Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Sobotnia Góra

<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Sobotnia Góra.



Podanie.

Ależ bo wówczas, ziemio staroświecka!
Dzisiejsze cuda cudami nie były:
Grały widomie niewidome siły....

Seweryn G.

Poczciwa jedna staruszka, wdowa, miała trzech synów, których niezmiernie kochała. A był każdy z tych synów innego rzemiosła. Najstarszy był organistą przy parafialnym kościele, wielce mądrym i uczonym, że czytał na każdéj książce, nawet z pisanego, i podobnoć że sam by mógł kantyczki składać: był przeto w wielkiéj powadze u wsi caléj, — ba! i u samego plebana. — Drugi, średni, sługiwał wojskowo i był rycerz bardzo zacny; tułając się zaś po różnych krainach napatrzał się i nasłuchał niemało takowych rzeczy, o których nikt dotąd doma jako żyw nie słyszał: i przeto także miał szacunek ludzki, jako rozumny a wojenny mąż. — Najmłodszy brat był sobie po staremu chłopem, orząc ziemię w pocie czoła, jako ojce jego przedtém, i wierząc, w szczérości ducha, wszystko co oni wierzyli, — ani dbając na mądrość brata organisty, ani na nowiny żołniérza: dla czego téż u obojga w niewielkiéj stał cenie i głupcem od nich zwan był. — Wszyscy zaś trzéj bracia, jako poczciwi synowie, płacili miłość matce wzajemną serdeczną miłością, starając się dnia każdego by radość i wszystko dobre było z nią w starości jéj.
Aż oto dnia jednego stało się nieszczęście, że niebogą starowinę porwały w nocy boleści niezmierne, od których jęcząc pobudziła dzieci, — że zbiegły się do jéj foża, wielce strapieni i trwożni, a co począć niewiedzący.
— „Już no ja tutaj przy matce zostanę, i czuwać będę nad niemi, — a wy jeno bieżcie co żywo do mądréj, w lesie u staréj mogiły, by przyszła choréj z pomocą“ — rzekł do braci organista.
Oni tedy, góra, dołem, biegli do staréj mogiły, do spustoszałéj chaty, gdzie mądra mieszkała, i znalazłszy babę wiedli w skok do wioski. Kiedy byli blisko domu, patrzą, — aż ci organista stoi przed wrotyma.
— „A co? jak matce?“ — spytali.
— „O! już im lepiéj być musi, bo przestali całkiem jęczyć; leżą cichutko w łóżku, — pewnie śpią.“ —
Baba weszła do chałupy, stanęła około łoża, dotknęła ręki staruszki, — i rzekła, kiwając głową: „Iścież waszéj matce lepiéj, a nic nie boli jéj już: bo oto cała skostniała; widać chwila już jak zmarła.“ —
Na te słowa w chałupie powstał lament niesłychany. Wszyscy trzéj synowie zawodzić jęli, tłukąc głowami o ścianę, rękoma rwąc do krwi ciało, tak okropnie, że aż baba, co jako żywa nigdy jeszcze żalu takiego w ludziach niewidziała, zlitowała się nad nimi.
— Ha! jeżelić tak straszny po matce wam żal, toć wiem jeden jeszcze sposób wrócić ją do życia; będzie li tylko który chciał narazić własnego żywota. Pomódz jéj może choćby jedna kropla żywéj-wody, — co za trzema rzekami, za trzema puszczami, bije na Sobotniéj-górze, z pod gadającego drzewa, na którém siedzi zaczarowany sokół. — Zajść, i nazad z tamtąd powrócić, stanie na to siédm dni czasu; ale wielu już chodziło, żaden zaś dotąd nie wrócił z téj drogi. Kto chce wnijść na wiérzchołek góry, musi iść prosto przed siebie, bądź co bądź spotkał by na drodze albo za sobą posłyszał; broń Boże jeden krok w prawo, lub krok jeden w lewo zboczyć, albo spojrzéć po za siebie: w téj chwili wrośnie kamieniem do ziemi. A jest na owéj górze pokus i strachów niemało, — tak że nikt jeszcze, jako ona stoi, do wiérzchu dojść nie potrafił. — Chceli z was który szczęścia popróbować? niechajże pójdzie przynieść z tamtąd wody, a matka wasza żywa będzie znów. — Droga do góry za południem słońca.“&nbps;—
Ledwie baba za drzwi wyszła, bracia daléj z sobą w radę. Każdy zarówno rad był iść w drogę naprzeciwko wszystkim strachom, byle wskrzesić zmarłą matkę; lecz średni brat się odezwał:
— „Słyszeliście, moi bracia mili! że w téj podróży trzeba nielada odwagi: iścież tedy mnie ona przypada. Jać, com już nieraz zajrzał śmierci w oczy, pewno się czego nie zlęknę, i choćby djabłu kroku dostoję. Dajcież mnie że tam pójdę, a w tydzień oczekujcie powrotu mojego, z żywa-wodą naszéj matce.“ —
I pożegnawszy braci, przypasał wielki miecz do boku swego, i puścił się w świat, idąc za południem słońca…

∗             ∗

Minął dzień jeden, i drugi, i trzeci, — wreście tydzień się ku końcowi miał: bracia w domu pozostali wyglądają niecierpliwie; żołniérza z nikąd ni widu, ni słychu. Gdy tydzień z górą już minął, biegli do baby, po radę, czemu tak długo brat ich nie powraca?
— „Daremnie go nie czekajcie“ — odpowié im mądra baba — „już on więcéj nie powróci. Stoi on teraz na Sobotniéj-górze, kamieniem w ziemię wrośnięty.“&nbps;—
Zafrasowali się okrutnie bracia; a powracając do domu sporzyć się ze sobą wzięli, któremu teraz iść w drogę, po żywą wodę dla matki. Lecz organista rzecze z urąganiem:
— „Co? ty? — ty głupcze! ty byś miał tam wskórać, gdzie twój starszy brat niewskórał?… Lepszéj tam głowy potrzeba, żeby się niedać zwieść szatańskiej mocy. Jać to, wiem dobry sposób na djable pokusy: niech no tam tylko pójdę ze święconą wodą, a zaklnę biésa po łacinie, zobaczysz czy mi podoła!“ —
I wziąwszy na się kropielnicę z kościoła, w rękę kropidło, kantyczki za nadrę, ruszył za południem słońca.....

∗             ∗

Znów minął dzień, drugi, trzeci, — tydzień cały: brat młodszy próżno wypatrywał z chałupy za swoim najstarszym, — ni go widu, ni go słychu! Biegł tedy znowu do baby po radę, co znaczy że brat niewraca?
— „Daremnie za nim nie czekaj“ — odpowiedziała mu baba — już on więcéj niepowróci. Stoi on teraz na Sobotniéj-górze, kamieniem w ziemię wrośnięty.“ —
Zafrasował się syn wdowi bardzo nad brata wtórego utratą; ale niewiele myślący biegł co tchu do dom, i wziąwszy bułkę chleba do opałki, kosę sobie nastaliwszy, przewiesił je przez ramiona: i poszedł ku południowi słońca. —

∗             ∗

Szedł jeden dzień, drugi, trzeci dzień; przez trzy rzeki się przeprawił, przez trzy wielkie przeszedł bory: — na trzeci dzień, o zachodzie słońca, stanął pod Sobotnią-górą. Stanąwszy, pojrzy: — aż tu góra niezmierna, że wiérzchu za chmurami niewidać, dźwiga się stromo ku niebu, — za niéj ze wszech stron las czarny. Ogromne dęby, sosny, buki, jodły, — jakby jedno na drugiém wyrastało, — stérczy drzewo po nad drzewem, co raz wyżej — co raz wyżej. Pomiędzy niemi, na ziemi, gąszcz cierni, głogów i ziel jadowitych, — rumowiska skał ogromnych, zielone całe od wilgotnych mchów, — pośród nich żmij, padalców, gadów całe gniazda wiją się i syczą okropnie.... Strach spojrzéć, cóż dopiéro iść tam! a znikąd ściészki ni drogi.
Wdowi syn podumał chwile, — wspomniał na matkę swą martwą, — i wziąwszy Boga na pomoc, począł się drapać ku górze. I darł się, co raz to daléj, niedbając na ostre skały, co mu stopy kaléczyły, — na gadziny jadowite, co mu nogi obwijały, kąsając żądły boleśnemi, ani na zielska trujące, co mu szarpały ciało kolcami i do ust same się cisnęły obmierzłym, śliniącym swym owocem. — Niedaleko jeszcze uszedł, — aliści jedną razą słyszy za sobą wołanie:
— „Héj! héj! człowieku! a gdzie to idziecie? Zbłądziliście, — nie tędy droga.”
Już — już co się miał obejrzeć: szczęściem przypomniał sobie słowa mądréj baby, — i niedbając na owo wołanie szedł prosto przed siebie. Za chwilę, po lewéj ręce, jawi się przy nim drugi podróżny, — kuso z niemiecka ubrany.
— „Dzień dobry“ — rzecze kusy, zdejmując grzecznie trzyróżny kapelusz: „a dokąd to przyjacielu?” —
— „Juści że niegdzie, jeno na tę górę“ — odpowié syn wdowi.
— „A czego to Wam tam trzebą?” —
— „Idę nabrać żywéj wody.” —
— „A no! to nam jedna droga, bo i ja także idę za tą wodą. Idźmyż razem ze sobą, będzie nam weseléj.” —
— „Jak sobie chcesz?” —
— „Ale nie tą przecie drogą! Po co tu drzéć się i krwawić, kiedy, spojrz tylko na lewo, wygodnie drogą iść można!” —
Wdowi syn spojrzał na lewo, i w rzeczy saméj zobaczył wygodny, gładki jak stół gościniec, lekko ślimakiem wijący się ku górze.
— „No chodźże na drogę!” — nalegał niemczyk.
— „Idź sobie sam, kiedy chcesz; ja pójdę tak, jak zacząłem.” —
— „Ależ pójdź bo!” —
— „Mówię ci, że niepójdę.“ —
— „To idźże sobie, głupcze! na złomanie karku!”… zazgrzytał z wściekłością niemczyk, — odskoczył w stronę i zniknął.....

∗             ∗

Wdowi syn piął się, jak począł, przed siebie, — aż w tém posłyszy za sobą nagle trzask i hałas niesłychany, szczekanie, wycie, jakby tysiąca złaj psów i wilków, i szczwanie djabelskim głosem: „Huż go ha! — huźha! huźha!“.... Co raz bliżéj, co raz bliżéj, dogania go ujadanie straszliwéj psiarni, — już tuż za nim, — już oto za nogi go chwyta.... Tylko co się miał obrócić, kosą się od nich odegnać, — alić wspomniał sobie na rady mądréj i zamiast po za siebie dał przed się krok żywo. — — W téj chwili wrzask, trzask, szczwanie, szczekanie ucichło; tylko śmiéch długi, rozgłośny, z wichrem zaszumiał po lesie........
Jeszcze nie cale zdążył ochłodnąć z przestrachu, — a oto już idzie strach nowy. Razem wśród ciemności nocnéj, taki od wiérzchu ziemi blask uderzy, jak gdyby słońce, co już dobrze zaszło, znów na jéj szczycie wschodziło. Zdziwiony podniesie głowy: — i widzi, że las calutki, co na jego drodze stoi, płonie w jednym płomieniu, — aż całe niebo goreje od łuny, jakby od słonecznych zórz. Im bardziéj zbliżał się ku niemu, tém bardziéj płomień rósł i buchał; gorąco, jeszcze z daleka, poczęło go piéc, — a przed oczyma jego ogromne drzewa puszczy, jak rozpalone głownie w kominie, całe roziskrzone, padały z trzaskiem jedno na drugie, grodząc przed nim drogę.
Na ten widok okropny ogarnął go strach; lecz kiedy wspomniał na swą martwą matkę, zapomniał wszelkiéj trwogi, — i rzucił się w bór ognisty. I choć w zarzéwiu nogi do kolan mu gręzły, dech gorąco zatykało, dym czarny oczy mu wyżérał, szedł na oślep po przed siebie; aż cały zzjajany, poparzony, bez tchu prawie, przedarł się wreście za to piekło ogniste.

∗             ∗

Wyszedłszy, spojrzy przed siebie: — aliści i wiérzch już blisko! ucieszył się tedy w sercu że już celu niedaleko. Lecz gdy raz wtóry spojrzy znów ku górze, radość się rychła w kłopot i smutek zmieniła, kiedy zobaczył skałę, jako ściana prostą, stérczącą na w śród drogi swojéj. — Dopiéro gdy wejrzy raz trzeci, widzi, tuż u spodu skały czerni się ogromna jama, — a na wnijściu jéj śpi, chrapiąc, straszny, siédmiogłowy smok… Wdowi syn z cicha podkradać się począł, chcąc we śnie groźny potwór zabić; ale smok, skoro ludzkie kroki posłyszał, zerwał się ze snu na nogi, — zaryczał wszystkiemi siédmioma paszczami, aż się wstrzęsła góra cała i kłapiąc strasznie zębami, ziejąc siarczyste płomienie, szedł przeciw niemu. — On téż, nieczekając, poskoczył naprzeciw bestyi: siédem razy kosą świsnął, — co ciął, to padnie łeb smoczy, i krwią pluszcząc w dół się toczy.... Kiedy ostatni łeb odpadł, wdowi syn wszedł w jamę smoczą.
Smocza jama była straszna, ciemna aż czarno, siarczystego dymu pełna; a ciągnęła się tak długo, jak by końca nie miała. Biédnemu wędrowcowi język w ustach kołem stanął, przysechły do podniebienia, od pragnienia i duszącego paru; w tém, kiedy się na poły żywy ledwie wlecze, z boku, z rozpadliny skały, ujrzy jasność wpadającą i zaleci go woń cudna. Pojrzał ciekawie: — i oto, widzi ogromną jaskinią, jak gdyby kościół największy, a w niéj ogród przecudowny, majową trawą pokryty, pełny róż i lilii wonnych. Na murawie, drzewa różne, z rumianemi owocami, chylą się ku srébrnéj strudze.... Zgłodniałemu, spragnionemu, ślina do ust płynęła; więc co żywo, odwróciwszy oczy, szedł daléj, co sił starczyło.
Aleć daléj znów z ściany skały jasność go uderzy, — i przez wązką rozpadlinę widać niezmierną pieczarę; złota lampa, na złotym łańcuchu, paliła się u sklepienia, — a w około ścian stoją ćwierci, korce, kadzie całe, pełne po wiérzch srébrem, złotem, klejnotami najdroższemi. — Lecz wdowi syn nie był chciwy; ani się kusząc skarbami temi, przeszedł pomimo nich daléj.
I znów, ledwie wyszła chwila, posłyszy cudną muzykę i śpiéw, jakby stu słowików; a przez rozwarte na ościéż w boku opoki podwoje, świéci się sala złocista. Wśród niéj, po miękkich kobiercach, dziesięć dziewic urodziwych, w przezroczystych jak mgła sukniach, pląsa po cudnéj muzyce, przyśpiéwując sobie. Gdy młodzieńca obaczyły, wstrzymały się w tańcu, i jedna, co najcudniejsza, podbiegłszy ku podwojom, pocznie się doń wdzięczyć tak mile i ręką wabić i głosem do siebie, żeby świętego skusić mogła. — Ale młodzieniec pozostawił we wsi swéj dziewczynę, liliją białą, ukochaną serca; więc, gdy sobie na nią wspomniał, zasłonił ręką oczy i po omacku szedł daléj — — — aż przyszedł do ogromnych drzwi stalowych, zamykająych jaskinią. — Zaledwie ich dotknął ręką, drzwi rozwarły się z łoskotem, — i on wyszedł na dzień biały — na sam szczyt Sobotniéj-góry.

∗             ∗

Stanąwszy, pojrzy ciekawie po wiérzchołku góry: i widzi wszystko, jako mu rzeczono było. Na nagiéj, by dłoń, opoce rośnie jedno tylko wielkie drzewo, ze srébrzystemi listkami, któremi szumi tak dźwięcznie, jakby sto lir razem grało; z pod krzywych korzeni drzewa tryska źródło jasnéj wody, — a na najwyższéj gałęzi sokół się chwieje złocisty.
Złoty sokół, zaledwie zobaczył młodzieńca, radośnie strzepnął dźwięczącemi pióry, — roztoczył skrzydła i wzleciał do góry, — aż gdzieś znikł między chmurami. —
Wdowi syn, cały z sił spadły, ledwie że się podołał zawléc pode drzewo, — i upadłszy na opokę począł pić chciwie z krynicy. Alić, ledwie jéj usty tylko dotknął, — jakby na nowo na świat się narodził, — poczuł w całém swém ciele wracające siły, a wszystkie rany, w drodze odebrane, tak się zagoiły, że po nich ani śladu najmniéjszego nie zostało, — Zerwał się tedy wesoło na nogi i stanąwszy pode drzewem, przy jasném poranném słońcu, co się właśnie podnosić jęło na niebie, spojrzał z wysokości na świat boży. — W około góry pola, lasy, wody, wioski, zamki, grody wielkie, takiém mnóstwem że niezliczyć, leżały jakby jeden obraz malowany, — a tak cudny, że zda się patrząc na niego sto lat całe nienapatrzył by się jeszcze dosyć…
Gdy upojony tym widokiem obwodzi oczyma, posłyszy nad sobą szum skrzydeł: i sokół złoty, ze złotym dzbanem w dziobie, z wysoka spadł mu na ramię. — Drzewo o srébrnych liściach zaszumiało głośnie, a w śpiéwie jego dały się słyszéć te słowa:

„Weźmij dzban ten, chłopcze młody!
Naczérp z zdroju żywéj-wody,

Gałąź ze m nie sobie złom,
I powracaj zdrów do dom.
A gdy będziesz do dom iść,
W żywéj-wodzie maczaj liść;
Kędy krokiem stawisz nogę,
Święć do koła siebie drogę.“

Posłuszny wezwaniu temu, syn wdowi wziął więc dzban złoty, — naczérpał w niego przezroczystéj wody, ułamał sobie z śpiéwającego drzewa gałąź o srébrzystych liściach, i począł spuszczać się z góry. Jako mu zaś było powiedziano, co krok stąpił, stawając maczał gałąź w żywéj wodzie i kropił nią dokoła siebie.
I oto, stał się przed nim dziw niesłychany! Gdzie tylko kropla wody upadła na kamień, z kamienia zaraz żywy stawał się człowiek, — i radując się i błogosławiąc mu, szedł za nim.... Im niżéj spuszczał się tak święcąc, tém bardziéj, za każdym krokiem, rosła ćma ludzi z kamieni odklętych; — a gdy, stanąwszy u stóp góry, obejrzał się po za siebie, ujrzał idący tłum wielki, jako największe wojsko. —
Byli to wszystko ludzie, którzy idąc różnemi czasy na Sobotnią-Górę, niedoszedłszy wiérzchu, w kamień obróceni zostali. Byli zaś tam mężowie i niewiasty, starce i dzieci, panowie i żebracy — i także obaj szczęśliwego chłopka bracia: rycérz, z mieczem koło bioder, i organista, z kropielnicą a kropidłem… Cała gromada poczęła dziękować razem zbawcy swemu, że ich uwolnił z zaklęcia, co by zapewnie aż do sądnego dnia trwało, — ślubiąc mu, iż go nigdy już nieodstąpią, ale wszędy za nim pójdą i póki życia służyć mu będą.

∗             ∗

Szli zatém, wielkim taborem, za wiodącym ich młodzieńcem; aż na dzień trzeci zaszli do wsi, w któréj mieszkał. — Stanąwszy pod chałupą swoją, otwarł drzwi, i podszedłszy ku posłaniu matki, martwe od trzech niedziel zwłoki skropił gałązką mówiącego drzewa, zmaczanego w żywéj-wodzie. A oto, nieczkąc chwili, staruszka otwarła oczy, — powstała rzeźwa i zdrowa, jak gdyby nigdy nie chorzała. — Radością szczęśliwego syna rozradowali się wszyscy, i nie było miary uniesieniom i uciesze zgromadzonego mnóstwa.....
Były tam przecież dwie dusze, co nie dzieliły powszechnéj radości. Byli to obaj synowie zmartwychwzbudzonéj wdowy, — którzy znieść tego nie mogli, że najgłupszy brat ich dokazał, czego oni, mądrzy, niezdołali. — Markocąc sobie z tąd strasznie, a niechcąc patrzéć na cześć braterską i szczęście, odeszli milczkiem ze swojéj wioski i poszli służyć w obcéj gdzieś sadybie. — Tam organiście, że niezbywało na mędrszych od niego, gnój w pole wozić kazano; rycerz zaś zginął, w bójce o nie swoją sprawę.
Tymczasem, na miejscu lichéj owéj wioszczyny, stanęło rychło ludne i okazałe miasto, a w pośród niego zamek pyszny, — w którym syn wdowi, pojąwszy swoją dziewczynę w małżeństwo, żył szczęśliwie panując mnogiemu i wdzięcznemu Ludowi. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.