Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/27

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Tripplin‎
Tytuł Podróż po księżycu
Podtytuł odbyta przez Serafina Bolińskiego
Wydawca Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa
Data wyd. 1858
Druk Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


27. Wesele na obłoku.

Lawinia chora i widzieć jéj nie mogę. Lawinia usnęła, lecz nie powiedziała: obudźcie mnie gdy Nafir przybędzie. Zdaje się, że powinna była pomyślić o mnie i mojéj zawezwać pomocy.
Jutro ślub, już ksiądz zamówiony, jutro będzie moją na zawsze; w każdej chwili i nigdy się nie rozstaniem z sobą. W wieczném pogrążony zachwyceniu, patrzeć będę na jéj wdzięki, podziwiać będę każdego jéj ruchu uroki, sycić się niebieską melodyą jéj głosu i oczarowany jéj duszy polotem, bujać z nią będę po przestworach nieba na obłokach i chmurkach, nad ognistemi kraterami i bezdennych mórz falami.
Ach, jakże miło latać z Lawinia po niebie!
Lecz téj nocy zachmurzyło się niebo okropnie: ziemia nie może się przedrzeć swém światłem przez czarne kiry grubych obłoków, tylko czasem mignie przez nie i znów nastaje nieprzejrzała ciemność.
Okropna noc i lada chwila wybuchnie jedna z tych straszliwych burz, od których odgłosu łamią się kamienne grzebienie niezmiernych olbrzymów, odgraniczających nas od północy. Szkoda, że taka noc okropna poprzedza najszczęśliwszy życia mojego dzień!
Lecz cóż to za czerwony, ciemno-czerwony meteor krąży w tym czarnym obłoku, co tli zawieszony jak wyspa z kiru sam jeden na niebieskim firmamencie, tuż nad moją wieżą? Czémże może być ten czerwony w obłoku krążący meteor?
Spojrzyjmy przez teleskop.
Tak ciemno, że teleskop nic ukazać nie może: widzę tylko czarne jak atrament tło, purpurowe światło i cóś migocącego się około światła, czasem je zasłaniającego.
Co to być może?
Ha! nie lękajmy się straszliwéj już się zbliżającej burzy, i korzystając ze skrzydeł puśćmy się na zwiady prosto na zenit ku meteorowi.
Lecz tym razem dla bezpieczeństwa wziąłem z sobą broń: szpadę ogniem pałającą.
Wzbijam się wysoko w zenit, jak strzała wypuszczona pionowo, mknę i szybuję aż śpiewają moje skrzydła, jak u łabędzia, który zdąża do swéj ojczyzny.
Jestem pod szarym obłokiem, tuż pod nim; wkraczam w czarny obłok, ostrożnie się zbliżam do światła, powoli, podstępnie.
Cha! Wielki Boże! tym światłem jest latarka, a trzyma ją w swym ręku Neujabi, zdradliwy książę, o którym mniemałem, że jest z swą księżniczką Snogrodzką w Ciemnostanie.
On jak gdyby oczekiwał kogoś.
Lecz jakiś szmer dolatuje i zbliża się wartko.
I wpada jakiś świetny srebrny obłoczek w czarną chmurę, w środku której czeka Neujabi i tu srebrny obłoczek łączy się przed memi oczyma z postacią księcia.
Boże! to Lawinia!
Neujabi ze wzruszenia opuszcza latarnię, która spada na dół, ja puszczam się za nią, chwytam ją, szukam ich w obłoku i znajduję.
Ona w jego ramionach, omdlała, z drżącemi skrzydłami; on pije jéj koralowe usta, przyciska ją do serca.
— Lawinio! Neujabi! krzyknę aż zadrżały echa gór okolicznych.
— Nafirze! przedstawiam ci księżnę Neujabi, żonę moją od przyszłéj nocy, rzecze książę unosząc omdlałą Lawinie w swych silnych ramionach.
Teraz mnie latarnia wypadła z ręki, ale ziemia wyjrzała jasna i świetna z po za chmur i okazała mi upojonych roskoszą małżonków.
— Przebacz Nafirze! ja ciebie kocham, lecz w nim kocham siebie; podaj mi rękę, bądź naszym przyjacielem i opiekunem; i kiedy już tak chciało niebo, żeś ty pierwszy odkrył tajemnicę naszego związku, zwiastuj ją memu wujaszkowi i jego ojcu.
Tak mówiła do mnie, rękę moją całując i skrapiając łzami.
— Ale Lawinio? tutaj w obłokach?....
— Nafirze! nie mamy domu innego tylko kopułę nieba za strzechę, obłok zaś za łoże. Jego ojciec wydziedziczy, a mnie wujaszek.
— Zapomniałaś Lawinio o twych dwóch miljonach?... spytam zmieszany, o dwóch miljonach, które tobie dałem; należą do ciebie od téj chwili, bo ja żyć przestanę. Widzisz krater pogrzebowy, nad którym kiedyś w pamiętnéj dla mnie nocy bujaliśmy razem? w téj chwili wyziewać zaczął ogień, on mnie do siebie zaprasza. Bądźcie szczęśliwi i módlcie się za mnie.
Biegłem ku kraterowi, oni mnie przytrzymywali za skrzydła, ściskali i całowali, aż mnie uprosili, że nie zadam sobie śmierci, tylko wprost polecę do wujaszka Gerwida zwiastować com widział.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Tripplin‎.