<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pod prawem
Pochodzenie Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Przed starym Arsenałem bzy cudownie zakwitły téj wiosny. Wielkie ich, pięknie okrzesane i symetrycznie zasadzone krzaki osypane były jasno-liliowemi gronami kwiatów, których silna, upajająca woń rozchodziła się szeroko.
Pod niemi w gwiaździstych i owalnych klombach bujały irysy błękitne, a wśród srebrnéj zieloności traw włoskich wychylały się gęsto główki zroszonych stokroci i wielkie, aksamitne bratki. Powietrze pełne było świegotu i ożywczego chłodu. Na wysypane żwirem ścieżki młodociane kasztany i akacye rzucały drżące, lekkie cienie, a delikatne spireje zakrywały jasną zielenią swych drobnych liści i białością puszystego kwiecia pleśń wilgotną, któréj wielkie, rude plamy występowały na zewnątrz żółtych murów, jakby zdradzając ich wewnętrzną zgniliznę.
Na ulicy była cisza zupełna, godzina może czwarta rano, kiedy nizka, sklepiona brama Arsenału, po któréj obu stronach rozciągał się ów wirydarz kwietny, zaskrzypiała na swoich rdzawych zawiasach i otwarła się z głuchym łoskotem.
Strażnik, który ją odemknął, był to nizki, zeschły starowina, z białemi jak mleko wąsami, po sapersku nad górną przyciętemi wargą, w krótkim spencerku, drepczący na cienkich, obutych w miękkie pantofle nogach. Drżące jego ręce miały na sobie czerwone wełniane mitynki, jakie niekiedy noszą stare kobiety, takiż szalik okręcał jego wątłą szyję. Głowę miał siwą, obnażoną, trzęsącą się ustawicznie, a grzbiet mocno wypukły zgięty był trudami i wiekiem.
Otworzywszy z wysileniem oba wierzeje bramy, starowina stanął przed nią, nosem wiatru pociągnął, spojrzał w górę na rozbiegające się obłoczki białe i mruknął:
— Będą dziś mieli pogodę, kanalie...
W téj chwili wzmógł się szczebiot jaskółek, które nad samą bramą ulepiły gniazdo.
Odwrócił się stary, podniósł trzęsącą się głowę, i przysłoniwszy ręką czoło, patrzał na zwijające się ptaszęta.
— Kanalie!... — mruknął z uśmiechem zadowolenia. — Niedługo się już wywiodą...
Podreptał potém do sztachetków kwietnika, szeroko rozstawił cienkie, drżące nogi, ręce w tył założył na pochyłym grzbiecie i z wielkiém zajęciem przypatrywał się pełzającemu po żwirze ślimakowi, który z jakiegoś nocnego bałamuctwa na grządkach stokroci pod liście irysu powracał, wystawiwszy delikatne i ruchome różki na świeżość poranku.
— Kanalia!... — szepnął stary z cichym chichotem, od którego rozbiegły się wszystkie zmarszczki jego bezkrwistéj twarzy.
Stał tak jeszcze, kiedy z wewnętrznego podwórza rozległo się echo miarowego pochodu, a z pod sklepionéj bramy wyszło na ulicę kilkunastu żołnierzy z karabinami, którzy, rozstawiwszy się na lewo i na prawo, utworzyli gęsty szpaler. W chwilę potém sklepienie zadudniało zmięszanym odgłosem ciężkich, tłumnych kroków, a z bramy zaczęli się wysypywać aresztanci, najpierw mężczyźni, potém garstka kobiet. Za kobietami szło jeszcze kilku żołnierzy, a na ostatku oficer z obnażonym pałaszem w ręku. Była to partya pędzonych na Sybir skazańców.
Kiedy wyszli, stojące szpalerem wojsko otoczyło ich dokoła i zaczęto się szykować „w pochod.”
Nie było to łatwém. Aresztanci, jak dzieci, szturchali się, ociągali, popychali, przypatrując się to skaczącym po ulicy wróblom, to kwiatom, których woń wciągali nosami hałaśliwie, kichając przytém jakby na komendę.
Jeden z nich stroił żarciki z trzęsącego się starowiny, namawiając go na wspólną „frajdę,” inny śmiał się idyotycznym, przykrym śmiechem, nie mogąc, czy nie chcąc stanąć prosto w linii. Niektórzy, już ustawieni, odwracali się z konceptami do kobiet i znów psuli porządek, a jakiś dowcipniś zgarniał niby całą garścią łzy z pożółkłéj twarzy i ciskał je z rozmachem o ziemię, szlochając na różne tony.
Kilku tylko zachowywało się spokojnie lub z apatyczną obojętnością. Oficer — szczupły, delikatny młodzieńczyk — klął, czerwienił się, zgrzytał, przebiegał z jednéj strony kolumny na drugą, usiłując zaprowadzić ład w tém zamięszaniu, ale mu się to jakoś długo nie udawało.
Tymczasem wschodzące słońce rzuciło na przeciwległe mury pierwsze złote blaski. Jeden z milczących aresztantów odkrył głowę i przeżegnał się. Kilku innych uczyniło toż samo, reszta ucichła. Wtedy oficer zakomenderował i ruszono naprzód.
Przed Arsenałem został tylko podwórzowy kundel, na którego długo oglądał się jeden z pędzonych, i stary odźwierny, który chwilkę stał, patrząc za nimi i trzęsąc głową siwą, aż kiedy w jednym z staromiejskich kościołów zabrzmiała sygnaturka, zawrócił się, i szepcząc pacierze, podreptał do swojéj komórki.
Ulice były jeszcze puste. Gdzieniegdzie tylko otwierała się skrzypiąca brama, a w niéj stawał stróż z miotłą w ręku i przypatrywał się pędzonéj partyi; gdzieniegdzie wozy z pieczywem dudniały głucho, a śpieszące do miasta mleczarki szły po dwie, po trzy, z uwiązanemi na plecach koszami.
Niektórzy z więźniów spoglądali w okna kamienic, ale okna te były zamknięte i puste. W miarę pochodu coraz ciszéj robiło się w gromadce skazańców; zrazu odezwał się ten i ów, potém jakaś zaduma ogarnęła ich wszystkich zwolna.
Wyszli na Zjazd. Przed nimi cała w złotych i różowych ogniach wschodu toczyła się Wisła — matka, marszcząc lekko wysokie, wiosenne swe wody; drobne mewki z szeroko rozpostartemi skrzydłami uderzały w nią białą piersią, nagle, błyskawicznie, jakby strzały srebrne, na przeciwległym brzegu śmiała się zieleń majowa. Gdy weszli na most, który się rozciągał przed nimi długą, ciemną perspektywą swoich krat żelaznych, oficer skinął pałaszem, żołnierze otoczyli ściśléj aresztantów, a ozłocone słońcem bagnety błysnęły tuż nad nimi. Ten i ów spuścił głowę i szedł w milczeniu; kobiety oglądały się za siebie na silnie odcięte od błękitu wieże kościelne i dachy miejskie, wzdychając i bijąc się w piersi. Kilka z nich szlochało zcicha. A wysoki brzeg wiślany od strony miasta powiewał za niemi białemi płachtami dymów, jakby ich żegnając, a nadwodne jaskółki śmigały tuż, tuż, jakby licząc te głowy stracone...
Zaroiło się na „Punkcie zbornym” za przybyciem więźniów. Przedewszystkiém rozdzielono ich na dwie części: mężczyzn zabrano do kucia, a kobiety zapędzono do kancelaryi, gdzie miały być zapisane w „kontrolną" księgę.
Niewiele ich było. Ze sześć coś, czy ze siedem, wszystkie odziane w siwe więzienne kaftany i takież spódnice.
Pierwszą, jaką z kolei zapisywano w księgę, była Blacharzówna. Ostatnie wypadki znacznie ją zmieniły. Było to jakby widmo téj dawnéj, pięknéj dziewczyny, do któréj się paliły oczy pana sekretarza. Wychudzona jéj postać zdawała się wyższą i prostszą, zczerniałe wargi nie zakrywały już białych, błyskających wpośród śniadéj twarzy zębów, na pożółkłém czole zarysowała się bruzda głęboka, jakby od nagłego, wytężonego rozbudzenia myśli, a wielkie, nieruchome źrenice patrzyły przed siebie z przerażeniem i jakąś nieopisaną zgrozą.
Kiedy służbowy oficer głośno jéj nazwisko przeczytał, a dziewczyna wystąpiła z gromadki na środek sali, pisarek, który, ćmiąc papierosa, stał w progu drugiéj izby, obrócił się nagle i spojrzał jéj w oczy.
Dziewczyna spojrzała także i targnęła się gwałtownie w tył, jakby do ucieczki. Nie uciekła wszakże, a dzikie jéj oczy, zawieszone z jakąś chciwością na twarzy pisarka, przygasły i zaszły mgłą wilgotną. Mimowolnym ruchem podniosła wychudłe ręce do ostrzyżonych włosów, które przykrywał więzienny czepiec biały, a na jéj twarz wybiły ciemne rumieńce z pod serca gdzieś, z ostatka krwi żywiącéj. Opuściła pociemniałe powieki w jakiémś zawstydzeniu głębokiém i stała tak, — widmo, wywleczone po trzykroć z więzienia i mogące się jeszcze rumienić.
Tymczasem pisarek zadarł wysoko nosa, wydął policzki i przeszedł tuż koło niéj, skrzypiąc świecącemi butami i puszczając jéj kłąb dymu w twarz samą. Taką miał minę, jakby chciał pokazać, że się niczego nie boi. Istotnie, czego się miał bać?...
Hanka stała ze schyloną głową, usta jéj drżały, a siwy kubrak aresztancki podnosił się i opadał szybko na jéj wyschłéj piersi. Nie śmiała teraz spojrzéć, gdy przechodził tak blizko, że się prawie otarł o nią, ale poznała go, tak jak i on ją poznał. Był to Piotr, pan Piotr, eks-kochanek dziewczyny, piękny i słuszny kawaler w wiosennéj żakietce i niedbale związanym krawacie, pan Piotr, któremu nareszcie losy oddały sprawiedliwość i powróciły godność „urzędnika.” Tylko że teraz nie urzędował, jak dawniéj, w obskurnéj jakiéjś gminie, ale w Warszawie, gdzie i widoki na przyszłość lepsze, i życie, bądź-co-bądź, weselsze. Wprawdzie był on obecnie tylko „wolnonajomnym,” ale ufał swojéj gwieździe, która, jak dotąd, wcale mu nieźle służyła.
Tuż przy Hance stała Mańka Czerkas, po ostatniéj ucieczce z pobytu znowu u Bamblowéj chwycona. Nie miała ona już na sobie swojéj różowéj sukni, ani rozpiętego do połowy stanika, tylko ciężką, burą spódnicę więzienną i wielki kaftan, pod którym ginęły jéj gibkie biodra i ledwo rozwinięta pierś drobna. Piękne jéj grube warkocze spadły pod nożyczkami w Arsenale, a biały płócienny czepiec wchodził jéj głęboko na czoło, odkrywając z tyłu złote kosmyki wijących się po karku włosów. Dziewczyna wsunęła ręce w rękawy i przestępowała z nogi na nogę, jakby ustać nie mogąc w grubém aresztanckiém obuwiu. W zmizerowanéj jéj twarzy nie było widać skruchy, ani żalu. Przestrach tylko malował się chwilami w zamglonych, po izbie całéj biegających oczach.
— Hanusia, siostrzyczko! — szepnęła do stojącéj obok siebie Blacharzówny. — Jak Bozię kocham, tak wszystkiemu ta Walera winna. Żeby ona z piekła nie wyjrzała!... Jak ci się zjednała z łapaczami, tak nie było nijakiego odporu. Po wszystkich dziurach ci przewąchiwała, gdzie ino która. Żeby nie ona, piekielnica, tobym do dziś dnia u Bamblowéj siedziała. Ale jak ci ten Calik, choroba, zaczął za mną latać, tak ci się Walera rozżarła, że strach...
Hanka patrzyła przed siebie, jakby nie słysząc Mańki.
W téj chwili właśnie powracał od progu pan „wolnonajomny,” a dziewczynie zdawało się, że ziemia się rozstępuje pod nią.
— A i Bamblowa szelma — szeptała daléj Mańka. — To ci powiadam, siostrzyczko, głodziła mnie baba, zamykała, pókim jéj rubla dziennie nie oddała. A zkąd mnie ruble zaraz brać? Albo mi to rublami kto sypał?... A tu, żeby ci nie wiem jak, to ani się gdzie posięgnąć bez meldunku. A o tym zegarku, Hanusia, nieprawda!... Żebym tak zaraz trupem padła, jak nie łżę... Papierek mu ino wyciągnęłam z kieszeni, żeby babie gębę zatkać... A Walera zaraz ci się wysforowała... Jakem ci ją zobaczyła, fiu!... Gęba taka... kołnierz u kaftana aksamitny, spódnica z falbaną... Ino szur, szur... ani do niéj przystępu... Choroba!...
Umilkła na chwilę i zakaszlała się mocno.
— A niech ta! Tyle ich tego, co mnie wzięli. Albo ich tam mało inszych zostało? Julka Mikusówna już blizko rok siedzi, ady siedzi.
Urwała, bo zapisywano ostatnią aresztantkę. Musiały jednak czekać dość długo, zanim zakuto i wyprowadzono mężczyzn.
Przez godzinę może albo i dłużéj słychać było miarowe uderzenia młotów, aż wreszcie skończono robotę, a w sieniach rozległy się brzęki wleczonego po podłodze żelaztwa. Parami szli teraz skazańcy — po dwóch wspólnym łańcuchem na ręce zakuci; prócz tego każdy miał na nogach osobne, na wyłączny swój użytek przeznaczone kajdany.
Byli to ci sami nędznicy, których czasem widziéć można prowadzonych przez ulice miasta w siwych więziennych kapotach, w szerokich, płóciennych, wokoło wychudzonych nóg wiewających spodniach, z pogolonemi głowami, w okrągłych bez daszków czapkach, które jednym sterczą na czubku nieregularnych, guzowatych czaszek, innym wpadają głęboko na wązkie, klinowate czoła, aż po latające, lub martwe, osłupiałe oczy.
Były to te same twarze znędzniałe, obrzękłe lub przyschłe do kości, z surową, ziemistą cerą, na które patrzymy z ciekawością, wstrętem lub przestrachem, gdy nam migną na jakimś zakręcie wpośród czterech karabinów, idyotycznie tępe lub wykrzywione cynicznie. Tak, byli to ci sami nędznicy.
Tylko że teraz na tych twarzach odbił się szczególny wyraz. Idyotyczna tępość ustąpiła płaczliwemu przestrachowi, a cynizm — zaciętości ponuréj.
Paru zaledwie z zakutych miało spokój i powagę na twarzy. Wyszli oni pierwsi, krokiem pewnym, równym, bledsi tylko nieco, niż kiedy ich tu przypędzono.
Oficer wydał rozkaz i zaczęto aresztantów ustawiać w kolumnę.
Podniósł się wtedy płacz i lament wpośród tych, co tu przyszli, aby pędzonych pożegnać i opatrzyć czém kto mógł na drogę.
Najbliżéj kobiet podszedł obdarty nędzarz z pijacką twarzą i zamglonym wzrokiem. Wyłysiała jego głowa, nad któréj uszami tylko sterczały kępki spłowiałych włosów, trzęsła się na długiéj, cienkiéj szyi; nogi pod nim drżały, a jakieś wewnętrzne łkania wstrząsały mu piersi, okryte brudną i porozrywaną koszulą. Trzymał on za ręce dwie wychudzone i bose dziewczynki, których jasne dziecięce oczy patrzyły dokoła z dziwem i ze strachem.
Przenikliwy krzyk wybiegł z gromadki kobiet na widok tych dzieci. Był to krzyk Michalakowéj, która nawpół oszalała rzuciła się do nich, a kiedy ją żołnierz odepchnął, na ziemię padła i nieludzkim wybuchnęła rykiem.
— Mama... mama... — odezwały się cienkie głosy dziewczątek. — Czy mama znów odchodzi?
Nędzny pijak silniéj jeszcze trząść się zaczął, a po jego nieogolonéj twarzy toczyły się łzy grube i ginęły w szczeciniastéj brodzie.
Kolumnę formowano z pośpiechem. Ci, co przyszli, zaledwie mieli czas oddać zawiniątka z chlebem, z bielizną, przemówić dwa słowa, uśmiechnąć się, pożegnać.
Ci, których nikt nie żegnał, udawali obojętność, lub patrzyli ponuro w ziemię.
Jeden z młodych skazańców odwrócił się od matki, która go żegnać przyszła, i zacisnąwszy zęby, klął przez nie. Inny sam do pośpiechu naglił. Największa część zachowywała się apatycznie, kobiety szlochały.
W otwartych oknach, we drzwiach kancelaryi cisnęli się ciekawi. Pomiędzy nimi stał z bezczelną twarzą i papierosem w zębach pan pisarek, robiąc głośne uwagi o stojących w kolumnie dziewczętach i zerkając ku Hance. Właśnie musiał coś dowcipnego powiedziéć, bo cała kupka jego słuchaczy wybuchnęła wesołym śmiechem, kiedy nagle Mańka Czerkas obejrzała się, i ująwszy pod boki, pokazała im język jak długi.
Śmiech głośniejszy jeszcze przyjął to zuchwalstwo dziewczyny.
Wtém zaturkotały wozy, na których leżały zawiniątka i siedzieli chorzy więźniowie. Oficer wyszedł przed kolumnę, obejrzał ustawionych, dobył pałasza i zakomenderował.
Uderzono w bęben. Urwany, głuchy odgłos odbił się posępném echem.
Jeden z więźniów odkrył głowę, inni poszli za jego przykładem.
Wtedy słońce rzuciło się złote całe na te pogolone głowy, rozjaśniając je jakąś tragiczną aureolą, a wśród głębokiéj ciszy słychać było dzwoniącego w błękitach skowronka.
Ruszono.
Hanka szła pierwsza z pośród garstki kobiet sporym, równym krokiem. Zaciśnięte jéj usta nie wydały żadnego jęku, ni westchnienia. Tylko jéj twarz męczeńską pokryła śmiertelna śniadość, a głęboko zapadłe oczy patrzyły przed siebie tępym i zagasłym wzrokiem.
Wielka, hucząca woda zamknęła się ostatnim kręgiem nad jéj nędzną głową.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.