy, przed któremi wirowały to świetlane, to fijołkowe koła, wirowały i gasły w ciemnej nocy. Nagle wzrok jego bystry, przywykły do mroków, dojrzał białawą ścieżkę, chaty ciemne, głęboką toń sklepionych nieboskłonów, na których gwiazdy mrugały i drżały, jak gotowe opaść pyłki złote... Poznał ścieżkę, wiedział, gdzie wiedzie... szedł, szedł dalej.
Tu i owdzie, na progach chat, gdzie ubóstwo lub oszczędność zgasiła światła, stali ludzie lub siedzieli, używając wczasu w wieczór pogodny. Ostre tony kobiecych głosów wydzielały się tu i ówdzie ze szmeru przyciszonych głosów, rozpowiadających miejscowe plotki i sprawy. Po za jakimś węgłem skryła się para kochanków i chłopiec, słysząc kroki zbliżającego się przechodnia, zasłonił sobą twarzą do muru obróconą dziewczynę.
Konstanty przeszedł. Przez chwilę miał chętkę przestraszyć kochanków, wołając:
— Poczekaj! powiem twemu ojcu.
Przeszedł w milczeniu. Sam wołał być niepoznanym, niedostrzeżonym.
Gdy spostrzegł ciemną plamę migdałowego krzaku na pustym placu i chatkę starej Bachisi, serce zabiło mu gwałtownie. Zdawało mu się, że się wychyla z cienia głowa czarna o zwichrzonych włosach, przerażająca.
Zdecydowany był. Przejdzie plac, wejdzie pod sklepioną bramę, zobaczy się z Giovanną. Wszystko to zdawało mu się łatwem, koniecznem zresztą, a jednak doświadczał trwogi... Zkądś doleciał go głos chłopięcy:
„Dlaczego nie przyznasz się do prawdy”...
Obejrzał się lękliwie. Nie było nikogo. Szedł, lecz niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Patrzył to na chatynkę zia Bachisi, to na dom biały ze sklepioną bramą, to na zamieszkałą przez Matteę lepiankę. Tej ostatniej okienko świeciło zdala, reszta nurzała się w ciemności. Przez myśl mu przeszło, że Mattea chciała może zeń zażartować; pomyślał też, że stara Bachisia być może przy córce lub że Giovanna śpi już i zastanie drzwi zamknięte. Zbliżył się do bramy i rozpoznał odrazu postać siedzącej na progu młodej kobiety.
I ta poznała go odrazu. Porwała się z miejsca, lecz stała jak wryta, ze strachu drżąca. Uspokoił ją jego głos cichy, wzruszony:
— Nie bój się. Sama jesteś?
— Sama.
Za chwilę potem była w jego objęciu.

KONIEC.




  1. Gohanna.
  2. Porreda, rodzaj żeński nazwiska Porru. Odpowiada ludowemu na Rusi — Porreducha.
  3. Czyta się „Dżjowanna.”
  4. Czyta się „Bakiżia“ a znaczy, nie używane u nas imię „Chrzcicielka”.
  5. Ciotką, „zia” zowią, w Sardynii każdą wiekową, kobietę, wujem „zio” każdego starego mężczyznę.
  6. Jastrząb.
  7. We Włoszech jednością monetarną jest lir, wartości mniej więcej franka — 33 do 25 kopiejek. W lirze jest 100 centów.
  8. Soldi, pięć centów.
  9. Zia, ciotka. Tak tytułują w Sardynii starsze kobiety. Zio, wuju, mówią, do starszych mężczyzn.
  10. Malthinu, Marcin w miejscowem narzeczu.
  11. Pastwiska zamknięte w sobie.
  12. Strach, jakim straszą, dzieci, by nie wybiegały na słońce.
  13. Napój wyskokowy.
  14. W Sardynii wielu parobków posiada własne trzody, które pasę, z gospodarskiemi, lub oddają, w dzierżawę.
  15. Wyżej opisany sposób leczenia od ukąszenia tarantuli, polegający na wywołaniu potów i wymiotów, jest dotąd w użyciu częstem śród ludu pasterskiego Sardynii.
  16. „Rivista delle tradizioni popolari italiana” 1894.
  17. Sztuka bydła, głowa.
  18. Dyabeł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.