Podróż po rzece Orinoko/Na Kasikuiare

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

NA KASIKUIARE.

Dnia 10 maja ruszyliśmy przed świtem w górę Rio Negro, do ujścia Kasikuiare, wyładowawszy nocą pirogę nanowo. Zadaniem mojem było stwierdzenie istotnego biegu tej właśnie rzeki, która łączy ze sobą Orinoko i Amazonkę. Od lat pięćdziesięciu wiedziano o tym naturalnym kanale pomiędzy dwoma, potężnemi zlewiskami, mnie atoli przypadło zadanie stwierdzenia definitywnego i wyznaczenia geograficznego położenia. Głównie szło o punkt wpływu do Rio Negro i punkt rozwidlenia Orinoka. Gdybyśmy nie ujrzeli słońca, ni gwiazd, oznaczenie to byłoby niemożliwe, a przeto daremną cała długa, uciążliwa podróż. Towarzysze nasi chcieli wracać najkrótszą drogą przez Pimichin i małe rzeczki, ja jednak i Bonpland uparliśmy się stanowczo przy pierwotnym planie, naszkicowanym podczas podróży przez wielką kataraktę. Za hańbę uznalibyśmy gdyby nam odebrać miało otuchę pochmurne niebo, lub strach przed moskitami na Kasikuiare. Indyjski sternik, który niedawno był w Mandavaka, zapewniał nas wymownie, że poza czarnemi wodami Rio Negro „wielkie gwiazdy zjadają chmury“, to też wykonaliśmy zamiar powracania przez Kasikuiare do San Fernando nad Atabapo i szczęściem dla celów naszych ziściły się słowa Indjanina. Białe wody wróciły nam powoli pogodne niebo, gwiazdy, moskity i krokodyle.
W odległości ośmiu mil od szańca San Karlos wpłynęliśmy w Rio Kasikuiare. Charakter krajobrazu jest tu ten sam co nad Rio Negro. Gęstwa drzew otacza brzegi. Ale Kasikuiare ma białe wody i zmienia ciągle kierunek. Zrazu jest niemal szerszy od Rio Negro i powyż Vasivy mierzy 500 do 560 metrów. Sporą część nocy wyglądałem nadaremnie gwiazd. Mimo białej wody mglisto było tu jeszcze.
Jedenastego maja wyruszyliśmy dość późno, nie mając zamiaru płynąć daleko. Dolne warstwy mgły zaczęły nabierać konturów chmur, a górą wiało lekko od wschodu. Zwiastowało to zmianę pogody, to też nie chcieliśmy się oddalać od ujścia Kasikuiare w nadziei, że nocą zdołam zaobserwować przejście jakiejś gwiazdy przez południk.
Już o piątej rozłożyliśmy się obozem przy Piedra de Kulimakari, samotnym bloku granitowym. W tem pustkowiu, z niewyraźnymi jeno śladami człowieka, starałem się czynić spostrzeżenia zawsze przy ujściu rzeki, lub jakiejś łatwej do rozpoznania skale. Tylko takie stałe punkty mogły bowiem służyć za podstawę mapy. W nocy z 10 na 11 maja zdołałem wyznaczyć chronometrycznie dobrze szerokość, według gwiazdy alfa konstelacji Krzyża Południowego. Długość wyznaczyłem już mniej ściśle na podstawie dwu pięknych gwiazd dolnych Centaura. W ten sposób stwierdzone zostało dość dokładnie dla celów geograficznych położenie ujścia Rio Pacimoni, szańca San Karlos i punkt połączenia Kasikuiare z Rio Negro.
Zadowoleni tymi wynikami pracy opuściliśmy dnia 12 maja w nocy Piedra Kulimakari. Plaga moskitów zwiększała się w miarę oddalania od Rio Negro. W dolinie Kasikuiare niema zankudów, natomiast inne komary są jeszcze zjadliwsze. Przed dotarciem do misji w Esmeralda mieliśmy spędzić w tych niezdrowych okolicach jeszcze ośm nocy pod gołem niebem, to też sternik tak pokierował drogą, że mogliśmy skorzystać z gościnności misjonarzy w Mandavaka i przenocować we wsi Vasiva. Z trudem wielkim parliśmy się pod prąd, który wynosił 9 do 11 stóp w sekundzie, to znaczy około 8 mil morskich na godzinę. Ostatni obóz nocny oddalony był w linji prostej conajmniej trzy mile od misji w Mandavaka, a wioślarze nasi pracowali dzielnie, mimo to jednak zużyliśmy na tę krótką przestrzeń czternaście godzin.
W Mandavaka zastaliśmy zacnego starego misjonarza, który spędził lat 20 w Boskues del Kasikuiare i miał ciało tak skłute przez moskity, że trudno było dostrzec jego białą skórę. Opowiadał nam o swem opuszczeniu i bezradności wobec wielu zbrodni, jakie się dzieją w misjach Mandavaka i Vasiva. W tej ostatniej pożarł niedawno pewien indyjski alkalde jedną ze swych żon, wypasłszy ją poprzód należycie, Ludożerstwo nie jest w Guajanie wywołane głodem, ani przesądami wiary, jak na wyspach południowych, ale żądzą zemsty nad pokonanym, lub „zboczeniem smaku“. Zwyciężywszy nieprzyjacielską hordę, zjadają podczas uczty zwłoki jednego z poległych. Napadłszy nocą bezbronną rodzinę, albo zabłąkanego w lesie wędrowca, kroją ciało i niosą w triumfie do domu. Dzicy gardzą wszystkiem, co nie przynależy do rodziny lub szczepu i polują jak na zwierzynę na członków innej hordy. Znają obowiązki względem rodziny, ale nie mają pojęcia o ludzkości całej. To też bez miłosierdzia mordują dzieci i kobiety szczepu wrogiego i pożerają je z apetytem po bitwie, lub napadzie.
— Nie macie panowie pojęcia — mówił stary misjonarz — jak zepsute są te „famiglia de Indios“. Przyjmuje się naprzykład do wsi ludzi innego szczepu, wydają się łagodni, uczciwi i pracują dzielnie. Bierze się ich na wycieczkę (entrada) w celu chwytania tubylców i nagle ogarnia ich szał, rozbijają, zabierają wszystko i kryją kawałki zwłok! — Mieliśmy w pirodze pewnego Indjanina, zbiegłego z nad Rio Guaisia, który w ciągu kilku tygodni tak się ucywilizował, że nam pomagał ustawiać instrumenty podczas nocnych obserwacji. Był z pozoru dobroduszny, rozumny, tak że chcieliśmy go wziąć na stałe za pomocnika. Ku wielkiemu zdumieniu, dowiedzieliśmy się od niego, w rozmowie prowadzonej przez tłumacza, że „mięso małpy manimonda jest coprawda czarniejsze, ale zdaniem jego smakuje jak mięso ludzkie“. Zaręczał, że członkowie jego szczepu „zjadają jeno dłonie ludzkie, podobnie jak łapy niedźwiedzie, zaś resztę odrzucają“. Mówiąc to, wyrażał gestami wielki apetyt. Spytaliśmy go czy i tu, w misji ma ochotę na cheruvichahenę (mięso ludzkie), a on odparł spokojnie, że tu, jadł będzie to, co los padres.
Masy owadów, żyjące w tym wilgotnym klimacie niszczą, jak i nad Rio Negro, młode kultury. Mimo pogodnego nieba nie opadał tu nigdy hydrometr poniżej 52 stopni. Wszędzie napotyka się wielkie mrówki sunące gromadami. Pożerają one chciwie soczyste rośliny pobrzeża, gdyż w głębi lasu wszystko jest łykowate i twardsze. Misjonarz chcący wyhodować sałatę lub inną jarzynę europejską musi zawieszać swój ogród w powietrzu. Napełnia kanoe dobrą ziemią i wiesza je na palach cztery stopy nad ziemią, przywiązują linami z chiquichiqui, lub stawiając na lekkiem rusztowaniu. Młode sadzanki wolne są wówczas od chwastów, robaków ziemnych i mrówek, które maszerują dalej spokojnie, nie wiedząc co nad niemi rośnie i nie włażą na pale pozbawione kory. Notuję to na dowód, jak trudno jest człowiekowi osięgnąć coś w tych nadbrzeżnych okolicach, gdzie panuje jeno roślinność i zwierzęta.
Dnia 14 maja odpędziły nas już o drugiej w nocy od brzegu moskity i mrówki. Sądziliśmy zrazu, że te ostatnie nie wyłażą po sznurach mat. Może też spadły na nas z drzew, dość, że rady sobie z nimi dać nie mogliśmy. Rzeka zwężała się coraz bardziej, a brzegi stawały tak bagniste, że Bonplandowi z wielkim przyszło trudem dotrzeć do wielkiej karolinei okrytej purpurowem kwieciem. Drzewo to stanowi tu, jak i nad Rio Negro, największą ozdobę lasów.
Od 14 do 21 maja sypialiśmy zawsze pod gołem niebem, nie mogę jednak podać miejscowości, bowiem kraina ta jest tak dzika i tak bezludna, iż z wyjątkiem paru rzek Indjanie nie znali nazw punktów, które zdejmowałem kompasem. Zdołałem przy pomocy obserwacji gwiazd oznaczyć szerokość na przestrzeni całego stopnia.
Im bliżej mieliśmy rozwidlenie Orinoka, tem uciążliwsze były noce. Nawet ten, kto obeznany jest z bujnością tropikalną, pojęcia mieć nie może o szalonem rozpasaniu roślin w tych okolicach. Brzegi nikną, a ściana liści i pni stanowi ramę rzeki. Mieliśmy przed sobą kanał czterysto metrowej szerokości, ujęty w ljany, i nie było sposobu wylądować. Często szukaliśmy o zachodzie przez godzinę przeszło nie już brzegu, ale kawałka ziemi mniejszą okrytego gęstwą, tak by Indjanie mogli wyrąbać siekierami przestrzeń potrzebną dla kilkunastu ludzi na obóz. O nocowaniu w pirodze mowy nie było. Dręczące nas za dnia moskity pokrywały wieczór warstwą toldo, czyli dach z liści palmowych, słoniący nas od deszczu. Popuchły nam ręce i twarze. Dumny ze swych moskitów u katarakt pater Zea musiał przyznać, że nigdzie tak złośliwych niema owadów jak na Kasikuiare. Pośrodku gęstwy leśnej trudno nam było wielce o drzewo opałowe, gdyż wszystko jest tu tak soczyste, że się nie chce palić. W braku stałych brzegów, nie mieliśmy też suszu „ugotowanego w słońcu“, jak mówią Indjanie. Ognia potrzebowaliśmy właśnie dla ochrony przed zwierzętami, a szczędziliśmy go na przyrządzenie potraw, korzystając z resztek zapasów naszych.
Ośmnastego maja dotarliśmy do miejsca gdzie na brzegu stały dzikie kokosowce. Deszcz lał, ale ljany tworzyły wcale dobry dach, który Indjanie uszczelnili jeszcze pędami helikonji i muzacei. Ogniska oświetlały pnie sześćdziesięcio stopowej wysokości, i festony, okrytych kwiatami ljanów, a dym wił się wskroś nich, co tworzyło przepyszny obraz. Trudno było jednak korzystać z wypoczynku, gdyż za każdym oddechem wciągaliśmy w usta fale moskitów.

Podczas ostatniego noclegu przydarzyło nam się coś, co zaznaczam dla zobrazowania podróży naszej przez te dzikie kraje. Ledwośmy rozłożyli obóz, rozległ się z kępy pobliskich drzew wrzask jaguara. W gęstwie tej żyją jeno zwierzęta mogące łazić po drzewach, a więc wszelkie rodzaje kotów, czwororęki, wiwery i t. p. Nawykli do niebezpieczeństwa i nie zwracając nań systematycznie, rzec można, uwagi niceśmy sobie z tego nie robili. Pies nasz,
wielki dog, szczekał przez czas jakiś, potem jednak skrył się skowycząc pod nasze maty. Zdziwiła nas bardzo bojaźliwość dzielnego dotąd zwierzęcia. Rano okazało się, że pies znikł. Widocznie porwały go jaguary, gdy, nie słysząc już ich wrzasków, oddalił się poza obóz. Nad rzeką Magdaleny i nad Orinokiem opowiadano mi nieraz o starych, przebiegłych jaguarach, które porywały nawet z samych obozów zwierzęta, ścisnąwszy im gardło, by nie mogły krzyczeć. Czekaliśmy na psa długo, lecz daremnie. Po trzech dniach, wracając tędy szukaliśmy wszędzie psa, który nam towarzyszył od samego Karakasu i mnóstwo razy umknął wpław przed krokodylami. Niestety został rozszarpany przez jaguary. Wspominam o tem by dać wyobrażenie o obyczajach tych pstrych drapieżców.

Dwudziestego pierwszego maja wpłynęliśmy w odległości trzech mil od Esmeralda z powrotem w łożysko Orinoka, które opuściliśmy przed trzema miesiącami przy ujściu Guaviare. Od Angostury dzieliło nas jeszcze 750 mil morskich, ale mieliśmy płynąć z biegiem rzeki i to sprawiło nam wielką ulgę w cierpieniach. Płynąc w dół, można się trzymać środka łożyska, gdzie jest znacznie mniej moskitów, natomiast posuwając się w górę trzeba kołować przy brzegach ze względu na prąd i plaga ta daje się więcej we znaki.
Słynny punkt rozwidlania się Orinoka przedstawia wspaniały obraz. Naprzeciwko, na prawym brzegu, leży amfiteatralnie granitowe gniazdo Duidy. Misjonarze uważają za wulkan tę górę wysoką na 8 tysięcy stóp. Stroma jest od południa i zachodu i wygląda imponująco ze swym nagim, kamiennym szczytem. Na łagodniejszych jednak stokach, gdzie jest jeno trochę ziemi, okrywają ją potężne lasy. U stóp Duidy leży misja Esmeralda, wioska o ośmdziesięciu mieszkańcach, rozłożona na równi poprzecinanej pasmami czarnej ale czystej wody. Jest to rzeczywista łąka, na której widnieją grupy palm mauritia, amerykańskich drzew sagowych.
W Esmeraldzie nie zastaliśmy misjonarza, a ksiądz, odprawiający tu nabożeństwo, mieszkał o pięćdziesiąt mil dalej w Santa Barbara. Musi podróżować cztery dni pod prąd rzeki, to też przybywa tu ledwo kilka razy w ciągu roku. Przyjął nas bardzo życzliwie pewien stary żołnierz, biorąc za kramarzy katalońskich, handlujących z misjami. Ujrzawszy nasze papiery przeznaczone do suszenia roślin, rzekł z uśmiechem: — Tutaj nie znajdziecie zbytu na taki towar. Pisujemy niewiele, a suchych liści bananów i kukurudzy używamy, jak wy w Europie papieru, do zawijania małych przedmiotów np. igieł, szpilek i haczyków na ryby! — Stary żołnierz był przedstawicielem władzy świeckiej i duchownej zarazem, uczył dzieci, nie katechizmu coprawda, ale odmawiania różańca, dla rozrywki dzwonił w kościele, a czasem uniesiony gorliwością wykorzystywał swój strój kościelnego w sposób, który nie bardzo się podobał tubylcom.
Esmeralda słynie z wyrobu kurary, trucizny używanej podczas łowów i w walce. Jest to jedna z najbardziej zabójczych substancji.
Nie byliśmy chorzy, ale osłabiła nas długa podróż, komary, złe jedzenie i przesiadywanie w wilgotnem, ciasnem kanoe. Nie posunęliśmy się w górę płynąc do okolic poza ujściem Rio Guapo co uczynić należało dla zbadania jego źródeł. Byliśmy jednak tylko prywatnymi podróżnikami, którym pozwolono zwiedzać misje i musieliśmy się ograniczać do spokojnych krain. Guapo dzieli jeszcze 15 mil od raudalu Guahiribów, na nim zaś czuwają ciągle Indjanie z łukami, nie puszczając dalej na wschód białego, ani nikogo, kto przybywa z posiadłości tego punktu, na którym zatrzymać się musiał don Francisco Bovadilla, komendant wojsk z nad Rio Negro, gdy szedł ze zbrojnymi. Rzeź, jaką wówczas urządził pośród dzikich, rozjuszyła ich jeszcze bardziej przeciw mieszkańcom misji i uczyniła podejrzliwszymi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.