<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
WŁAMYWACZE.


Trzej mężczyźni siedzieli w tylnym pokoju pewnego biura londyńskiego City. Drzwi zewnętrzne, wejściowe były zamknięte, natomiast drzwi, łączące pierwsze biuro z kantorem szefa rozwarto na ścieżaj.
Trzej mężczyźni siedzieli u stołu, zajęci spożywaniem nie wykwintnego śniadania, jakie im przyniesiono z pobliskiej restauracji. Rozmawiali po cichu.
Z tonu i słów Jerzego Wallisa widne było niedwuznacznie, iż był tu autorytetem i dzierżył stanowisko kierownicze, w stosunku do innych. Miał około lat czterdziestu, skłonny był potrosze do otyłości, średniego wzrostu, nie posiadał w rysach twarzy nic szczególnego, jeśli pominiemy krótkie, szczecinowate wąsy, oraz czarne, jak smoła brwi, nadające mu pewną ponurość. Oczy były znużone i jakby zaspane, atoli kańciasty podbródek świadczył o niesłychanej energii, a ręce igrające z obsadką do pióra były małe, a jednocześnie silne. Ręce artysty. Istotnie, na ten, czy inny sposób był Jerzy Wallis artystą z bożej, czy innej łaski, artystą w swoim zawodzie, znanym na każdym posterunku policyjnym kontynentu.
Siedzący obok niego Callidino był małym, ładnym, gibkim Italczykiem. Długie dosyć włosy jego świadczyły raczej, że jest rozmarzonym tonami muzykiem, niż człowiekiem interesu i zawodowcem o zimnej krwi. A jednak, ten właśnie powabny Włoch, był najpraktyczniejszym członkiem całej znamienitej trójki, która przez szereg lat stanowiła postrach wszystkich, londyńskich dyrektorów banku.
Trzeci, okazały człowiek, o twarzy uprzejmej, różowej i powabnych wąsach kawaleryjskich, zwał się Persh, a mimo swej objętości, był niezwykle ruchliwy i zgrabny. Jego ucieczka z Wyspy Djabelskiej i podróż do Australji, jaka zaraz potem nastąpiła tkwi, sądzimy, dotąd w świeżej pamięci osób nawykłych czytać dzienniki.
Nie kryli się zresztą wszyscy wcale ze swemi personaljami, nie unikając także obcesowych pytań podczas przesłuchania, jakiemu zostali poddani, gdy policja City wywęszywszy ich, przybyła w celu wymiarkowania jakiego rodzaju interesy prowadzi niewinna zgoła firma meklerów giełdowych. Panowie z policji doznali wielkiego rozczarowania przekonawszy się, że przedsiębiorstwo jest w najzupełniejszym porządku i prowadzeniu go nic zarzucić nie można. Nie sposób czepić się nawet notorycznych włamywaczy bankowych, o ile wolą czerpać środki na życie w jakiś, dozwolony przez prawo sposób, choćby nawet byli jak najgorzej zanotowani urzędownie. Policja nie mogła tedy uczynić nic ponad przestrzeganie ewentualnych kljentów, że kierownicy tego, dziwnego przedsiębiorstwa są słynnymi zbrodniarzami. Władza mu — siała stać na uboczu, pocieszając się jeno nadzieją, że wcześniej, czy później ludzie ci zdradzą się napewno z czemś, co ich wyda w ręce sprawiedliwości.
— Poczekają długo na tę gratkę! — rzekł Jerzy Wallis.
Objął wesoło spojrzeniem koło swej „rady nadzorczej“.
— Czy byli tu dzisiaj? — zapytał Callidino.
— Tak, byli! — odrzekł z powagą Wallis. — Badali księgi nasze, stoły, odzież, a nawet nogi krzeseł biurowych.
— Zgoła nietaktowne postępowanie! — powiedział rozweselony Persh. — I cóż znaleźli, Jerzy?
Jerzy uśmiechnął się.
— Znaleźli to wszystko, co było do znalezienia! — odparł.
— Podrażniło ich, zdaje się, włamanie do Bond-Guarantees-Banku, o czem czytałem! — oświadczył Włoch chłodnym tonem.
— I ja przypuszczam to samo! — rzekł z obojętną powagą. — Fatalna to rzecz nosić nazwiska, jakie my właśnie nosimy. Serjo mówiąc, — podjął dalej — nie bardzo boję się policji, nawet w razie gdyby znalazła coś. Nie napotkałem dotąd u żadnego z policjantów bystrości, jaką posiada ów zimnokrwisty djabeł z ministerstwa spraw zagranicznych, kiedy to zmuszony byłem dać odpowiedź na pytania dotyczące dziwnych, zaiste przeżyć Persha na Wyspie Djabelskiej.
— Jak się nazywa? — spytał Persh zainteresowany żywo.
— Przywodzi na myśl coś południowo afrykańskiego... ach, mam już... nazywa się Standerton. Niesłychanie zimnej krwi człowiek. Dnia następnego spotkałem go w Epsom! — powiedział Wallis. — Miejsce jego jest zgoła gdzieindziej, niż w ministerstwie spraw zagranicznych. Wszak pamiętasz Persh, jak szybko mnie omotał? — Persh potwierdził kiwnięciem głowy. — Nie spostrzegłszy się wcale przyznałem, że byłem obecny w Huntingdoshire tego samego tygodnia, kiedy skradziono klejnoty lady Parkinton. Gdyby śledztwo potrwało jeszcze bodaj pięć minut, dowiedziałby się był prawdopodobnie — tu zniżył głos do szeptu — gdzie są ukryte wszystkie skarby, których poszukuje policja angielska.
Wszyscy trzej roześmiali się, jakby z dobrego dowcipu.
— Skoro już mówimy o ludziach zimnej krwi, — podniósł Wallis — czy przypominasz sobie tego, niesamowitego jegomościa, który nam zaszedł drogę w Hatton Garden?
— Czyś go może odnalazł? — zapytał Callidino.
Jerzy potrząsnął głową.
— Nie, ale boję się go potrosze — przyznał, co było z jego strony rządkiem zupełnie wyznaniem. Nagle zmienił temat. — Wiecie pewnie, że policja rozwinęła właśnie niezwykle wielką działalność. Wiem o tem bardzo dokładnie, gdyż dopieroco przetrząśnięto nader gruntownie wszystko co stanowi prywatną własność moją.
Mówiąc tak, nie przesadzał wcale. Policja czyniła istotnie znaczne wysiłki, by odnaleźć jakieś ślady, mogące posłużyć do skombinowania tych trzech, znanych złoczyńców z wydarzeniami ostatniego miesiąca.
Pół godziny potem opuścił Wallis budynek. Zatrzymawszy się w hali wejściowej, zapalił cygaro z miną zadowoloną, świadczącą o zupełnej harmonji ze światem i ludzkością.
W chwili kiedy stanął na trotoarze, przystąpił doń mężczyzna wysokiego wzrostu. Wallis obejrzał się szybko i skinął zlekka głową.
— Potrzebuję pana! — oświadczył dryblas chłodnym tonem.
— Naprawdę? — odparł Wallis z przesadnem zaciekawieniem. — A na co jestem panu potrzebny?
— Pójdziesz pan ze mną i to bez najmniejszego oporu! — powiedział mąż rosły.
Zawołał dorożkę i pojechali obaj do najbliższego posterunku policji. Wallis palił w dalszym ciągu cygaro, nie objawiając zgoła strachu, ani przygnębienia. Chętnie byłby porozmawiał z urzędnikiem, który go zaaresztował, ale tenże nie był zgoła usposobiony do wesołej, lekkiej pogwarki.
Wepchnięto Wallisa do pokoju śledczego i postawiono przed stołem inspektora. Inspektor powitał go skinieniem głowy. Był uprzejmiejszy, niż policjant, który dokonał aresztowania.
— Panie Wallis, — rzekł z uśmiechem — chcielibyśmy od pana pewnych informacji.
— Panom zawsze są potrzebne informacje od kogoś! — odrzekł Wallis zgoła obojętnie. — Czy może znowu dokonano włamania?
Inspektor potwierdził.
— Aj, aj, — rzekł aresztowany, takim tonem, jakby mu ta wiadomość sprawiała przykrość — to bardzo niepomyślne dla pana, panie Withling. Przypuszczam atoli — dodał łagodnie, żeś pan schwytał sprawcę?
— W tej chwili schwytałem pana! — od-rzekł inspektor żywo. — Nie zdziwiłoby wcale, gdybym jednocześnie schwycił sprawcę. Czy możesz pan dowieść, gdzie spędziłeś wieczór i noc ubiegłą?
— Z największą przyjemnością! — odparł Wallis. — Spożyłem kolację z pewnym przyjacielem.
— Jak się nazywa?
Wallis wzruszył ramionami.
— Nazwisko jego, to rzecz całkiem obojętna. Spożyłem kolację z przyjacielem, którego nazwisko nie wchodzi tutaj zgoła w grę. Proszę, niech pan inspektor wciągnie to do protokołu.
— A gdzież to jadłeś pan kolację z tym nieznanym przyjacielem? — zapytał dalej urzędnik, nie dając się wyprowadzić z równowagi.
Wallis wymienił pewną restaurację przy Wardour-Street.
— O której to było? — badał inspektor dalej cierpliwie.
— Między siódmą, a jednastą! — oświadczył Wallis. — Może to potwierdzić sam właściciel restauracji.
Inspektor uśmiechnął się do siebie. Znał restaurację i właściciela jej. Zeznania tego człowieka nie miałyby wielkiego znaczenia wobec ławy sędziów.
— Czy możesz mi pan wskazać jakąś osobę wolną od zarzutów? — śledził dalej. — Jakąś osobę, któraby potwierdziła obecność pańską w tej restauracji, prócz owego, nieznanego przyjaciela, oraz pana Villimicci?
Wallis potwierdził skinieniem głowy.
— Mogę wymienić z całym, należnym sza-cunkiem sierżanta Colebrocka z głównego wydziału śledczego w Scottland Yard[1].
Zachowywał łagodność drażniącą wprost. Inspektor spojrzał bystro.
— Czy będzie mógł złożyć zeznanie na pańską korzyść? — spytał z naciskiem.
— W każdym razie obserwował mnie przez cały czas. Był, o ile pamiętam, przebrany za wykwintnego dżentlemena. Miał w każdym razie strój wieczorowy i wyróżniał się stanowczo od kelnerów. Siedział jako gość przy jednym ze stolików... rozumie pan?
— Rozumiem! — rzekł inspektor, notując zeznanie.
— Bawiło mnie potrosze, iż jestem obserwowany przez prawdziwego sierżanta-detektywa z tego, niesamowitego, olbrzymiego gmachu o murach z czerwonej cegły! — dokończył Wallis. — Sprawiało mi to nawet wielką przyjemność. Atoli zachodziła obawa, że ten biedak będzie miał niedługo całej rzeczy dość i to przedemną.
— A więc powtórzmy! — rzekł inspektor. — Byłeś pan śledzony wczoraj wieczór, od ósmej...
Umilkł, spozierając badawczo.
— Do północy, mniej więcej, o ile się nie mylę, to znaczy aż do chwili, kiedy wiadomy detektyw w stroju wieczorowym, robiący, jak każdy, zresztą detektyw przez cały czas tragiczną minę doprowadził mnie do drzwi mieszkania.
— Mogę to stwierdzić niezwłocznie! — rzekł inspektor. — Proszę tymczasem udać się tam, do poczekalni.
Wallis wszedł obojętnie do wskazanego pokoju, zaś inspektor wziął do rąk słuchawkę telefonu.
W pięć minut potem Wallis został wezwany z powrotem.
— Wszystko w porządku! — powiedział mu inspektor. — Sprawa miała dla pana przebieg gładki.
— Czuję istotnie niezwykłą ulgę! — odparł Wallis. — Cieszy mnie to wielce! — odetchnął głęboko. — Wylądowawszy w przedsiębiorstwie, które władza uznaje za urzędowo dopuszczalną formę okradania publiczności, zdaniem mojem, raduję się niezmiernie, że to moje przedsiębiorstwo znajduje pochwałę ze strony szlachetnej policji.
— Nie pochwalamy żadnego z przedsiębiorstw pańskich! — oświadczył inspektor.
Nie miły to człowiek, pomyślał Wallis, nie traci równowagi i nie wpada w ordynarność.
— Możesz pan już odejść! — powiedział inspektor. — Przykro mi bardzo, że pana inko — modowałem z konieczności zresztą.
— Niema o czem mówić nawet! — odparł Wallis z lekkiem ukłonem.
— Ale zaraz, zanim pan odejdzie, — rzekł inspektor — czy nie zechciałby pan udać się ze mną na chwilę do tamtego pokoju?
Wallis poszedł za inspektorem, który zamknął za nimi drzwi. Byli sam na sam.
— Panie Wallis, wiadomo panu zapewne, iż została wyznaczona nagroda w wysokości 12.000 funtów za wykrycie sprawców tych włamań.
— To dla mnie nowość zupełna! — odparł Wallis, podnosząc brwi.
— Nowość zupełna dla pana? — zdziwił się inspektor. — Pewny jestem, że wiesz pan o tem dużo lepiej, niż ja. Ale powiem panu coś. Oto poczyniliśmy potrzebne kroki, by schwycić tę bandę i nie zaznamy spokoju, dopóki, tak czy owak nie obezwładnimy tych przedsiębiorców. Słuchajże mnie, panie Jerzy, — puknął silnymi, kościstymi palcami W pierś swego interlokutora — czy nie możnaby uzyskać zeznania dobrowolnego?
— Dobrowolnego zeznania? — zdumiał się Wallis, wyglądający w tej chwili na wcielenie niewinności.
— Czy nie zechciałbyś pan być w tym wypadku świadkiem głównym, któremu przysługuje bezkarność? — spytał inspektor oschle.
— Byłaby to rzecz bardzo korzystna dla mnie! — odparł Wallis, wzruszając bezradnie ramionami. — Ale jakże mam być świadkiem głównym w sprawie, o której nie wiem zgoła nic? Nagroda pociąga mnie niesłychanie, przyznaję i gdybym posiadał kompanów złoczyńców, dałbym się z łatwością namówić. Sumienie moje, dostosowuje się zawsze do danych okoliczności i przypomina mniej więcej z miarą nóg, jakiej używają szewcy do pomiaru kljentów swoich. Jest to niesłychana wprost przystosowalność, coś jak skala, która posuwa się w górę i w dół.
— Nie mam ochoty słuchać dłużej o sumieniu pańskiem! — rzekł urzędnik niecierpliwie. — Czy chcesz pan złożyć zeznanie, czy nie chcesz?
— Nie mam nic do zeznania! — oświadczył Wallis z naciskiem.
Inspektor uczynił gwałtowny gest głową, a Wallis, powtórzywszy ukłon, jaki złożył przed tą rozmową prywatną, wyszedł zwolna na ulicę.
Nikt lepiej od niego nie wiedział jak dokładnie obserwowano każdy jego krok. Zaraz po opuszczeniu gmachu policyjnego uświadomił sobie w pełni, że pozorny próżniak na zakręcie ulicy wziął go na oko i nie przestanie iść trop w trop, zanim go odda do strzeżenia innemu urzędnikowi w ubraniu cywilnem. W ten sposób z jednego obwodu miasta do drugiego będą go śledziły czujne oczy, a podczas snu, zarówno z przodu, jak i z tyłu drzwi jego mieszkania nie zejdą z bacznych oczu śledzącego. Nie mógł się poruszyć, by cały Londyn... a dużo to znaczyło, o ile wkraczało w jego zakres działania,... nie wiedział o każdym jego ruchu.
Mieszkał na piętrze domu ponad sklepem tytoniowym w bocznej ulicy Charing Cross Street. Do tego, małego mieszkanka skierował spokojnie kroki, nie spiesząc się wcale. Wiedział doskonale, że na każdym zakręcie ulicy, niewinnie wyglądający agent handlowy, a na drugim piekarczyk włóczący się z pozoru ze 6wem pieczywem nie spuszcza go z oczu. Po drodze kupił przy Charing-Cross-Street cygaro, przeszedł ulicę tuż pod Alhambrę, a w dziesięć minut później otworzył obok sklepu wąskie drzwi, wiodące do prywatnego jego mieszkania na piętrze.
Wygodnie urządzony pokój świadczył o wybitnym smaku. Głębokie fotele klubowe nadawały mu wygląd solidny, a nieliczne obrazy na ścianach odznaczały się znawczym wyborem.
Wallis nie zadał sobie trudu poddania bliższemu zbadaniu pokoju i reszty małego apartamentu, jaki wynajmował. Jeśli była tu policja, to była i koniec na tem. Jeśli nie była, tem lepiej, a zresztą zgoła obojętne. W tym względzie miał sumienie czyste, o ile czystem nazwać można sumienie człowieka, który obawia się nietyle skutku czynów swoich, co widocznych i możliwych do odnalezienia śladów.
Nacisnął dzwonek i po chwili weszła stara kobieta.
— Proszę mi przyrządzić herbatę, pani Skard! — powiedział. — Czy może był ktoś tutaj?
Pani Skard spojrzała w zadumie na sufit.
— Był tylko urzędnik z gazowni! — rzekła.
— Z gazowni? — powtórzył Wallis, zdumiony wielce. — Czyż go nie zaintrygował fakt, iż nie mamy wcale gazu?
Stara dama spojrzała nań z niejakiem osłupieniem.
— Powiedział, że przyszedł zbadać gazomierz. Potem zaś, zmiarkowawszy, że nie mamy gazu, dodał, iż mu idzie o elektrykę. Dziwnie to roztargniony młody człowiek.
— Tak bywa często, łaskawa pani! — oświadczył łagodnie lokator. — Wszakże wiadomo, że młodzi zakochują się właśnie w tej porze roku, a kiedy umysł ich zajęty jest czemś bardziej radosnem, niż rury gazowe i siatki świetlne, bywają zazwyczaj potrosze roztrzepani. Myślę, że nie dokuczył pani. Przypuszczam, dodał, dopomagając jej pamięci — że pani nie potrzebuje zostawać w pokoju?
— Ach tak, sir! — powiedziała pani Skard. — Powiedział, że sam wszystko załatwi, bez mojej pomocy.
— Założę się, iż dokonał swego zadania! — wykrzyknął Wallis, rozradowany wielce.
Nie troszcząc się wcale tem, że mieszkanie jego zostało przetrząśnięte przez gorliwego detektywa, siedział z godzinę może, czytając pismo amerykańskie. Około szóstej zajechała pod dom taksówka, zatrzymując się w ulicy. Szofer, otyły, brodaty człowiek spozierał bezradnie, szukając numeru. Jeden z dwu detektywów, którzy stale obserwowali dom, przyszedł nibyto przypadkiem do swego kolegi poprzez ulicę.
— Ano, towarzyszu, — powiedział — chcesz pan, widzę znaleźć numer.
— Tak, szukam numeru 43! — odparł szofer.
— To właśnie tutaj! — oświadczył urzędnik.
— Zobaczył jak szofer zadzwonił i jak drzwi domu zapadły za nim, poczem wrócił do kolegi wolnym krokiem.
— Jerzy odbędzie, zda się małą przejażdżkę autem. Zobaczmyż dokąd się uda.
Detektyw stojący po przeciwległej stronie ulicy skinął głową.
Wątpię czy pojedzie gdzieś, gdzieby warto go śledzić. Mimoto mam za zakrętem ulicy wóz gotowy.
— Ja, w każdym razie pojadę! — oświadczył drugi urzędnik. — Czyś pan słyszał co powiedział o mnie wczoraj wieczór inspektor Whitling z policji w City?
Detektyw objawił żywe zainteresowanie.
— Nie słyszałem, ale radbym się dowiedzieć.
— Ano więc... — zaczął detektów, ale zaraz rozmyślił się. Nie przynosiło mu to zgoła zaszczytu, że śledził przez trzy godziny danego człowieka, a śledzony wiedział dobrze w ciągu całego czasu, iż jest śledzony.
— Halo! — rzekł, gdy otwarto drzwi domu Nr. 43. — Oto nasz człowiek.
Rzucił szybkie spojrzenie wzdłuż ulicy i zobaczył wynajęte dla tego celu auto.
— Idzie właśnie!
Ale nie był to oczekiwany człowiek. Brodaty szofer wyszedł sam, skinął na pożegnanie w sieni komuś, kogo nie można było zobaczyć, zakręcił starannie motor, zajął swe miejsce i auto odjechało powoli.
— Jerzy nie wychodzi tedy! — powiedział detektyw. — To znaczy, że musimy tutaj czekać godzinę, lub dwie jeszcze. Tam widać światło w jego pokoju.
Przez cztery jeszcze, długie godziny pozostali na stanowisku i conajmniej jedna para oczu spoczywała nieustannie na jednych wyłącznie drzwiach, któremi wyjść mógł Jerzy Wallis. Nie było innej możliwości opuszczenia domu. Mieli tę bezwzględną pewność.
Poza domem ciągnął się wysoki mur i o ile dany człowiek nie zostawał w porozumieniu z połową, conajmniej czcigodnych mieszkańców, nietylko tej ulicy, ale także Charing-Cross — Street, wedle obliczeń ludzkich nie mógł w inny sposób opuścić mieszkania.
O pół do jednastej zajechało to samo auto pod bramę i wpuszczono szofera. Nie miał on widocznie zamiaru pozostać długo, gdyż nie zatrzymał motoru. Istotnie opuścił pojazd na trzydzieści zaledwo sekund. Zaraz niemal wrócił, zajął swe miejsce i odjechał.
— Ciekawym co to może znaczyć? — zapytał zdziwiony wielce detektyw.
— Miał, widocznie dokonać jakiegoś zlecenia! — odparł drugi. — Trzebaby to, myślę, wybadać.
W dziesięć minut później przybył inspektor Goldberg ze Scotland Yardu i wyskoczył z auta tuż obok dwu detektywów.
— Czy Wallis wrócił? — spytał żywo.
— Czy wrócił? — zdziwił się wielce jeden z urzędników. — On wszakże nie wychodził wcale z domu.
— Nie wychodził! — powtórzył stropiony inspektor. — Człowiek zupełnie podobny doń z rysopisu widziany był przed upływem pół godziny w chwili, gdy wychodził z filji cechu jubilerów City. Trezor został wyłamany i skradziono klejnoty wartości 20.000 funtów.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Sir! — powiedział podwładny ponuro — mogę przysiąc tylko to, że Jerzy Wallis nie opuścił dziś wieczór tego domu.
— Wszystko w porządku! — potwierdził drugi policjant. — Ani ja ani sierżant nie opuściliśmy posterunku od kiedy wrócił Wallis do domu.
— Ależ, — wykrzyknął zakłopotany inspektor — to musiał zrobić on. Nikt nie dokonywa włamania w ten sposób.
— Napewne nie był to on! — obstawał przy swojem policjant.
— W takim razie, któż na miłość boską popełnił tę zbrodnię? — zawołał inspektor.
Podwładni powstrzymali się dla ostrożności z czynieniem jakichś przypuszczeń.





  1. Londyńskie prezydjum policji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.