Pobyt na księżycu Sawiniusza Cyrano de Bergérac, oficera gwardyi francuzkiéj

<<< Dane tekstu >>>
Autor Savinien Cyrano de Bergerac
Tytuł Pobyt na księżycu Sawiniusza Cyrano de Bergérac
Podtytuł oficera gwardyi francuzkiéj
Pochodzenie Podróż po księżycu
Wydawca Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa
Data wyd. 1858
Druk Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz Teodor Tripplin‎
Tytuł orygin. L’Autre monde ou les États et empires de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


POBYT NA KSIĘŻYCU
SAWINIUSZA CYRANO DE BERGÉRAC,
OFICERA GWARDYI FRANCUZKIEJ[1].

Krótki rys życia pierwszego podróżnika po księżycu.

Sawiniusz Cyrano de Bergérac, autor wielu do dziś dnia cenionych utworów komicznych, urodził się w roku 1620, w zamku Bergérac w Perygordzie, umarł zaś w 1655. Młodość swą spędził w sposób bardzo urozmaicony i burzliwy. Najprzód wszedł jako kadet do półku gwardyi, w którym odznaczył się walecznością. Wybitną cechą jego charakteru był popęd do pojedynków, i miał ich w swem życiu nieprzeliczoną liczbę. Otrzymawszy na wojnie wiele ciężkich ran, porzucił Bergérac służbę wojskową i całkowicie poświęcił się literaturze. Zostawił nam następujące utwory: Agryppinę, tragedyę; Udanego Pedanta, komedyę; Podróż po księżycu i Komiczną historyę państwa na słońcu. Molliere, Fontenelle (w swych Światach), Voltaire (w Mikromegasie) i Swift (w Guliwerze), czerpali bardzo wiele z Berżeraka. Dzieła jego doczekały się bardzo wielu wydań, z których ostatnie ukazało się w Paryżu w roku zeszłym.


PODRÓŻ NA KSIĘŻYC.

Było to podczas pełni księżyca, niebo jaśniało pogodą, a dziewiąta godzina tylko co wybiła, gdyśmy wracali z Clamart do Paryża od pana Guigy, który nas gościnném uraczył przyjęciem. Oczy każdego z nas były wlepione w szafranowe oblicze księżyca, a myśl błąkała się na drodze najdziwniejszych przypuszczeń co do istotnéj jego przyrody. Jeden z nas utrzymywał, że to być musi otwór niebieskiego sklepu; drugi znów twierdził, że to jest owo okrągłe żelasko, na którém Dyana prasuje wykwintne żaboty Apollina; inny nakoniec dowodził, że księżyc może być bardzo prawdopodobnie słońcem w wice mundurze, które zdjąwszy z siebie pod wieczór świetne swe promienie, wygląda przez ten otwór, chcąc się dowiedzieć, co téź to ludzie robią na świecie podczas jego niebytności.
— A ja, rzekłem, dorzucając swe słówko do waszych, powiem wam, nie wdając się w owe wysokiéj waszéj wyobraźni przypuszczenia, któremi tak doskonale zabijacie czas dość już długo trwającéj drogi, iż wierzę, ze księżyc jest światem równie jak nasz, i że nasza z kolei ziemia służy mu w nocy za latarkę.
Odpowiedziano mi głośnym śmiechem.
— Może tak samo, odrzekłem, śmieją się w téj chwili na księżycu z tego, co podobnie utrzymuje, że nasza planeta jest światem.
Ale napróżno starałem się im dowieść, że wielu znakomitych ludzi trzymało się tego zdania. Podniecało to tylko coraz bardziéj ich śmiechy.
Bądź co bądź, myśl ta jednak dość odpowiednia mym usposobieniom w owéj chwili, głębiej mi się jeszcze w mózg wwierciła, wywoławszy przeciwko sobie tak żwawe w mych towarzyszach przeczenie. Przez całą drogę wnętrze méj czaszki zapładniało się tysiącem określeń księżycowéj przyrody, lecz ani jedno z nich nie mogło przyjść na świat szczęśliwie i w zdrowym stanie. Słowem, utrzymując w sobie podobne myśli i popierając je rozsądnemi (o ile przedmiot pozwalał) rozumowaniami, byłem już bardzo bliski oddania się im całkowicie i na zawsze, gdy przecie cud czy wypadek, los lub cóś może takiego co to zowią widzeniem, urojeniem, chimerą albo głupstwem, wyprowadziło mnie z tego kłopotu, a nawet postawiło w możności napisania niniejszej gawędy.
Wróciwszy do domu, gdym wszedł do mego pokoju, spostrzegłem na biurku otwartą jakąś książkę, któréj tam ani kładłem ani roztwierałem. Było to dzieło Kardana, i jakkolwiek nie miałem najmniejszego zamiaru czytania go, oko moje jednak mimowolnie, niby jakąś tajemną kierowane siłą, wpadło na wyrazy, opisujące wypadek, jaki się wydarzył pewnego razu temu filozofowi: w nocy, przy słabém świetle jednej świecy, zatopiony w swych oderwanych badaniach spostrzega Kardan wchodzących do pokoju, pomimo że drzwi szczelnie były pozamykane, dwóch olbrzymiego wzrostu starców, którzy po wielu zapytaniach ze strony filozofa odpowiedzieli mu nareszcie, iż są mieszkańcami księżyca, i powiedziawszy to znikli.
Byłem cały zdumiony. Książka ta, która sama z pułek przywędrowała na stół, sama się w tém znaczącém dla mnie otworzyła miejscu, wszystko to nastroiło mnie na taką nutę, żem postanowił przekonać przecie raz już ludzi, że księżyc jest rzeczywistym światem.
— Jakto? mówiłem sam do siebie, cały dzień myśl moja była wyłącznie zajętą jednym tym tylko przedmiotem, a teraz powróciwszy do domu, widzę jedyną w świecie książkę zajmującą się tą rzeczą, leżącą na mym stoliku i otwartą?.. i oczy moje nadludzką jakąś wiedzione siłą, utkwiły właśnie w miejscu jak najciekąwszém... w miejscu, które coraz silniej podsyca i tak już mocno rozbudzoną mą ciekawość do badań księżyca??... Zaprawdę musi w tém wszystkiém być cóś.... tak, bez zaprzeczenia, niewątpliwie dwaj starcy, którzy zjawili się niegdyś sławnemu owemu filozofowi, oszczędzając tym razem sobie i mnie pracy i niepotrzebnéj zmudy czasu na odwiedziny, musieli w czasie méj nieobecności wyjąć z szafki tę książkę i tu ją rozłożyć w tém miejscu.
Ale, pomyślałem sobie daléj, jakąż drogą dojdę do rozstrzygnienia wszelkich niepokojących mnie wątpliwości w badaniach nad księżycem? Trzebaby się nań dostać... A czemużby nie natychmiast? odpowiedziałem sobie. Prometeusz przecież wędrował do nieba po ogień. Mamże być mniéj od niego przedsiębiorczym?.. Dla czegóż nie miałbym się spodziewać równie szczęśliwego jak on w mych poszukiwaniach i przedsięwzięciach skutku?
Po wszystkich tych widzimisiach, któreby kto inny wziął może za objawy gorączki, ogarnęła mnie całego nadzieja wynalezienia sposobu przejażdżki na księżyc. W tym celu pojechałem na wieś, osiadłem w domku zupełnie odosobnionym, i przerzuciwszy tysiące nawijających mi się pomysłów, wybrałem sobie następującą drogę dla dostania się in excelsis.
Poprzyczepiałem do siebie ogromną ilość okrągłych szewskich baniek, napełnionych rosą, a promienie słoneczne działając na nie w sposób, w jaki sobie radzą gdy tworzą olbrzymie chmury, zalegające często całe sklepienie niebios, podniosły mnie tak raptownie w górę, że po krótkim przeciągu czasu poczułem, iż muszę się znajdować powyżéj średniej strefy. Lecz ponieważ szybkość przyciągającéj siły, która mnie pędziła do góry, zamiast mnie przybliżać do księżyca, zdawała mi się owszem przeciwnie oddalać mnie od niego, stłukłem więc kilka baniek, następnie jeszcze kilka, aż nakoniec poczułem, że wyswobodziwszy się z pod wpływu przyciągającego siły promieni słonecznych, zacząłem upadać ku ziemi. Według mego obliczenia powinna była być w téj chwili północ. Tymczasem słońce świeciło z najwyższego punktu, i wnosząc z silnie mnie palących jego promieni, musiało to być południe.
Możecie sobie wystawić moje zadziwienie, a doszło ono do tego stopnia, żem sobie pozwolił wyobrazić, że Pan Bóg zawrócił naumyślnie słońce, aby przyświecało méj śmiałéj wędrówce. Ale co jeszcze przyczyniło się do zwiększenia mego podziwu, to to, że wyobrażałem sobie, iż podnosząc się pionowo, powinienem był spuścić się na to samo miejsce, z którego porwany zostałem, a tymczasem ziemia pod memi stopami była mi zupełnie nieznaną. Widząc w oddali dym wychodzący z komina jakiéjś nędznéj chatki, udałem się w jego kierunku. Gdym się jeszcze znajdował oddalony od zabudowania tego na strzał pistoletowy, nagle otoczyło mnie mnóstwo ludzi zupełnie nagich. Wyraźne zadziwienie malowało się na ich twarzach, byłem bowiem zapewnie pierwszym człowiekiem, którego widzieli w tak dziwnym jak mój butelkowym stroju. Ku większemu jeszcze zbałamuceniu wszystkich domysłów, jakie się mogły zrodzić w ich głowach, stopy moje nie dotykały ziemi; bujałem leciuchno nad jéj powierzchnią, i gdyby nie zmniejszona już znacznie ilość baniek, pewnieby rosa w nich zawarta, pod wpływem słonecznych promieni, podniosła mnie do góry z równym jak pół doby temu pośpiechem. Chciałem do nich przystąpić, lecz oni przestraszeni zerwali się jak stado dzikich ptaków i znikli w pobliskim lesie. Ale zdołałem jednego z nich schwytać. Zapytałem go, a z trudnością mi to przyszło, bom cały był zaziajany, jak daleko do Paryża i od jakiego to czasu ludzie we Francyi chodzą nago? Człowiek do którego przemówiłem w ten sposób, był starcem cery oliwkowéj. Padł przedemną na kolana, złożył ręce ale z tyłu głowy, otworzył usta i zamknął oczy. Bełkotał cóś długo przez zęby, tak żem go zrozumieć nie mógł; dźwięki jego głosu podobne były do gardłowego syczenia niemocy.
Po pewnym czasie wystąpił z lasu oddział żołnierzy i bijąc w bębny zbliżał się ku mnie. Dwóch z oddziału wysunęło się naprzód. Zapytałem ich, gdzie się znajduję?
— Jesteś pan we Francyi, odpowiedzieli mi, ale jakież to licho ustroiło pana w ten sposób? I jakim się to dzieje cudem, że my pana nie znamy? Czy okręta wylądowały? Może pan jesteś posłańcem do gubernatora? Dla czegożeś pan porozlewał swą wódkę w taką nieskończoną ilość flaszeczek?
Odpowiedziałem na to wszystko, że żadne licho nie przyczyniło się do mego stroju, że mnie nie znają dla tej bardzo prostéj przyczyny, że wszystkich ludzi znać niepodobna, że pierwszy raz słyszę o tem, aby okręta żeglowały po Sekwanie aż do Paryża, że nie mam żadnéj nowiny do udzielenia panu gubernatorowi de l’Hôpital, i że zresztą bynajmniej nie wiozę ze sobą gorzałki.
— Ho! ho! odrzekli biorąc mnie pod obiedwie ręce, chcesz nam grać rolę zucha. Pan gubernator pozna cię zaraz.
Poprowadzili mnie więc do samego vice-króla, który zadawszy mi kilka protokularnych zapytań, rozkazał w końcu dać mi pokój we własnym swoim pałacu.
Ja z méj strony dowiedziałem się, że jestem rzeczywiście we Francyi, ale w nowéj, w Ameryce. Pokazało się więc, żem spadł na Antypody.
W wieczór, gdym się już zabierał do snu, wszedł do mnie vice-król i odezwał się w ten sposób:
— Nie śmiałbym zakłucać pańskiego spoczynku, gdybym nie był przekonany, że któś co wynalazł sposób przebycia w tak krótkim czasie tak długiéj drogi, może również mieć sposób nie męczenia się nigdy. Wiesz téż pan, że nasi ludzie koniecznie utrzymują, żeś pan czarnoksiężnik. Rzeczywiście obrót, który pan przypisujesz ziemi, jest dość dowcipną zagadką, tém bardziéj, że przypuściwszy nawet, iżeś wczoraj wyjechał z Paryża, to jeszcze ziemia nie potrzebowałaby wcale obracać się, abyś się tu pan dostał. Słońce za pośrednictwem pańskich flaszeczek podniosło pana w górę, musiało cię więc spuścić na to miejsce, gdyż według Ptolomeusza i nowszych filozofów, słońce obraca się w tym ukośnym kierunku, jak i ty chcesz nadać ziemi. A zresztą cóż mamy za powód utrzymywać, że słońce jest nieruchome, kiedy widziemy jak bieży? lub że ziemia się obraca, kiedy przeciwnie czujemy ją tak stałą i nieporuszoną pod naszemi stopami?
— Oto są kochany panie powody, odrzekłem, skłaniające nas do mniemania, że słońce jest nieruchomem, i że się znajduje w samym środku wszechświata: najprzód, że wszystkie planety potrzebują światła i ciepła, a jedno i drugie mogą otrzymywać jedynie od słońca w stanie jego nieruchomym. Przyroda urządziła wszystko w ten sposób, że źródło każdéj rzeczy zawarte jest w samym jéj środku, tak jak ziarno lub pestka w owocu! Przypuściwszy więc, że inne planety, podobnie ja k ziemia, potrzebują ożywczego światła i ciepła słonecznych promieni, to aby je ciągle i w jednakowym zawsze miały stosunku, muszą się obracać około tego ich źródła, które znów musi być nieruchomém. Zresztą jest to wielką zarozumiałością chcieć utrzymywać, że słońce obraca się około naszej ziemi dla tego, aby jéj jednéj tylko przyświecało. Ciało nieskończenie od niéj większe! ho! ho! jest to to samo, jak gdybyśmy powiedzieli, że dla upieczenia na rożnie skowronka, trzeba na około niego obracać komin z ogniem; jest to utrzymywać, że nauka medycyny potrzebuje chorego, a nie odwrotnie, słowem jest to powiedzieć, że wielkie rzeczy są stworzone dla małych, że słabszy musi zawsze zwyciężyć mocniejszego. Nie! stanowczo utrzymuję, że się ziemia około słońca obraca i żywi się jego światłem i ciepłem wespół z tyloma innemi ciałami niebieskiemi, które również około niego krążą i korzysta z tych darów tylko jak żebrak, który idąc ulicą obok cesarskiego pałacu, korzysta z tysiąca świateł, które w nim płoną.
— Zwalniam cię, rzecze gubernator, od dalszego dowodzenia, nie dla tego ażebyś mnie miał przekonać, ale że chcę ci opowiedzieć dowcipny dowód jednego z naszych krajowców, na potwierdzenie własnego twego zdania. Krajowiec ten podzielał zdanie Kopernika o biegu ziemi około słońca, ale dowodził tego w sposób zupełnie różny od uczonego astronoma. Mówił on, że piekielny ogień będąc zawartym we wnętrzu ziemi i nielitościwie paląc nieszczęśliwych potępieńców, zmusza ich do tego, że chcąc uniknąć go pną się po kulistem sklepieniu, w którém są zamknięci, i tym sposobem nadają ruch ziemi, podobnie jak pies zamknięty w kole, pnąc się po jego ścianach, zmusza je do szybkiego nadzwyczaj biegu.
Co dzień powtarzały się te nasze arcy - astronomiczne rozmowy, przechodziły one nawet w sferę czysto-filozoficzną, i Bóg wie do jakichby przyprowadziły nas wyników, gdyby nie to, że sprawy państwa odwołały wice-króla z tego wyłącznie naukowego pola na inne mniéj oderwane. Mnie zaś z większą jeszcze niż dawniéj siłą opanowała myśl dostania się koniecznie na księżyc. Ile razy oblicze jego pokazało się na niebie, szedłem w pole i przypatrywałem mu się z całém zajęciem, a serce moje paliła żądza znajdowania się na nim. Pewnego nareszcie razu, zbudowawszy doskonałą machinę, która według wszelkich poprzednio już przezemnie robionych obliczeń, powinna mnie była podnieść do jakiéj sobie tylko życzyć mogłem wysokości, i zaopatrzywszy się we wszystko co osądziłem za potrzebne, puściłem się w napowietrzną podróż z pobliskiéj skały. Widać jednak żem źle jeszcze wymiarkował siły i działanie méj machiny, gdyż wzniósłszy się do niezbyt znacznéj wysokości, spadłem na ziemię, ku wielkiemu niezadowolnieniu mego ciała, które się całe w okamgnieniu przemieniło w jedną olbrzymią ranę. Mimo to je dnak, duch mój nie stracił przytomności, zerwałem się czém prędzéj, zgromadziłem poodrywane i rozproszone w około mnie co grubsze cząstki méj materyalnej istoty, a przybywszy do domu wysmarowałem się tak doskonałym balsamem, sporządzonym ze szpiku i żywokostu, że wkrótce wróciłem do dawnego stanu cielesnego zdrowia, W tenczas przypomniało mi się, że wartoby iść poszukac méj machiny, która razem ze mną spadła z górnych stref na ten padół. Gdzie tam! szukałem napróżno, nigdzie jéj śladu nawet nie mogłem się domacać, aż w reszcie znajduję ją na środku rynku Quebec, otoczoną przez kilku żołnierzy, którzy już podkładają pod nią ogień, w chęci uczynienia jéj pastwą tego niszczącego żywiołu. Z grozą przejęty na widok tych nowych Herostratów, rzucam się pomiędzy nich, a rozpacz dodając mi nadludzkich sił sprawia, że odrazu ich odpycham i wskakuję do méj maszyny. Lecz o nieba! wskakując poruszyłem nogą lotną sprężynę, która w jednej sekundzie wprawiając w ruch cały mechanizm, unosi mię gwałtownie w górę.
Pędzę tedy pionowo jak strzała z najdoskonalszego wyrzucona łuku, wzbijam się coraz wyżéj i wyżéj, w tém nagle maszyna moja ulega temu samemu wypadkowi, jaki ją spotkał w czasie mojéj pierwszéj na niéj podróży. Kórka i sprężyny tracą regularność biegu, całość mechanicznego ruchu coraz bardziéj słabnie, i w reszcie maszyna z podemnie upada. Rzecz jednak niepojęta! ja bynajmniéj nie idę za jéj przykładem, lecz przeciwnie, bez najmniejszego z méj strony starania, coraz się wyżéj podnoszę.
Proszę sobie wystawić moją odwagę i zimną krew w owéj chwili! Zapominając o położeniu w jakiém się znajduję, zapominając o grożącém mi niebezpieczeństwie, najspokojniéj zacząłem badać przyczyny tego niezrozumiałego dla mnie zjawiska. I doszedłem nakoniec całéj tajemnicy. Księżyc był w swym peryodzie zmniejszania się. Wiadomo, że wówczas wysysa on szpik z kości wszystkich zwierząt, znajdujących się na ziemi, a ponieważ ja cały byłem wysmarowany szpikiem, przeto księżyc gwałtownie mnie do siebie przyciągał. Siła ta zaś przyciągania była tém większą, iż znajdowałem się daleko bliżéj księżyca, aniżeli wszystko to co pełza po naszéj ziemi. Szybkość mego lotu wzrastała co chwila. Gdym wreszcie, o ile mi się zdaje, odbył już ze trzy czwarte drogi do księżyca, nagle przewróciłem się nogami do góry. Wywróciłem jednak tego koziołka tak niepostrzeżenie, że tylko ciężar własnego ciała spływając mi na głowę, przekonał mnie o tém nadprzyrodzoném mém położeniu.
Powiodłem do koła wzrokiem i ujrzałem się między dwoma ogromnemi księżycami. Oddalałem się jednak widocznie od większego, dążąc ku mniejszemu. Zjawisko więc to łącznie z tym tajemniczo wywróconym koziołkiem i z jakiémś wreszcie wewnętrzném przeczuciem, z którego żadnéj sprawy zdać sobie nie mogłem, wprowadziło mnie na myśl, że zdążam ku właściwemu (w naszém rozumieniu) księżycowi. Rzeczywiście po dwudniowéj jeszcze wędrówce poczułem na sobie silne nadzwyczaj działanie przyciągającéj siły księżyca i zresztą, nie zdając wam sprawy z wrażeń jakich doznałem spadając, bo takowe i dla mnie pozostają cokolwiek ciemnemi, powiem tylko, żem się na raz ujrzał pod drzewem, z tuż obok mnie leżącemi trzema gałęziami, które oberwałem spadając i z dojrzałém jabłkiem rozmazanem na méj twarzy, której usta chciwie chwytały wydzielający się z owocu smaczny jego sok.
Gdym przyszedł do siebie i spojrzał w około, pyszna równina rozwinęła się przed mém okiem. Cztery srebrne przerzynały ją rzeki, które łącząc się przy swém ujściu, tworzyły dziwnie piękne i symetryczne jezioro. Świecące kamyki, któremi droga była tu usypaną, nie były tak twarde jak nasz krzemień, lecz owszem zdawało mi się, iż miękną pod moją stopą i uchylają się pod jéj naciskiem. Daléj między rzekami, pięć alei ślicznemi usadzonych drzewami przecinało się z sobą, nad któremi unosiła się olbrzymia gwiazda; drzewa tak proste i tak wysokie, iż się zdawało, że ich szczyty giną w atmosferze sąsiednich planet.
Patrząc z dołu aż do góry na te pyszne drzewa, nie byłem w stanie powiedzieć na pewno czy one z ziemi wyrastają, to jest czy ziemia je dźwiga, czy téż przeciwnie one wstrzymują ziemię przyczepioną do ich korzeni. A zapach rosnących kwiatów i cudowne ich barwy tak mile uderzały wzrok mój i węch, a muzyka ptasząt wesołych tak łagodne do ucha sprowadzała mi wrażenia, żem na seryo rozumiał się być w raju. Jak źwierz na wiosnę lenieje i nową pokrywa się szerścią, tak ja moralnie zrzuciłem z siebie wszystko com z ziemi na sobie tu przyniósł i nowym pokryłem się włosem. Czułem wyraźnie, jak się odradzam, czułem, że robię się takim, jak kiedym miał lat czternaście.
Puściłem się drogą przez śliczny lasek myrtów i jazminów, a uszedłszy z jakie ćwierć mili, spostrzegłem w cieniu na murawie cóś ruszającego się.
Podszedłem bliżéj i ujrzałem spoczywającego na pysznym natury kobiercu młodziana tak zachwycającéj, czystéj niebiańskiéj piękności, że w mem zachwyceniu chciałem mu już oddać cześć, jaką zwykliśmy oddawać Bogu.
Lecz on w sam czas zdążył mnie wstrzymać mówiąc:
— Do Boga tylko w ten sposób zwracać się należy.
— Masz przed sobą kogoś, odrzekłem mu, który zachwycony tyloma cudami, jakie znalazł na twéj uroczéj ziemi, nie wie od czego ma zacząć; język mi się plącze, przybywam ze świata, który tu zapewnie uważacie za księżyc; zamiarem moim było się dostać na to ciało niebieskie, które znów u nas nazywają księżycem, ale widzę, że jestem w raju, w obec Bóstwa, które nawet nie chce abym mu należną cześć oddał.
— Wyjąwszy natury Boskiéj, jaką mi przypisujesz, ponieważ jestem równie jak ty istotą stworzoną, reszta słów twych jest prawdziwa. Jesteś rzeczywiście na księżycu, mówiąc językiem waszéj ziemi. Bo i ja kiedyś mieszkałem na waszym świecie. Oddany byłem wówczas całkowicie życiu naukowemu i było mi z tém dość dobrze, ale gdy nakoniec spostrzegłem, że im więcéj człowiek umie, tém więcéj przekonywa się, że umie bardzo jeszcze mało w porównaniu z tem, coby mu umieć wypadało, chcąc dojść do prawdy; znudziło mnie to, zniecierpliwiło tak, żem stracił nadzieję odszukania téj prawdy na drodze nauki. Począłem wówczas myśleć, myśleć... aż pewnego razu wziąłem dwie stopy kwadratowe magnesu, wsadziłem do chemicznego pieca i gdym go w ten sposób należycie oczyścił i rozrzedził, wydobyłem z niego wszystką siłę przyciągającą w kształcie kulki śriedniéj wielkości. Następnie kazałem sobie zrobić maszynę z cienkiego żelaza, wsiadłem w nią i rzuciłem w powietrze magnesową kulkę. Natychmiast poczułem, że się podnoszę i zdążam w prostym do góry kierunku za wyrzuconą kulką. Gdy takowa opadać poczęła, schwyciłem ją co prędzéj i znów wyrzuciłem w górę, i znów maszyna ze mną przyciągana przez magnes szybko podnosiła się. Powtarzając ciągle to działanie, dostałem się nakoniec aż na księżyc. Kiedy już byłem na jego powierzchni, oko moje, podobnie jak twoje przed chwilą, zachwycone zostało widokiem téj cudownéj natury. Długo błąkałem się samotnie nie wiedząc co począć, zwątpiłem już nawet potém, czy te urocze miejsca są zamieszkałe przez kogo i smutno mi się zrobiło na myśl, że jestem tak zupełnie odosobniony od wszelkich żyjących istot. W padłem w końcu w rozpacz i prosiłem Boga o śmierć lub spotkanie się choć z jakiém zwierzęciem. Niebo mnie wysłuchało: po kwadransie drogi zoczyłem zbliżające się ku mnie dwoje ogromnych jakichś zwierząt. Jedno z nich, dostrzegłszy mnie uciekło z niewypowiedzianą szybkością, drugie zaś pozostało na miejscu i pilnie zaczęło mi się przypatrywać. I ja téż z méj strony uważnie mu się przyglądałem i ku wielkiemu memu zadziwieniu przekonałem się, że te źwierzęta miały zupełnie ludzkie twarze i składem ciała wcale się od nas nie różniły. Cała ich różnica od nas polegała na tém, że chodziły na rękach i nogach, poprostu na czworakach, co z resztą przyznasz pan, nie jest przeciwko naturze, bo przecież dziecko, dopóki jest maleńkie, dopóki jeszcze żaden obcy wpływ nie ma do niego przystępu, chodzi na czworakach. Ale mniejsza o to.
Otóż jedno z tych źwierząt, jak ci przed chwilą mówiłem, uciekło do lasu, wkrótce jednak wróciło w towarzystwie nieprzeliczonéj liczby podobnych mu stworzeń. Jedno nareszcie z nich podstąpiło do mnie bliżéj, wzięło mnie przedniemi łapami w pół i zarzuciwszy na grzbiet, niezmiernie szybko mnie uniosło przy radośnych okrzykach całéj czeredy.
Po pewnym przeciągu czasu ujrzałem się wśród murów, dość porządnie zbudowanego miasta, co mnie utwierdziło w mém poprzedniém mniemaniu, że to rzeczywiście muszą być ludzie. Zewsząd wołano, patrząc się na mnie: to zapewnie ten sam rodzaj źwierzątka, którego jedną sztukę posiada królowa, tylko, że to drobniejsze i jakoś łagodniejsze wygląda na samicę.
Wystąpił nareście z tłumu jakiś obywatel, mieniący się być znawcą źwierząt i domagał się aby mu mnie darowano. Uczyniono zadość jego żądaniu. On mnie zaniósł do ratusza. Cały dzień tłoczono się zewsząd, aby mnie oglądać. Następnych dni zaprowadzono już pewien porządek w tych odwiedzinach. Wyznaczono godziny, w których dozwolono ciekawym przychodzić dla przypatrzenia mnie się. W ów czas dozorca zmuszał mnie skakać przez sznur, tańczyć, wywracać kozły i rożne odbywać ćwiczenia gimnastyczne, bardzo poniżającéj przyrody; okropnie musiałem pracować na zarobienie téj łyżki strawy, jakiej mi w tém więzieniu udzielano.
Po dwóch czy trzech miesiącach podobnego życia, usłyszałem za sobą głos ludzki, przemawiający do mnie po grecku. Odwróciłem głowę i spostrzegłem rzeczywiście człowieka, który mi się pytał z kąd jestem i jakim się tu dostałem sposobem. Opowiedziawszy mu pokrótce przyczyny, jakie mnie skłoniły do tego śmiałego przedsięwzięcia i środki, które mi posłużyły do wykonania go, zostałem zapytany w następujący sposób:
— Jesteś ofiarą głupoty twych bliźnich, wiesz o tém? I tu równie jak na twoim rodzinnym planecie, znajduje się niedorzeczna tłuszcza, która nie może zrozumieć tego, do czego jéj oko nie jest przyzwyczajoném. Uważają cię na księżycu za źwierze dla tego, że nie chodzisz na czworakach jak oni; ale wiedz, oni oddają ci tylko wet za wet. Ręczę ci, i sam zapewnie o tém przekonany jesteś, że gdyby który z nich dostał się na ziemię, niezawodnie byłby przez was uważany za źwierze. A niechby mu jeszcze fantazya przyszła utrzymywać, że jest człowiekiem, niezawodnieby go nasi uczeni kazali udusić jako potwora.
Mój nowy znajomy obiecał mi potem w ciągu naszej rozmowy, że da znać o mojém pojawieniu się do dworu, co zapewnie znakomicie wpłynie na poprawę mego losu. Powiedział mi, że gdy tylko usłyszał o mnie i gdy mu opisano mniéj więcéj kształt mojego ciała, zaraz się domyślił, że muszę być człowiekiem, albowiem on sam, jakkolwiek urodził się i wychował na słońcu, nawiedzał jednakże ziemię i mieszkał pewien czas na niéj.
Był mianowicie w starożytnej Grecyi, gdzie pospolicie nazywano go szatanem Sokratesa. Wychował tam Epaminondesa i rządził w Tebach podczas jego małoletności, następnie pojechał do Rzymu, gdzie wrodzone mu uczucie sprawiedliwości skłoniło go do przyjęcia czynnego udziału w stronnictwie Katona. Późniéj był ciągle przy Brutusie, z którym go nawet bardzo ścisła łączyła przyjaźń.
Nakoniec, dodał, ludzie do tego stopnia znikczemnieli na ziemi, że ja i koledzy moi ze słońca straciliśmy ochotę nauczania ich. Musiałeś o nas słyszeć; byliśmy tam znani pod najrozmaitszemi nazwiskami: wyroczni, nimf, gieniuszów, wróżek, larów, lemurów, penatów, larw, strzyg, złych i dobrych duchów, najad, rusałek, cieniów, widm, strachów, widziadeł i sobowtorów. Porzuciliśmy świat wasz za czasów panowania Augusta, zaraz po ostatniem mém widzeniu się z Druzem, synem Liwii, kiedy tenże wybierał się na wyprawę przeciwko Giermanom. Niedawno byłem powtórnie na waszym świecie dla widzenia się z Kardanem, którego nauczyłem wielu bardzo pożytecznych rzeczy. Obiecał mi za to opowiedzieć ludziom tę ostatnią moją wycieczkę na waszą planetę. Widziałem się również z Agryppą, Opatem Tryteniusem, Cezarem, doktorem Faustem, la Brossem. Znałem Campanellego, z mojéj nawet namowy napisał on książkę pod tytułem: „De sensu rerum.“ Bywałem podczas pobytu mego we Francyi u la Mothe’a, le Vogera i u Gassendego. Oto są mniéj więcéj ludzie, których poznałem bliżéj i którzy zasługują na jakąś uwagę. Wszyscy inni stali tak dalece niżéj od rozumnej istoty, jaką powinien być człowiek, żem znalazł wiele bardzo źwierząt, którebym postawił wyżéj od nich. Więc obrzydziwszy ich sobie ostatecznie, przeniosłem się na ten księżycowy świat, który przynajmniéj pod tym względem lepszy jest od waszego, że nie ma na nim pedantów, i że w ogóle tutejsi mieszkańcy kochają prawdę. Filozofowie na księżycu rządzą się jedynie rozsądkiem, krótko mówiąc każdy sofista i orator uważany tu jest za waryata.
Wysłuchawszy tego wszystkiego, zapytałem się go wiele sobie może liczyć lat? Odpowiedział mi, że od trzech do czterech tysięcy.
Zapytałem go następnie, czy ludzie na słońcu mają też same kształty ciała co na ziemi?
— Tak jest, odpowiedział, ale skład naszego ciała jest zupełnie od waszego różny i w ogóle nie może być porównany z żadną rzeczą istniejącą na waszym planecie. Wy zwykliście nazywać ciałem tylko to, co podpada pod wasze zmysły, my zaś przeciwnie utrzymujemy, że wszystko na święcie jest ciałem, chociażby nie było dostępném żadnemu z pięciu zmysłów człowieka. Podczas pobytu naszego na ziemi, byliśmy zmuszeni przyodziewać się w wasze kształty ciała, to jest w takie, które nie przechodzą po za zakres słabego rozwinięcia waszych zmysłów.
Tyle ciekawych, a często zagadkowych rzeczy, skłoniło mnie do zadawania mu dalszych zapytań:
— Chciałbym wiedzieć, rzekłem, jak ludzie na słońcu umierają, jeśli są podlegli śmierci, i w jak i sposób się rodzą? Czy prawa natury w tym względzie są jednakowe u was i u nas.
— Zbyt wielką jest, odpowiedział, granica między naszemi i waszemi zmysłami, abyś był w stanie zrozumieć całą tajemnicę wszystkich tych rzeczy. Wy wyobrażacie sobie, że w ogóle to czego nie możecie zrozumieć, jest duchowém, albo że wcale nie istnieje, tymczasem logika ta jest bardzo fałszywą i nawet może sama posłużyć za dowód na to, że w przyrodzie mogą istnieć miljony przedmiotów, które abyście mogli poznać, musielibyście mieć miljony nowych organów, których nie posiada wasza istota. Ja naprzykład za pomocą mych zmysłów jedynie poznaję przyczynę związku, jaki zachodzi między magnesem a północnym biegunem; również widoczną, dotykalną jest dla mnie przyczyna przypływu i odpływu morza. Wy nie możecie się podnieść do wysokości zrozumienia podobnych kwestyi i stanowią one przedmiot waszéj wiary; bo zmysłom waszym brak tych subtelnych własności, za pomocą których dochodziemy do łatwego pojęcia wszystkich tych zjawisk.
Tymczasem dozorca mój spostrzegłszy, że odwiedzający mnie goście zaczynają ziewać, że rozmowa moja z zacnym słonecznym obywatelem, której zupełnie nie rozumieli, nudzi ich najniemiłosierniéj, począł z całéj siły ciągnąć za sznurek, na którym byłem uwiązany i musiałem znów skakać, tańczyć, wywracać kozły, aż szanowna publiczność kładła się na ziemię pękając ze śmiechu.
Jedyną mą pociechą w obecnem mém położeniu były odwiedziny tego poczciwego szatana. Z nim jednym mogłem przynajmniéj pomówić po ludzku, gdyż z krajowcami nie można było zawiązać żadnej rozmowy, najprzód dla tego, że mnie uważali za źwierzę nie mające na sobie najmniejszej ludzkiéj cechy, powtóre zaś, że nie znałem zupełnie ich języka, a którego nauczyć się niebyło tak łatwo. Trzeba ci wiedzieć bowiem czytelniku, że jest tu właściwie jeden tylko język dzielący się na dwa narzecza: jedném mówią możni, arystokracya księżycowa, drugiém znów lud. Pierwsze narzecze składa się z niewyraźnych, nieokreślonych dźwięków, podobnych cokolwiek do głosu muzycznego. Naturalnie, że dla naszego ucha są one zupełnie niezrozumiałe. Można je porównać do nuty jakiejś piosenki, któréj słów nie słyszysz. Bez zaprzeczenia jest to bardzo dowcipny i dobry wynalazek, bo skoro się zmęczą rozmową, wówczas biorą do ręki lutnię lub inny jak i podobny instrument i z nadzwyczajną wprawą przebierając palcami po jego strunach, najdokładniéj w świecie udzielają sobie swe myśli. Tak, że czasami widzisz ich ze dwudziestu zajętych ważną jakąś kwestyą teologiczną lub prawną, każdy z nich mówi, zaprzecza, dowodzi, a to wszystko razem tworzy najwyborniejszy koncert, jak i kiedykolwiek pieścił ucho artysty. Drugie ludowe narzecze polega całkowicie na ruchu członków; niektóre części ciała stanowią całe zdania, naprzykład wywijanie palcem lub ręką, poruszanie ucha, oka, wargi, policzka może oznaczać całe zdanie w rozmowie, gdy tymczasem inne i innych członków poruszenia wyrażają pojedyńczy tylko wyraz lub rzecz jakąś. Do takich należą zmarszczenie czoła, rozmaite drgania muskułów, wykręcanie rąk, tupanie nogami, tak że gdy mówią, (zwłaszcza zważywszy to, że chodzą zupełnie nadzy), zdaje się ci, że nie widzisz rozmawiającego człowieka, tylko ciało jakieś ustawicznie drżące.
W ten sposób dzień po dniu schodziło mi życie. Pewnego razu wszedł do mego więzienia, a raczej klatki, ponieważ tu uchodziłem za źwierzę, jeden z krajowców i objąwszy mnie przedniemi łapami, położył bardzo delikatnie na swych plecach, i nie wymówiwszy ani jednego słowa wyniósł mnie na dwór. Wyszliśmy z miasta i wędrowaliśmy cały dzień, zawsze zachowując względem siebie to samo położenie, to jest ja siedząc na nim jak na koniu, a on służąc mi za doskonałego rączego wierzchowca.
Pod wieczór stanęliśmy na popas w zajezdnym domu. Gubiąc się w przypuszczeniach co do przyszłej mej doli, przypomniał mi się poczciwy słoneczny obywatel, który mi słodził przykre chwile pobytu w więzieniu, i smutno mi się zrobiło, gdym sobie pomyślał, że go już może więcéj nie zobaczę.
Przechadzałem się po dworku zatopiony w podobnych dumaniach, gdym spostrzegł zbliżającego się do mnie jakiegoś krajowca, który przedniemi łapami wziął mnie za szyję i serdecznie uściskał. Zdziwiony, nie wiedząc coby to mogło znaczyć, zatopiłem w niego wzrok badawczy, a on przemówił do mnie po francuzku:
— Jakto! nie poznajesz więc starego przyjaciela?
Wówczas poznałem dopiéro, że to jest ten sam, na którym tu przyjechałem z miasta, ale zadziwienie moje zwiększyło się jeszcze, gdym go usłyszał mówiącego nadzwyczaj poprawną francuzczyzną. On zaś daléj ciągnął:
— Obiecywałeś mi, że mnie nigdy nie zapomnisz, że przysługi jakie ci wyświadczyłem, nigdy z twéj pamięci nie wyjdą, a teraz patrzysz się na mnie jak gdybyś mnie widział pierwszy raz w życiu!
Ale widząc, że niczego się nie domyślam, rzekł daléj:
— No cóż? jestem przecie Szatanem Sokratesa, tym samym co to cię nawiedzał i cieszył w więzieniu. Przyjąłem naumyślnie kształty tutejszych ludzi, aby cię uprowadzić z tamtąd. Jedziemy obecnie do dworu. Mówiłem o tobie z królem, któren polecił mi, abyś się niezwłocznie przed nim stawił.
W tém dano nam znać, że przygotowany dla nas posiłek jest gotów. Udałem się więc wraz z mym przewodnikiem do pysznie umeblowanéj sali, ale nie spostrzegłem w niéj żadnych przyborów do jedzenia. Głód dokuczał mi niemiłosiernie. W tém trzech czy czterech młodych chłopców przystąpiło do mnie i zaczęli mnie przedniemi swemi łapami rozbierać aż do naga. Nowy ten obrządek zdziwił mnie do tego stopnia, żem nie śmiał, a raczej zapomniałem się zapytać o jego znaczenie.
— Czy chcesz według przyjętego na ziemi zwyczaju zacząć od zupy? zagadnął mnie mój przewodnik.
Odpowiedziałem machinalnie, że dobrze, ale zaledwiem to wymówił, gdy poczułem mocny nadzwyczaj zapach wybornych jakichś potraw. Powodowany głodem, instynktownie zerwałem się z miejsca i chciałem szukać źródła, z którego wychodziły tak doskonałe wonie, lecz Szatan mnie powstrzymał, zapytując:
— Gdzie chcesz iść? pójdziemy późniéj na przechadzkę, teraz zaś jest czas jeść, skończ zupę, a następnie każę podać inne potrawy.
— A gdzież jest do czarta ta zupa, odpowiedziałem z gniewem. Czyś się uwziął drwić sobie dziś ze mnie bez przestanku?
— Sądziłem, odrzekł mi spokojnie, że będąc w mieście, widziałeś swego dozorcę lub kogobądź wreszcie z krajowców spożywającego obiad. Dlatego nie uprzedziłem cię o sposobie, w jaki się te rzeczy odbywają na księżycu. Ale skoro widzę, że nic jeszcze nie wiesz w tym względzie, muszę ci więc powiedzieć, że ludzie tu żyją jedynie wonią, jaką wydają potrawy. Sztuka kucharska polega tu na skupieniu w umyślnie na ten cel przygotowanych naczyniach, wydobywających się z mięsa i jarzyn gazów. Skoro już dostateczna ich ilość zostanie nagromadzoną w naczynia, stosownie do smaku i apetytu pożywających, wówczas odkrywają takowe, właśnie tak jak to ma miejsce w tej chwili. Rozumiem dobrze, iż tobie, nieprzyzwyczajonemu do podobnego sposobu postępowania, musi się to wydawać dziwném, aby nos bez pomocy zębów i gardła mógł pełnić obowiązek ust, ale że tak jest istotnie, przekonasz się o tem z własnego doświadczenia.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy poczułem mnóstwo innych wybornych zapachów, nie wiedzieć zkąd się wydobywających, a które napełniły całą salę. Wąchałem je z całéj siły, wydymałem jak mogłem płuca, aby jak najwięcéj tego pożywnego gazu choć tą drogą wpłynęło do mego próżnego żołądka, i rzeczywiście po pewnym czasie uczułem się mniéj czczym.
— Nie powinno cię to dziwić, wtrącił znów Szatan, musiałeś przecie zauważyć, że i u was kucharze, kucharki, pasztetniki, w ogóle osoby krzątające się koło jadła, lubo jedzą daleko mniéj od wszystkich innych, a są mimo to nadzwyczaj tłuści. Cóżby mogło być tego przyczyną, jeśli nie gazy wydobywające się bez ustanku z przygotowanych przez nich potraw, które wsiąkają w ich organizm? Nadto trzeba ci wiedzieć, że podobny sposób żywienia się jest nierównie zdrowszy aniżeli ten, który istnieje u was. Pokarm w ten sposób dostawszy się do naszego ciała, nie wyrabia w nim żadnych nieczystości, które są po większéj części źródłem wszystkich chorób. Uważałem żeś równie niezmiernie się zdziwił, gdy cię rozebrano do stołu. Bardzo naturalnie, odzienie bowiem utrudnia wsiąkanie pożywnych gazów w ciało i dla tego usuwają je tu jako przeszkodę.
— Wiesz pan co jednak, wtrąciłem, zanim się zupełnie przyzwyczaję do tego nowego sposobu pożywania pokarmów, czuję silnie się jeszcze odzywające we mnie resztki zwyczajów ziemskiego życia, i dla tego nieskończenie byłbym ci wdzieczen, gdybym mógł poczuć w téj chwili pod żarłocznym mym zębem kawał jakiegokolwiek mięsa, choćby najtwardszego.
Obiecał zadosyć uczynić mym źwierzęcym, jak mówił, zachceniom, ale już nie dziś tylko jutro; lękał się bowiem, abym nie dostał niestrawności.
Gawędziliśmy jeszcze potém długo o tém i o owém, gdy dano nam znać, że posłania już nasze gotowe i czas jest kłaść się spać.
Po wygodnych schodach dostaliśmy się na wyższe piętro, przeznaczone na sypialnie. Ciż sami chłopcy, którzy nam usługiwali przy obiedzie, zaprowadzili mnie do pysznego pokoju, usłanego najwonniejszemi i najżywszych barw kwiatami, aż do wysokości trzech stóp. Dla pana Szatana znajdował się obok również wykwintnie urządzony pokój. Dowiedziałem się, że tu nie znają innych łóżek. Położyłem się więc na tém pachnącém posłaniu, a usłużne chłopczyki natychmiast poczęli mnie leciuchno łechtać pod podeszwy, po bokach, rękach, nogach, tak, że w kilka chwil słodko nadzwyczaj usnąłem.
Nazajutrz, wraz z pierwszemi promieniami wschodzącego słońca, wszedł Szatan do mego pokoju.
— Wstawaj, rzekł, chcę ci dotrzymać słowa; zjesz dziś śniadanie po swojemu.
Podniosłem się z posłania, ubrałem się i poszliśmy obadwaj do pobliskiego gaiku. Zastaliśmy tam czekających już na nas zawsze tych samych chłopaczków. Jeden z nich trzymał w przednich łapkach broń jakąś, jak mi się zdawało palną, dość podobną do naszéj strzelby. Na rozkaz Szatana, chłopczyk wystrzelił, a ja zdumiony ujrzałem u mych nóg kilkanaście ślicznie upieczonych skowronków.
— Jedz, rzekł mi mój towarzysz, może nie lubisz skowronków; oni dla tego wybrali ten rodzaj ptaków, że zwykle karmią niemi tu małpy, a są w tém przekonaniu, że ty należysz do gatunku tych figlarnych zwierząt.
Nie odpowiedziałem nic tą razą, zajadając z niesłychanym apetytem smaczną pieczonkę; przyszło mi tylko na myśl przysłowie, że jest kraj, w którym: „pieczone gołąbki, same wlatają do gąbki, “ i domyśliłem się zaraz, że to w tém przysłowiu musi być mowa o księżycu.
— Dziwi cię i to zapewnie, zagadnął mnie Szatan, że ten chłopak wystrzeliwszy zabił już upieczone skowronki? Wiedz, że tutejszy proch ma własność nie tylko zabijania zwierzyny, ale zarazem oskubania jéj, wypatroszenia i upieczenia jak na rożnie.
Po tém śniadaniu puściliśmy się w dalszą drogę.
Jeszcze przed odjazdem Szatan wręczył gospodarzowi jakiś papier, za który ten mu niezmiernie grzecznie dziękował.
— Cóż to za papier? zapytałem, czy oni tu na księżycu znają weksle?
— Nie, odpowiedział mi, są to wiersze, które tu zastępują pieniądze. Jaka zaś niesłychana panuje tu taniość możesz się z tego przekonać, że za wysoko płaciłem sześciowiersz. O tém co posiadam, to jest o czterech sonetach, dwóch epigrammatach, dwóch odach i jednéj eglodze, moglibyśmy objechać pół księżyca.
— O mój Boże! rzekłem, żeby téż to na ziemi miały kurs podobne pieniądze! Wieluż znam poetów, którzy umierają z głodu, a którzyby mogli wybornie żyć, gdyby właściciele gastronomicznych zakładów chcieli przyjmować taką monetę. Powiedzże mi pan, czy te wiersze służą raz na zawsze, czy idzie tylko o to, aby je przepisać?
— Nie, autor napisawszy wiersze, idzie z niemi do mennicy, gdzie zasiadają tak zwani: „przysięgli poeci państwa.“ Ci krytykują poemat i naznaczają mu pewną wartość. A wielka sumienność i znajomość rzeczy przewodniczą im przy téj ocenie. Nie myśl, aby sonet zawsze się równał sonetowi, bynajmniéj, zależy to od wewnętrznéj jego wartości.
Znają tu jeszcze inny sposób zaspakajania należytości za jedzenie i mieszkanie. Jest to weksel na pewną ilość wierszy, wypłacalny na tamtym świecie.
Wszystkie te nauczające dla mnie rozmowy, nie przeszkadzały nam odbywać naszéj drogi z nadzwyczajnym pośpiechem.
Przybyliśmy nareszcie do królewskiéj stolicy. Zaprowadzono nas prosto do zamku, gdzie cały dwór przypatrywał mi się z wielkiém zajęciem, ale z wiekszém zarazem umiarkowaniem aniżeli tłum prowincyonalnego miasta. Skoro sam król mi się przyjrzał, rozkazał, aby kogoś przyprowadzono. Za chwilę wbiegło do sali mnóstwo małp różnego gatunku, ubranych we frezy i spodnie, a między niemi duży jakiś człowiek, zupełnie tak jak ja zbudowany na dwóch nogach, ale z gęstym lasem włosów i ogromnemi wąsami.
Ujrzawszy mnie natychmiast krzyknął:
— Criado de vouestra merced.
Ja mu odpowiedziałem w podobny sposób po hiszpańsku. Ale zaledwie nas posłyszano rozmawiających, gdy wszyscy obecni poczęli klaskać w przednie łapki wołając: muszą być z tego samego rodzaju, jak się cieszą, jak radośnie mruczą do siebie, i natychmiast król polecił, aby nas razem zamknęli w nadziei, że się będziemy mnożyć.
Hiszpan opowiedział mi swoją historyę, że za pomocą wielkiéj bardzo ilości ptasich skrzydełek, dostał się na księżyc i strasznie się tém oburzał, że go tu wzięto za małpę.
— Jakto, mówił, nasz naród, który jest tak potężnym, który we wszystkich częściach świata ma swoje osady, na którego usługi Pan Bóg kulę ziemską stworzył, ma tak zostać poniżonym w mojéj osobie? Moja kastylijska duma nie ścierpi tego: wojnę wypowiem księżycowi!
Bądź co bądź, cieszyłem się choć z tego, że miałem towarzysza z ziemi, który zrozumiałym dla mnie przemawiał językiem. Jedno nam tylko było nie na rękę, to to, że sądząc, że jesteśmy samiec i samica, chciano koniecznie żebyśmy się rozmnażali.
Jednego dnia mój samiec, albowiem sądzono, że jestem samicą, powiedział mi, że do przebieżenia całéj ziemi i zupełnego nakoniec opuszczenia jéj, spowodowało go to, że nie znalazł ani jednego kraju, w którymby choć wyobraźnia była swobodną.
— Uważasz, rzekł on, choćbyś cóś najsłuszniejszego utrzymywał, jeśli nie nosisz beretu doktorskiego, jesteś idyotą, szalonym, a nawet czémś jeszcze gorszém. W czasie pobytu mego w moim kraju, chciano mnie oddać pod sąd św. inkwizycyi, za to, żem się ośmielił w obec pedantów utrzymywać, że istnieje próżnia, i ponieważ nie chciałem się zgodzić na to, aby jedno ciało miało mieć większą ciężkość gatunkową od drugiego.
Zapytałem go, jakie ma dowody na poparcie tak mało upowszechnionego zdania.
— Dla dowiedzenia tego, rzekł on, potrzeba koniecznie przypuścić, że jeden tylko jest żywioł. Powietrze bowiem jest wodą, tylko bardzo rozrzedzoną, woda jest to ziemia rozpuszczająca się, ziemia zaś sama jest wodą bardzo skupioną. Tak więc, jeśli zgłębisz dokładnie własności ciał, poznasz, że jest jedno tylko ciało, które jak doskonały aktor, odgrywa na tym ziemskim padole rozmaite role, przebierając się w różnorodne suknie; inaczéj trzebaby przypuścić bytność tylu żywiołów, ile jest ciał. Zapytasz może, dla czego ogień parzy, a woda chłodzi, choć są jedném i tém samém ciałem? odpowiem ci na to, że ciała te działają stosownie do usposobienia w jakiém się znajdują. Ogień, który jest tylko wodą, jeszcze bardziej rozrzedzoną, aniżeli potrzeba, by z niej utworzyło się powietrze, chce przemienić w siebie wszystko z czém się tylko zetknie. Tak więc żar węgla będąc ogniem najsubtelniejszym i mogącym najlepiej przeniknąć ciała, wciska się w pory naszego organizmu i sprawia to, że się pociemy. Pot ten rozszerzony przez ogień, przemienia się w dym i staje się powietrzem; powietrze jeszcze bardziéj rozpuszczone żarem oddziaływania nazywa się ogniem. Woda znów różniąca się od ognia tém, że cząstki jéj są bardziéj skupione, nie parzy nas z tego powodu, że będąc bardziéj skupioną, przez sympatyę, stara się bardziéj skupić ciała jakie spotyka, i zimno jakie czujemy, jest skutkiem, że ciało nasze bardziéj się skupia będąc w bliskości ziemi lub wody, które chcą zrobić je podobném sobie.
Ztąd to wynika, że człowiek mający wodną puchlinę, przerabia na wodę wszelki pokarm jaki przyjmuje; ztąd także żółciowy przerabia na żółć krew, jaką wydaje w nim wątroba. Przypuść więc, że jeden tylko jest żywioł, wszystkie ciała będą miały jednakową ciężkość gatunkową. Zrobisz mi może zarzut, że żelazo, metale, ziemia, drzewo bardziej są przyciąganemi do środka ziemi, aniżeli gąbka, z tego powodu, że ta ostatnia napełnioną jest powietrzem, które jéj utrudnia spadanie do ziemi. Nie ztąd to jednak pochodzi, bo chociaż kamień pada na ziemię z większą szybkością jak piórko, oboje mają jednakową ciężkość gatunkową.
I mówił bez końca mój hiszpan. A umysł jego tak był poważno-naukowy, że nigdy nie zniżył się do jakiegoś zwykłego, życiowego przedmiotu. Broń Boże! zawsze bujał w sferach czysto naukowych.
Gdym się nie chciał zgodzić na jego dowodzenia (a trafiało się to często), wówczas wykrzykiwał z wielkiém współczuciem nademną:
— Jakże żałuję, że tak wzniosły umysł jak pański, nie jest w stanie wybić się z pod wpływu tych odwiecznych przesądów, które nie pozwalają wiedzy zajaśnieć w całém jéj świetle. Chciej że wierzyć a raczéj przekonać się, że wbrew temu co twierdzi Arystotus i czemu poklaskuje w téj chwili cała Francya, wszystko zawiera się we wszystkiém; i tak w wodzie jest ogień, a w ogniu jest woda, a w wodzie powietrze, a w powietrzu ziemia, łatwiéj to jest dowieść, aniżeli przekonać się o tém; słuchaj więc!
I znów dowodzenia bez końca. W każdym razie uczone te rozprawy mogły mieć miejsce tylko w nocy, w dzień bowiem wciąż nas odwiedzano, a towarzysz mój utrzymywał, że gdy mówi, a któś mu przerywa, traci natychmiast związek myśli i nie może iść daléj.
Mnóstwo osób przychodziło do naszej klatki; jedni cmukali na nas, drudzy rzucali nam ciasta, orzechy lub zioła. Karmiono nas przy tém bardzo starannie i nader czysto utrzymywano. Sam nawet król z królową zaglądali do nas i najjaśniejsza pani idąc za natchnieniem swéj kobiecéj ciekawości, oglądała mnie bardzo niedyskretnie.
W czasie tych ustawicznych odwiedzin zdołałem nareszcie tyle skorzystać z krajowego języka, żem pewnego razu zrozumiał co król mówił w méj obecności do swéj małżonki i wtrąciłem nawet kilka wyrazów do rozmowy, rozumie się kalecząc nielitościwie ich muzykalną mowę.
Król zauważywszy to, zmienił nagle dotychczasowe o mnie zdanie i zaczął mniemać, iż muszę być dzikim człowiekiem. Wnet rozeszło się po całym księżycu, że owe dwie szczególniejsze sztuki małych na dwóch nogach źwierzątek, nie należą bynajmniej do żadnego rodzaju tych ostatnich, lecz że to są dzicy ludzie, skarłowacieli zapewnie przez niewygody odosobnionego w dzikości życia, i którzy z przyczyny widać organicznéj słabości swych przodków tak nieszczęśliwie są upośledzeni od przyrody, że nijak nie mogą się utrzymać na przednich nogach, lecz cały ciężar swego jakkolwiek małego ciała, zmuszeni są opierać na tylnych. Zdanie to wyszedłszy od króla i będąc bez przestanku powtarzaném przez massy, byłoby niewątpliwie uzyskało obywatelstwo, gdyby nie uczeni, którzy mu się silnie oparli.
— Jakto, mówili oni, nazywać ludźmi źwierzęta, gdzie tam gorzéj daleko, bo potwory! jest to bezbożnością, szaleństwem!
— Słuszniéj by już daleko było, dodawali mniéj zapalczywi, przypuścić do przywileju ludzkości, a zatém i nieśmiertelności domowe nasze źwierzęta. One przynajmniéj urodziły się i wzrosły na naszéj ziemi, pośród nas, ale te potwory jakieś, które powiadają, że przybyły tu z jakiejś planety, pełniącéj dla nas obowiązki księżyca; a zresztą zważcież wszystkie cechy wyróżniające ich od nas: my chodziemy na czterech nogach, bo Pan Bóg stwarzając nas, nie chciał, abyśmy byli narażeni co chwila na upadniecie, nie troszcząc się zaś o los tak nędznych istot jak te, upośledził ich gorzéj aniżeli wszystkie źwierzęta, opierając ich ciało na dwóch tylko podstawach. Oni są nawet gorzéj daleko uposażone od przyrody aniżeli ptaki, te bowiem mają przynajmniéj w zamian dwóch tylko nóg skrzydła, któremi się ratują w razie jeżeli kto na nich napada. Gdy tym czasem te nieszczęśliwe stworzenia, są zupełnie pozbawione środków ucieczki w razie gwałtownéj potrzeby. A cała ich postać do czego podobna? ta twarz wzniesiona do góry, zdająca się ciągłą zanosić do nieba skargę za to, że ją utworzyło. My mamy głowę spuszczoną na dół, bo nam nic nie brakuje na ziemi do naszego szczęścia. Nie potrzebujemy ją wznosić do góry, bo się nam już nic z tamtąd nie należy.
Codziennie słyszałem podobne rozmowy, prowadzone u kratek méj klatki. Jedno im tylko było nie na rękę; lud, który mnie również nawiedzał, słyszał mnie nieraz przemawiającego dość poprawnie miejscowym językiem, nie mogło mu się więc pomieścić w głowie, abym mógł być małpą. Wówczas uczeni, po długich naradach, zgodzili się uznać mię za papugę pozbawioną piór, wychodząc z téj zasady, że podobnie jak każdy ptak mam tylko dwie nogi. I rzeczywiście przez umyślny rozkaz rady wyższéj, zostałem zaszczycony nową tą godnością i natychmiast osadzono mnie w ptasiéj klatce.
Tłumy mnie odwiedzających jeszcze się bardziej zwiększyły. W całém mieście byłem przedmiotem ciągłej rozmowy i najrozmaitszych przypuszczeń. Wszyscy nie mogli dość się nachwalić méj zmyślności, a nawet jak mówili niektórzy rozsądku. Władze znów zostały zmuszone wydać nową do ludu odezwę, w któréj znajdował się wyraźny zakaz przypisywania wszystkich mych dowcipów rozsądkowi. Zdanie jednak o mnie powzięte przez ogół oddziałało i na niektóre wyższe klassy. Powstało z tąd rozdwojenie w całém państwie, utworzyły się dwa nieprzyjazne sobie stronnictwa, jedno utrzymując, że muszę być człowiekiem, drugie najzawzięciéj przeczące temu.
Dla pogodzenia zwaśnionych tym sporem umysłów, uradzono, że trzeba otworzyć komitet znawców i naturalistów i wziąść mnie jeszcze raz pod bardzo ścisły egzamen.
Komitet ten jednak nie wiele mi pomógł, bo po tysiącznych głębokich filozoficznych rozprawach, jakie prowadzili ze mną światli jego członkowie, zostałem awansowany tylko na strusia z téj przyczyny, żem nie miał skrzydeł i nazad odprowadzony do klatki.
Bądź co bądź, skorzystałem na tém wiele z tego względu, że wprawiłem się jeszcze lepiéj w ich język, tak, że mogłem nim płynnie mówić o wszystkiém.
Między osobami, które mnie najczęściéj odwiedzały, znajdowała się młodziuchna jedna panieneczka z przybocznéj służby królowéj.
Miałem u niej wielkie łaski. Z początku przynosiła mi orzechy i ciastka, ale późniéj widząc mnie tak rozsądnie jéj zawsze dziękującego za odebrane dary, przestała wierzyć w brew zdaniom uczonych, żebym miał być papugą, a następnie strusiem i nabrała ochoty do bliższéj rozmowy ze mną.
Słuchała z nadzwyczajném zajęciem, gdym jej opowiadał o naszéj ziemi, o naszych zwyczajach i obyczajach. Nakoniec do tego stopnia podobał się jéj nasz świat z moich opowiadań, że mnie zaklęła na wszystko, abym ją zabrał ze sobą jeśli kiedykolwiek będę miał sposobność wyjechać z księżyca.
Ale i ona ze swéj strony opowiedziała mi mnóstwo bardzo zajmujących rzeczy. Przesiadywała bowiem u méj kratki po kilka godzin dziennie, w końcu byłaby się nawet zgodziła całkowicie dzielić ze mną los choćby w klatce, gdyby ją nie wstrzymywały żelazne szpychy i zamki, któremi zamykano mą siedzibę.
Tymczasem spory, których wiecznym byłem przedmiotem, znów się z nowym podniosły żarem. Znów zwołano komitet uczonych, i stawiono mnie przed nim. Jeden z najstarszych i najuczeńszych profesorów zadał mi kilka pytań z dziedziny nauk naturalnych, i zdaje się, że był dość zadowolnionym z mych odpowiedzi. Następnie wyłożył mi swoje myśli i przekonania o budowie świata, które również w moim umyśle znalazły przyjazne odbicie, byłbym się nawet całkowicie zgodził na jego dowodzenia, gdyby nie to, że przy końcu zaczął twierdzić, iż świat jest wieczny. Usłyszawszy więc coś tak przeciwnego zasadom méj wiary, oburzyłem się niezmiernie; i nie zważając na skutki jakieby ztąd wyniknąć mogły, krzyknąłem z całéj siły:
— Teraz przekonywam się, że wasz świat nie jest niczém inném jak tylko księżycem, skoro podobne na nim istnieją wyobrażenia.
— Jakże możesz utrzymywać cóś podobnego, odrzekli mi, widzisz tu przecie rzeki, jeziora, góry, widzisz nareszcie ludzi, czyż cię to aż nadto nie powinno przekonywać, że nasza planeta jest światem, a przeciwnie ta, z któréj ty się mienisz być rodem, księżycem tylko? utrzymywali Selenici.
— Co mi do tego, odparłem, zapominając się już, Arystoteles twierdzi, że to księżyc i ja ślepo tym razem chcę się trzymać jego zdania.
Głośne śmiechy wybuchły w całéj sali, ale gdy owo pierwsze śmieszne przeminęło wrażenie, zewsząd dały się słyszeć głosy, że jestem bezbożnikiem, bluźniercą i żem zasłużył na utopienie. (Jest to jedyny rodzaj kary śmierci, znany na księżycu).
Zostałem odprowadzony do klatki, a tymczasem wyprawiono deputacye do króla z prośbą, aby podpisał wyrok méj śmierci. Król pozwolił na ten wymiar sprawiedliwości, ale zastrzegł abym przed wykonaniem wyroku stawiony był przed całém zgromadzeniem; żeby mi dano głos i pozwolono raz jeszcze publicznie się bronić. Zostałem więc po raz trzeci wyprowadzony z méj klatki. Stanąłem przed surowem zgromadzeniem sędziów i nie mają nic do powiedzenia na swą obronę, przygotowywałem się do śmierci, gdy w tém jakiś człowiek wszedł na trybunę i przemówił w mojéj sprawie:
— Sprawiedliwi! możecież wydawać wyrok śmierci na tego człowieka, czy tam małpę, lub wreszcie papugę, za to, że utrzymuje iż księżyc jest światem, z którego on tu przybył? Przypuszczacie jednak w końcu, że on jest rzeczywiście człowiekiem, skoro zbieracie się dla sądzenia go, bo źwierzęta nie podlegają naszéj sprawiedliwości, w prawne ujętéj formy. Ona dla ludzi tylko istnieje. Przyjm ując zaś to za zasadę, jesteście sami z sobą w sprzeczności obchodząc się z nim tak surowo. Bo przecież prawa wasze głoszą wolność nieograniczoną człowieka, nie zabraniają one nikomu myśleć i wyobrażać sobie, cóż tylko stanowi przedmiot myśli lub wyobraźni. Za cóż to wyjątkowe, nie zdarzające się nigdy u nas zgwałcenie odwiecznych zasad naszéj sprawiedliwości, względem tego nieszczęśliwego?.....
I długo w ten sposób mówił moj obrońca, a całe zgromadzenie uczonych prawników i filozofów i król sam między nimi, słuchało go w milczeniu. Kiedy skończył, król pierwszy wstał z miejsca i oświadczył publiczności, że odtąd mam używać wszelkich praw człowieka i być niezwłocznie wypuszczonym na wolność. Osądzono tylko za słuszne, abym przed tém jeszcze, odwołał publicznie z zachowaniem przepisanego w téj mierze obrządku, wyrzeczone zdanie o ich planecie, a to z tego względu, że lud mniéj oświecony mógłby się tém zgorszyć, mógłby wpaść w niewiarę, a ztąd dla państwa mogłyby bardzo złe wyrodzić się skutki.
Przystąpiono więc niezwłocznie do obrządku odwoływania. Wsadzono mnie w tym celu przybranego w świetny nadzwyczaj strój, na ogromny wóz tryumfalny i zaprzężono do niego czterech najpierwszych dygnitarzy państwa. W ten sposób obwożono mnie po całém mieście, zatrzymując się na placach i rogach ulic. Wówczas musiałem wstawać z siedzenia i wołać na cały głos:
— Narodzie! objawiam ci publicznie i uroczyście, że księżyc, na którym mieszkacie nie jest bynajmniéj księżycem, lecz światem. Świat zaś z którego jestem rodem, nie jest światem ale księżycem.
Powtórzyło się to na pięciu znaczniejszych rynkach miasta, poczém spostrzegłem mego obrońcę, wyciągającego do mnie rękę, aby mi pomódz zsiąść z mego tryumfalnego wozu.
Proszę sobie wystawić moje zadziwienie, gdym poznał w nim mego przyjaciela, owego słonecznego obywatela Szatana Sokratesa. Rzuciłem się w jego objęcia i całowałem go przez całą godzinę.
Zabrał mnie później ze sobą i już nie rozłączaliśmy się przez cały ciąg pobytu mego na księżycu. Pokazywał on mi mnóstwo ciekawych rzeczy, zapoznał mnie ze wszystkiemi naukowemi znakomitościami, które zwalczywszy w sobie ów nieszczęśliwy dla mnie przesąd co do méj nieludzkiéj natury, bardzo odtąd były ze mną grzeczne i uważnie zawsze słuchały mych dowodzeń.
Za wiele by nam to zabrało czasu, gdybym się chciał wdawać we wszystkie szczegóły tego com widział i słyszał. Na każdym kroku uderzała wzrok mój jakaś nowość i nic dziwnego; przysłowie mówi: „co kraj to obyczaj,“ a możnasz porównać różnicę, jaka zachodzi pomiędzy jednym a drugim krajem, z różnicą istniejącą między dwiema tak odległemi od siebie planetami? Znalazłem tu wszystko inne od a do z, aniżeli na naszej ziemi. Odkąd przestano mnie uważać za małpę, nie mogę się użalać, było mi bardzo wygodnie żyć tutaj. Miałem przytém tak rozsądnego, tak doświadczonego przyjaciela i doradcę z tego poczciwego Szatana! Z nim téż najczęściéj spędzałem wieczory, bawiąc się zawsze poważną jakąś rozmową. Czytaliśmy razem bardzo pożyteczną książkę pod tytułem: „Historya państw na słońcu“ i drugą: „Historya iskier. “ Darował mi nawet oba te dzieła z obowiązkiem, abym je przetłómaczywszy wydał na ziemi, jeżeli kiedy wrócę na nią. Mówię przetłómaczywszy, należało by raczéj powiedzieć przerobiwszy, bo to nie była książka jak każda insza; muszę ją opisać bo warto. Najprzód oprawa jéj była tak bogatą, że na ziemi o podobnéj nawet wyobrażenia nie mają. Jedną jéj okładkę stanowił olbrzymi dyament, drugą zaś prześliczna perła. Ale mniejsza o to, najwięcéj mnie zdziwiło, że w téj książce nie było wcale kartek; natomiast znajdowały się w niéj sprężynki, strasznie pokomplikowane i mikroskopowych rozmiarów. Na zewnątrz okładek wychodził maleńki sztyfcik, za naciśnięciem którego, książka opowiadała dźwięcznym głosem wszystko co się w niéj zawierało, zupełnie jakby usta żyjącego człowieka.
Po kilku latach pobytu na tym poczciwym planecie, na którym tyle rozmaitych z kolei ról odgrywałem, na którym byłem potworem, małpą, dzikim człowiekiem, papugą, strusiem, a nakoniec wielce od wszystkich uczonych poważanym człowiekiem, po kilku mówię latach na nim pobytu, obudziła się jakoś we mnie uśpiona miłość rodzinnego kraju i zachciało mi się doń powrócić. Niepodobieństwo jednak przyprowadzenia do skutku tych życzeń, sprawiło, żem bardzo posmutniał. Rzadziéj się śmiałem, straciłem apetyt, tak że aż mój Szatan to zauważył.
— Powiedz mi, rzekł pewnego razu, zkąd pochodzi twój smutek? zdajesz mi się być czegoś niespokojny, pragnący; powiedz, zwierz mi się, zasłużyłem przecie, o ile mi się zdaje, na twe zaufanie.
Wyjawiłem mu więc otwarcie, że przyczyną mego smutku jest tęsknota.
— Jakto, chcesz powrócić na ziemię?
— A tak, odrzekłem,
— A czegóż się smucisz?
— Tego, że nie widzę sposobu dostania się na nią.
— Czemu żeś mi tego nie powiedział wcześniéj? nie potrzebnieś się martwił tyle czasu, w każdej chwili mogę cię zdrowo i szczęśliwie dostawić na wasz świat.
Niezmiernie się ucieszyłem, gdy mi to powiedział i natychmiast począłem myśleć o przygotowaniach do podróży.
— Przedewszystkiém, powiedział mi Szatan, winieneś podać prośbę o paszport do króla, a nawet wartoby pojechać osobiście podziękować mu za wszystkie względy jakie miał dla ciebie.
— Niech i tak będzie, odrzekłem, i zabrałem się do króla.
Niezmiernie grzecznie mnie przyjął ten zacny monarcha, żałował, że tak rozumny i uczony człowiek jak ja opuszcza jego państwo. W końcu zaś życzył mi szczęśliwéj drogi i podpisał mi paszport z jednym wszelako warunkiem, żebym przybywszy na ziemię, opisał moim współziomkom z wszelką sumiennością wszystko com widział na księżycu, aby go już nadal nie uważali za nocną tylko latarkę, lecz za świat zaludniony.
Kiedym powrócił do domu, zastałem Szatana gotowego już do drogi.
Zapytał mi się tylko:
— Gdzie chcesz wysiąść na ziemi?
— Bogaci mieszkańcy Paryża, zwykle choć raz w życiu bywają w Rzymie, jeśli ci to więc nie zrobi różnicy, wysadź mnie w Rzymie. Ale, powiedz że mi jakiego rodzaju będzie ta maszyna, w któréj mamy odbyć tak długą drogę?
— Maszyna będzie ta sama, na któréj jechałeś pierwszy raz z miasta, gdzie to cię więzili w ratuszu.
— Jakto? rzekłem zdziwiony, czyż powietrze pod twemi nogami zgęści się do tego stopnia, że będziesz mógł po niém równie bezpiecznie stąpać jak po ziemi? nie sądzę, aby to miało miejsce.
— Ach jakie to wszystko zabawne, ta wasza wiara i niewiara. Powiedziałem ci już przecie, iż słabe rozwinięcie waszych zmysłów, nie dozwala wam widzieć i rozumieć mnóstwa najprostszych rzeczy. Próżnobym więc czas tylko tracił chcąc ci wytłumaczyć w jak i sposób dostaniemy się na ziemię. A zresztą możebyś mi w końcu nie uwierzył. Powiedzże mi, jak to czarownicy na waszym święcie chodzą wybornie po powietrzu i prowadzą nawet za sobą całe zastępy wojska? Jakim że sposobem sprowadzają oni na wasze niwy grad, deszcz, śnieg i tym podobne klęski? Zaufaj mi tylko a ręczę ci, że źle na tem nie wyjdziesz.
— Rzeczywiście, odrzekłem, dałeś mi tyle dowodów swego rozumu i życzliwości ku mnie, że zasługujesz na ślepą z méj strony wiarę.
Zaledwie dokończyłem tych wyrazów, zerwaliśmy się w powietrze jakby nadprzyrodzoną jakąś popychani siłą.
— Usiądź mi na karku, rzekł, trzymając mnie w swych rękach, tak i mnie i tobie zbyt byłoby niewygodnie.
Usłuchałem. W przeciągu trzydziestu sześciu godzin przebyliśmy całą przestrzeń dzielącą ziemię od księżyca. W pierwszéj ćwierci drugiego dnia podróży spostrzegłem, jakkolwiek bardzo niewyraźnie, zarysy starego naszego lądu, to jest Europę, Azyę i Afrykę, które bez przesady wydały mi się tak małe, jak je przedstawiają na średniéj wielkości mapkach. Odtąd to przestałem wierzyć tym kłamcom, którzy twierdzą, iż młyński kamień rzucony z księżyca spadałby na ziemię trzysta sześćdziesiąt lat, skoro ja i mój towarzysz, lżejsi przecież od niego, spadaliśmy tylko półtora dnia.
Brzegi Europy coraz już jaśniéj rysowały się przed mym wzrokiem, zdawało mi się nawet, że mogę już rozróżniać drobniejsze wklęśnięcia i wystające cząstki brzegów włoskiego półwyspu; wreszcie i powierzchnia już ziemi uwydatniła mi się: jaskrawemi kropkami świeciły na niéj miasta, czerwieniały lasy i niższe góry, a wyższe pokryte śniegiem, wysuwały białe swe czoła do góry.... gdy w tém duszący jakiś siarkowy wyziew owionął mnie i zemdlałem.
Domyśliłem się późniéj, że musieliśmy właśnie w tej chwili przelatywać nad Wezuwjuszem.
Gdym się ocknął, ujrzałem się na przecudnéj pochyłości wzgórka, a w około mnie stało kilku pasterzy mówiących do siebie po włosku. Nie wiedziałem co się stało z Szatanem; spytałem więc pasterzy czy go czasem nie widzieli. Poczciwe chłopy usłyszawszy to przeżegnali się i z niedowierzaniem zaczęli mi się przypatrywać, jak gdybym sam był złym duchem. Widząc to przeżegnałem się natychmiast, żeby ich przekonać, iż jestem chrześćjaninem i prosiłem ich, aby mnie zaprowadzili do jakiéj chałupy, w któréjbym mógł wypocząć po tak dalekiej i męczącej podróży. Uczynili zadość zacni ludzie memu żądaniu i zanieśli mnie do wsi. Zaledwie mnie jednak wprowadzili na podwórko, gdy wszystkie psy, począwszy od wyżełków aż do brytanów tak zażarcie zaczęły na mnie szczekać i ujadać, że gdyby nie to, że ludzi było dużo na około mnie, pewnieby mnie rozszarpały w kawałki. Gościnny gospodarz chałupy, do której przyniesiony zostałem, zamknął mnie w oddzielnéj komorze, gdzie na wybornie, po ziemsku przygotowanym posłaniu, nadzwyczaj smacznie zasnąłem. Psy jednak całą noc pod memi drzwiami szczekały, co zauważywszy gospodarz, zaczął się już na mnie krzywo cokolwiek patrzeć. Widać, że mnie podejrzewał o tajemne związki ze złemi duchami. Nazajutrz jednak domyśliłem się przyczyny tego szczekania, a tą był świat, z którego powróciłem. Wiadomo jak silnym jest wpływ pełni księżyca tak na psy jako téż i na inne istoty; wpływ ten poznać można po wewnętrznéj niespokojności źwierząt, objawiającéj się przez silne i nieustanne szczekanie. Kilkoletni mój pobyt na tym planecie, napoił mnie zupełnie różną od ziemskiéj, właściwą tylko księżycowi atmosferą, tak ja k marynarze przez długoletnie podróże nabierają zapachu wody morskiéj. Psy więc poczuwszy woń księżyca uległy zwykle na jego widok doznawanemu niepokojowi. Dla pozbawienia się więc tego zapachu, leżałem rozciągnięty przez trzy lub cztery godziny na tarasie, wystawiony na działanie słońca. Poczém psy nie doznając więcéj wpływu, przez który nie mogły mnie ścierpieć, przestały szczekać i powróciły każdy do swéj budy.
Nazajutrz udałem się w drogę do Rzymu, gdzie mi pokazywano szczątki tryumfów kilku wielkich ludzi, jak również i całych wieków; podziwiałem piękne rozwaliny i jeszcze piękniejsze poprawki, porobione w nich przez nowożytnych. Nakoniec po piętnastodniowym tam pobycie, w towarzystwie pana Cyrano, mojego kuzyna, który zaopatrzył mnie w to, bez czego nie byłbym w stanie powrócić do mego rodzinnego kraju, to jest w pieniądze, udałem się do Civita Vecchia i wsiadłem na statek, który mnie miał odwieść do Marsylii.

W czasie całéj drogi myślałem tylko o dziwnych wypadkach podróży, którą odbyłem. Zacząłem nawet zaraz pisać pamiętniki, a kiedym powrócił, uporządkowałem je o ile tylko słabość, która mnie ciągle w łóżku zatrzymywała, pozwoliła na to. Przewidując jednak jaki będzie koniec mych prac i badań, dla dotrzymania słowa danego radzie państwa księżycowego, prosiłem pana Bret, mego niezmiennego i najdroższego przyjaciela, ażeby je wydał na świat razem z „Historyą rzeczypospolitéj słonecznéj “ i z „Historyą iskier“ i innemi podobnego rodzaju utworami.

∗             ∗

Usłyszawszy od tego młodzieńca tak sumienne sprawozdanie o wszystkiém co jest najciekawszego na księżycu, czułem mą ciekawość prawie już zaspokojoną, a zważywszy wszystkie niezbyt zazdrości godne koleje, jakie tenże przechodził w pierwszych latach swego pobytu na tym planecie, jeszcze mniéj miałem ochoty własném sprawdzać doświadczeniem to, co mi opowiedzianém zostało.
Przeszła mi więc myśl po głowie powrotu na ziemię i zostając jeszcze pod wpływem poetycznego opowiadania tego uroczego młodziana, zacząłem na prawdę marzyć o tém, jak wesoło będę z memi towarzyszami spędzał czas na opowiadaniu tak dziwnych a tak ciekawych rzeczy, które się dzieją na księżycu.
— O czém się tak zamyśliłeś? zagadnął mnie.
To zapytanie przerwało nić moich marzeń i zwróciło mnie do rzeczywistości.
— Zamyśliłem się, odrzekłem, o mojéj ziemi, o kraju mym rodzinnym, o wesołéj chwili powrotu ale to były marzenia tylko, bo jakże się tam dostać? Chyba że mnie zapoznasz z tym poczciwym Szatanem.
— Nie zapoznam cię z nim, gdyż sam nie wiem gdzie się obecnie znajduje, ale pociesz się, posiadam te same co on własności przenoszenia się z planety na planetę. Wprawdzie nie miałeś jeszcze czasu stęsknić się do domu; ale jeżeli tak jest, nie wchodząc więc w przyczyny, skutki i t. p. rzeczy, jestem na twoje usługi. Możemy natychmiast zjechać na ziemię, a jeżeli weźmie cię jeszcze chętka tego oryginalnego podróżowania, wówczas zgłoś się do mnie, a dalsze jeszcze przedsięweźmiemy wycieczki, na słońce naprzykład lub, na odleglejszą jeszcze jaką planetę.
Gdy słów tych domawiał, poczułem jakby lekkie usypiające kołysanie, zmróżyłem oczy i usnąłem. Sen mój był dziwnie przyjemny. Nie byłbym w stanie opowiedzieć wszystkich cudów, które w nim widziałem, ale i przebudzenie nie było mniéj urocze. Nastąpiło ono na ziemi, w okolicach Paryża, w tém samém miejscu, z którego poraz pierwszy wybrałem się w nadpowietrzną wędrówkę przy pomocy baniek szewskich, napełnionych rosą i wystawionych na działanie promieni słonecznych.


KONIEC.





  1. Dajemy tu w przepolszczeniu opis pierwszéj podróży na księżyc, odbytéj przez dowcipnego Cyrano de Bergérac, dwa wieki temu; lecz zarazem dodać musiemy, że nie wierzemy autorowi Agryppiny i Pedanta, który nie znalazł na księżycu skrzydlatych, a zatém doskonalszych ludzi, lecz Selenitów na czworakach chodzących.
    P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Savinien Cyrano de Bergerac i tłumacza: Teodor Tripplin‎.