Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/15

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Tripplin‎
Tytuł Podróż po księżycu
Podtytuł odbyta przez Serafina Bolińskiego
Wydawca Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa
Data wyd. 1858
Druk Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


15. Smętarz.

Lawinii drżały skrzydła ze wzruszenia zupełnie jak kuropatewce, nad którą jastrząb buja w powietrzu, a młody Icangi, klasnął z radości w ręce i poleciał jak sowizdrzał za zbrojnym hufcem.
— Strasznie jeszcze pstro w głowie u tego Icangi, rzecze Gerwid, za długo przebywał w Snogrodzie, jak można się zachwycać do tego stopnia ludem zbrojnym?
Niebawnie przyleciał Icangi, który na górze Marsowéj widział się z księciem Neujabi, i nie mógł się nachwalić jego grzeczności i dobréj miny.
Lawinia z zajęciem słuchała co opowiadał Icangi, lubo udawała pogrążoną ze mną w rozmowie, i że wcale nie uważa na jego słowa.
Wszystko to nie bardzo roskoszne myśli we mnie wzbudzało, uczułem żądło zazdrości głęboko w mém sercu. Ach! tak nikczemna namiętność, znalazła nawet do serca mieszkańców księżyca drogę.
— Nafirze! zlituj się, wyglądasz jak człowiek tracący odwagę, to nie przyciągnie ci serca kobiety, szepcze mi do ucha doktor Gerwid.
Uznałem mądrość uwagi Gerwida, i zaczerpnąwszy odwagi z głębi méj duszy, wystąpiłem do walki z obrazem księcia Neujabi, który zdaje się, już się zagnieździł w sercu Lawinii, przedziwnie pięknéj, uroczéj jak same bóstwo miłości.
Przy obiedzie, Gerwid nasunął mi sposobność błyszczenia mym dowcipem i memi wiadomościami. Lawinia z razu roztargniona, zaczęła się na mnie spoglądać coraz ciekawszém okiem, jak na jakieś wyższe jestestwo, i nareszcie całkiem zajęta rozmową, zleciała ze mną z sali jadalnej pod szpalery ogrodu, i tam się przechadzała aż do późnego wieczora.
Dopiéro wówczas spostrzegliśmy, że jeden z licznych małych wulkanów, otaczających miasto na odległość dwu czy trzy milową, wyziewał ogień wysoko w niebo, i głębokim, jakby tłumionym łoskotem, roztrącał powietrze.
Wzbiliśmy się z Lawinią wysoko pod obłoki, aby rozeznać który to wulkan tak się rozognił.
Był to właśnie wulkan, służący naszemu miastu za smętarz, i sterczący wśród głębokiego jeziora, zwanego Martwém, dla tego, że żadnéj ryby, ani też żadnego śladu jakiegokolwiek żyjątka, w nim dotychczas nie odkryto.
Tu nie chowają umarłych w łonie ziemi, lecz ich wrzucają do krateru, w workach z materyi palnéj, mniéj więcéj kosztownej i z ciężarem do nóg przytwierdzonym.
Nieboszczyk zstępuje z wysoka w otchłań zawsze się tlejącą, przy odgłosie muzyki jeśli jest bogatym, i z szybkością kuli spadającéj z zenitu.
Ognie krateru dokonywają dzieła zniszczenia, a popioły wyrzucone wybuchami jego, toną w ciągle burzących się falach jeziora bez śladu, tworząc tylko w głębiach pokłady soli wapiennych, potaziowych i sodowych.
Był to widok nad wszystkie opisy wspaniały: purpurowy ogień krateru, odbijał się miljonowemi łunami w zburzonych bałwanach, na których strzaskałby się w téj chwili najmocniejszy okręt, nawet gdyby był ze stali ukuty.
Wielkie mnóstwo mieszkańców miasta i okolic, krążyło około krateru po nad jeziorem, modląc się za dusze umarłych, których popioły w téj chwili spadały w wody Martwego jeziora. Lawinia pogrążona w smutnych myślach, wsparta na mojém ramieniu i utrzymując się wolnym ruchem skrzydeł prawie na jednym punkcie atmosfery, opowiadała mi, że przed laty pięciu jéj ojciec, przed trzema zaś jéj matka, znaleźli grób w ciągle palącém się wnętrzu tego wulkana.
— Umarli przed wcześnie, mówiła Lawinia, i zostawili nas sierotami, mnie i brata Icangi, wychowanych raczéj pieszczotliwie jak starannie, wielkim kosztem, ale tylko na ludzi bawić się lubiących, a do niczego dzielnego niezdolnych. Majątku nam nie zostawili prawie żadnego, jakież to szczęście, że w wujaszku, który się tymczasem zbogacił i pozostał starym kawalerem, znaleźliśmy tak dobrego i hojnego opiekuna. Wujaszek przecież swemi namowami tyle dokazał, że ja przynajmniéj w muzyce szczerze się kształciłam i że mój brat wziął się do nauki gospodarstwa ziemskiego z ochotą i wytrwał w niéj przez lat kilka, ale któż potrafi dzieciom w naszym wieku zastąpić rodziców? któż zdoła wyrugować z naszéj pamięci ich obraz w chwili, gdy się żegnali z nami, polecając swą duszę Bogu? Biedni rodzice! oni tak szczerze pragnęli pozostać z nami, i wcale nie tęsknili do innego życia, tak jak ja tęskniłam do nich po ich śmierci. Och! długo tęskniłam, i chwilami nawet teraz tęsknię, kiedy jestem smutną, a ziemia w całéj majestatycznéj pełni wznosi się na firmament.
Potém spojrzawszy w ogromną okazałą tarczę ziemi, rzekła:
— Ach jakże szczęśliwi muszą być mieszkańcy téj pysznéj planety, ukazującéj się zdumiałym oczom mieszkańców księżyca w tak świetnych barwach i kształtach! O! tam ludzie muszą być nieskończenie szczęśliwsi od nas, nieprawdaż dobry panie Nafirze? ty najlepiéj o tem wiedzieć musisz?
— Z kądżesz ja mam wiedzieć o miła Lawinio, co się dzieje na ziemi? zapytałem zdziwiony tem zagadnieniem Lawinii.
— Wujaszek utrzymuje, że ty jesteś najmędrszym i najuczeńszym człowiekiem na księżycu, i że wiesz daleko więcéj od niego samego, który przecież do tychczas uchodził za pierwszego uczonego w całym Jasnogrodzie.
— Istotnie za takiego mnie wystawia doktor Gerwid w swej dobroci i chęci zrobienia mi sławy, lecz nie poczuwam się do zasług odpowiednich téj sławie. To wiem, że są na ziemi mieszkańcy obdarzeni rozumem i wolą, lecz z ich dzieł sterczących na ziemi i bujających po wodach wnoszę, że mieszkańcy ziemi nie mają skrzydeł.
— Więc bujają po powietrzu bez skrzydeł, tym lepiéj, te skrzydła czasami bardzo niewygodne, dla tego najwięcéj, że są pozbawione czucia. Już razy kilka oparzyłam sobie i pogniotłam skrzydła, nieraz mi też zawadzają w tańcu w salonie.
— Ludzie na ziemi wcale nie bujają w powietrzu, chyba za pomocą balonu, którym jak się zdaje jeszcze nie umieją kierować.
— Więc jakże się przenoszą z miejsca na miejsce, to chyba jak głos wibracyami powietrza?
— Przenoszą się piechotą, końmi i za pomocą pary po ziemi i po wodzie, i wcale nie podróżują po powietrzu, tak jak my, szczęśliwsi od nich mieszkańcy księżyca.
— Musisz się mylić kochany Nafirze; istoty rozumne, mieszkające na ziemi, o tyle muszą być szczęśliwsze od nas, o ile ziemia jest piękniejszą od księżyca; i ja po méj śmierci chcę być przeniesioną na ziemię, gdzie niezawodnie znajdę ojca i matkę, bo czemużbym tęskniła do ziemi, gdyby ich duszy tam nie było? a czemuż by oni po tak cnotliwém życiu, mieli zejść na padół nieszczęśliwszy od naszego? Nie! panie Nafirze! ziemia jest doskonalszą od księżyca, i ludzie tam nie potrzebują skrzydeł do przenoszenia się z miejsca na miejsce, tylko mkną siłą woli swojéj jak głos po przestrzeni. Ach, patrz Nafirze na tę piękną ziemię, która teraz w całym majestacie buja na firmamencie i swym blaskiem zaciemnia ogień tego wulkanu. Och! tam ludzie szczęśliwsi! może ztamtad mój ojciec i matka patrzą w tej chwili na swój grób, i mnie tu widzą płaczącą nad nim. Och niezawodnie! bo tam daleko lepsze od naszych muszą mieć teleskopy, wszystko tam doskonalsze i piękniejsze.
Łzy żalu i tęsknoty spadały z oczu Lawinii w wody Martwego jeziora.
Widząc ją w tak uroczystém usposobieniu, nie miałem odwagi paraliżować jéj wyobraźni, wzniesionej do tak szczytnego egzaltu.
— Chciałabym widzieć przystojnego mężczyznę mieszkańca ziemi, musi być pięknym jak Bóg, doda Lawinia, podając mi ręce, bo już jéj skrzydła słabnąć zaczęły do tego stopnia, żeśmy wrócić musieli na ląd i odpocząć na kopule panteonu Jasnogrodzkiego.
Lawinia wsparła głowę na ramieniu mojém i znękana uczuciami dnia tego usnęła. Jest ze mną jak siostra z bratem, a znamy się dopiero od dnia dzisiejszego!
Ach cóż to za cudny wdzięk niewinności w téj twarzy, błyszczącéj rozumem, w tém czole jaśniejącém roztropnością!
Lawinio! czémże się różnisz od aniołów?
Niczém!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Tripplin‎.